Na zgubnej drodze/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Upłynęło półtora roku od pobrania się Walentyny z Rajmundem, a od roku Marta odzyskała na nowo z rąk przyjaciółki to, co własnością swą nazwała; przyjaciółka zaś daleka od podejrzewania zdrady, ufna i szczęśliwa, używała spokoju niedoświadczonemu sercu właściwego.
Ile istota zepsuta potrzebuje czasu do uwierzenia w dobre, tyle potrzebuje go niewinna, aby w złe uwierzyć; chyba, że jakaś nagła katastrofa rozedrze tajemniczą zasłonę i odsłoni nagą przed ich okiem prawdę.
Po tem cośmy powiedzieli o Walentynie, o jej bezgranicznem zaufaniu do Marty a miłości dla Rajmunda, łatwo wytłomaczyć sobie nieświadomość, w jakiej pozostawała. Nie mówiąc już nawet o przedsiębranych przez winowajców środkach ostrożności, jakżeż mogła ich podejrzywać? Czyż między nią i Martą nie było pozoru przyjaźni, która łączy dwie siostry przywykłe kochać się i szanować? Czyż Marta nie była matką, czyż to święte imię nie było w stanie ochronić ją od wszelkich podejrzeń? Wszak niegdyś powiedziała Walentynie: „Mam syna, to mi do szczęścia wystarcza?“ Wszak zdawała się byś zajęta macierzyńskiemi obowiązkami. Nie, Walentyna nie mogła jej podejrzywać. — A czyż mogła co zarzucić mężowi, który od półtora roku dawał jej coraz nowe i gorętsze dowody miłości? Możeby się zaniepokoiła, gdyby na balu ujrzała go u boku jednej z tych kobiet powszechne uwielbienie wzbudzających, otoczonych licznym gronem wielbicieli. Lecz starania, jakiemi nawet wobec niej otaczał Martę, zdawały się jej koniecznem następstwem uczucia, jakiem sama dla przyjaciółki była przejęta. Jednem słowem, miała zbyt czyste serce, aby zauważyć coś, coby zblizka lub zdaleka miało pozór okropnej rzeczywistości, którą staraliśmy się opisać.
Spokojność Varades’a była równą spokojności Walentyny. Nie tylko dla tego, że o wierności Marty nigdy nie powątpiewał, nawet w czasach, gdy porwana zgiełkiem świata zerwała łączące ją z mężem węzły, lecz przedewszystkiem, że w rzeczach tyczących się serca, nie miał najmniejszego doświadczenia. Świadek szczęścia Walentyny, nie mógł powziąć podejrzeń ani co do przeszłości, ani co do teraźniejszości. Wierzył teraz w to co widział, jak uwierzył w to co mu powiedziano.
Zresztą ufność jego miała inne podstawy. Zjawienie się dziecka, które uważał za swoje, sprowadziło między nim i żoną, jaką taką zgodę. Odtąd Marta zajęła u małżeńskiego ogniska opuszczone dawniej miejsce, a mogła go zająć bez przeszkody, gdyż zazdrosny przed ślubem Rajmund, nie był nim teraz. Napozór więc najzupełniejsza zgoda panowała między Martą i mężem. Varades nie znajdując już wokoło siebie takich jak dawniej powodów do gniewu, nie mogąc jej zarzucić rozrzutności, która w początkach ich związku tyle mu przykrości sprawiała, zadawalniał się uczuciem żony w tym stopniu, w jakim mu je ofiarowywała. Była w jego oczach jedynie matką jego syna. Nazwa ta nawet była dla niego więcej szacowniejszą, niż uczucie jakiego dawniej doznawał. Nakoniec kochał syna całą siłą swej duszy, tak mało na wszelkie uczucia wrażliwej. Miłość ta i szczęście, jakiego doznawał na widok rozwijania się tej małej istotki, czyniły go słodkim, czułym i wyrozumiałym. Marta przywiązywała tak wielką wagę do spokoju w jakim żył mąż, że starała się usilnie, aby mu go nic zakłócić nie mogło.
A jednak nie czuła się szczęśliwą, gdyż właśnie dziecko to było największą tych dwojga winnych karą. Pamięć o nim wyciskała nieraz z oczu Marty gorzkie łzy boleści. Mała istotka nie miała jeszcze dwóch lat skończonych i zaczynała zaledwie wymawiać pierwsze wyrazy, zaczynała uśmiechać się i okazywać pełne wdzięku pieszczoty. Wszystkie te rozkosze, któreby każdej matce niewymowną sprawiały radość, Marcie przyczyniały smutku.
Varades samolubnie ze swych praw korzystał. Brał dziecko na ręce, bujał go na kolanach i mawiał niekiedy: „Prawda, jaki on do mnie podobny?“ Okazywał wreszcie swą władzę tworzeniem stanowczych co do syna projektów na przyszłość. Pragnął go wychować na swój sposób, według swego widzenia rzeczy, Marta zaś lękała się wyjawić mu swego zdania. Walentyna, nie mając dzieci własnych, kochała to dziecię niezmiernie, co było przyczyną nowego zmartwienia Marty. Rajmund, którego nieraz raniły boleśnie niektóre szczegóły dotyczące dziecka, nie miał żadnego prawa mięszać się do wychowania i występować z radami, chociaż częstokroć pragnął gorąco ich udzielić. Jakim prawem mógłby powiedzieć Varades’owi, że zamierzony przez niego system wychowania, wstręt tylko w nim budzi? Jakże mógł dać do zrozumienia Walentynie, że pieszczoty, jakiem i obsypywała to dziecię, sprawiają mu boleść? Jakże miał jej powiedzieć, że bezwiednie rozdrażniała gojące się rany?
Marta i Rajmund dzieląc się wrażeniami, spoglądali w przyszłość z przestrachem. Co się stanie z ich synem jeśli Varades żyć będzie? Czy potrafi rozwinąć należycie jego zdolności? Czy będzie w stanie wpoić weń zasady tego, co wielkie, piękne i szlachetne? Czy nie zrobi zeń istoty samolubnej, jak sam, a o czem z dumą, zwykł mawiać.
— To moja krew — szeptał Rajmund z westchnieniem — to owoc naszej miłości, a ja nie mam żadnego nad niem prawa. Przeczuwam męki, jakie mi przyszłość przez niego gotuje, a zapobiedz im nie jestem w stanie!
Mógł je z łatwością przewidzieć; despotyzm bowiem Varades’a dawał się już odczuwać w tysiącznych szczegółach życia domowego. Łatwo można było odgadnąć, że wpoi w dziecko zasady, któremi sam kierował się przez całe życie.
Pewnego dnia, przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca, dziecię bawiło się na tarasie wobec całej rodziny zgromadzonej na obiad. Wtem u ogrodowej furtki zatrzymał się mały żebrak. Marta wzięła syna na rękę, włożyła w każdą z rączek po jednym sou i rzekła:
— Chodź moje maleństwo. Damy to biednemu.
X trzymając na rękach dziecię, które uśmiechało się wymawiając jakieś wyrazy, zbliżyła się w stronę furtki. Varades zrozumiał jej zamiary; powstał z miejsca, a szybkim krokiem zabiegając drogę, rozkazał oddalić się żebrakowi.
— Czy lękasz się, żeby syn nasz w dwudziestym roku nie był zamało rozrzutnym? — zapytał osłupiałej Marty, a zwracając się do dziecka, dodał z uśmiechem:
— Chowaj dobrze te pieniądze mój malutki, chowaj dobrze.
Rajmund powstrzymał się od wybuchu gniewu i ścisnął tylko pięści. Walentyna dostrzegłszy to, sądziła, że zostawał pod wpływem oburzenia, jakiemu i ona uległa. Podbiegła ku niemu chcąc go uspokoić i powstrzymać.
Podobne zdarzenia nie były rzadkie. Dowodziły one jasno, że jeżeli kształcenie tej niewinnej istotki, pozostanie w rękach Varades’a, Marta i Rajmund będą w przyszłości ubolewać nad jego skutkami.
Taka była sytuacyja pod koniec lata. Do Paryża powrócono w pierwszych dniach listopada.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.