Przejdź do zawartości

Na zgubnej drodze/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Było to o godzinie siódmej wieczorem. W jednym z pokojów pałacu Varades’a, Marta, która miesiąc temu powiła syna, spoczywała leżąc na szezlągu. Doglądająca ją kobieta, starania której sowicie były opłacone, kręciła się koło niej z uprzedzającą troskliwością. Walentyna siedziała przy niej, nie chcąc opuszczać przyjaciółki, doglądając jednocześnie i matki i dziecka. Twarz młodej dziewczyny nacechowana była smutkiem. Nie wyrażała już tej niczem niezamąconej pogody, która dawniej podnosiła jej wdzięki. Widać było, że chore, wzburzone i ciężko zranione jej serce, mocno cierpiało. Cóż się w niem działo? Jakiż to smutek przygnębiał to młode, zaledwo dorosłe stworzenie?
Mówiliśmy już, że Walentyna pokochała Rajmunda Vilmort. Od kilku jednakowoż dni, miłość jej wystawioną była na ciężką próbę. Pomimo swego niedoświadczenia, nie mogła spokojnie patrzeć na zawiązany między Martą a Rajmundem stosunek. Listy, które pisywała na żądanie pani Varades, i te, które jej doręczała, pomimo tajemniczej swej treści, były wystarczające do wzbudzenia w niej podejrzeń i zazdrości. Dusza jej była zanadto czułą, aby mogła do gruntu zgłębić przepaść, jaką bezwiednie odkryła. Nie rozumiejąc dobrze, przeczuwała tylko jakąś niepokojącą jej uczciwość tajemnicę, której skryta jej miłość obawiała się więcej, niżby się do tego przyznać śmiała.
W chwili, gdy ją widzimy siedzącą obok Marty, miłość jej miała być poddaną jeszcze boleśniejszej próbie. Poprzedniego dnia Varades wyjechał do Normandyi, gdzie, jak mówił, miał pozostać dwa dni. Zaledwie wyjechał, Marta, której zdrowie znacznie się poprawiło, tak, że doktor pozwolił już zwolna przechadzać się po pokoju, napisała do Rajmunda długi list, wysłanie którego poleciła Walentynie. Potem rzekła do młodej dziewczyny:
— Opiekun twój wyjechał z Paryża. Chcę z jego nieobecności skorzystać, aby zobaczyć się z panem Vilmort. Prosiłam go i przyjdzie jutro wieczorem. O naznaczonej godzinie stanie u ogrodowych drzwiczek. Prosiłabym cię więc o oddalenie służących, abyś łatwiej mogła go wpuścić i doprowadzić tutaj, nie będąc widzianą.
Walentyna krzyknęła z przerażenia.
— Marto! Marto! czyś ty oszalała? Czyś zastanowiła się nad niebezpieczeństwem, na jakie się narażasz?
— Jakie niebezpieczeństwo? — spytała Marta.
— Mąż może się dowiedzieć!...
— Męża mego nie ma w domu — nikt o tem nie będzie wiedział — odparła Marta zdziwiona, że po raz pierwszy Walentyna opiera się niejako jej życzeniom i zaniepokojona myślą, czy czasem młoda dziewczyna nie odgadła jej tajemnicy. Chcąc się więc napozór usprawiedliwić wobec podejrzeń, jakich się domyślała, dodała:
— Zresztą cóż w tem widzisz złego? Pani Vilmort była moją przyjaciółką. Syn jej zajmuje się mojemi interesami, — o czem mąż wie dobrze, chociaż mu tego nie mówiłam, — i pragnie się ze mną widzieć. Przyjmę go więc. W czemże tu — i jaka z mej strony wina? Czy, że przedsiębiorę środki, aby się nie narazić p. Varades, który z p. Vilmort, od czasu jego bankructwa, zerwał wszelkie stosunki?
— Jestem tylko niedoświadczoną dziewczyną — tłumaczyła się Walentyna z bardziej udaną niż rzeczywistą naiwnością, — lecz zdaje mi się, że ta tajemnicza wizyta jest nierozsądną; że im więcej się ukrywasz przyjmując p. Vilmort, tem więcej godność swą na szwank narażasz.
— Odmawiasz mi więc tej przysługi? — spytała Marta, wpatrując się uparcie w swą przyjaciółkę.
— Powinnabym — odrzekła ta ostatnia spuszczając oczy.
Dobrze więc; obejdę się bez twej pomocy. Przypuszczę pokojówkę do tajemnicy, a za trochę pieniędzy kupię jej milczenie. — Walentyna chciała odpowiedzieć, lecz przeszkodziła jej Marta, mówiąc:
— Walentyno, zastanów się tylko głęboko, wejdź w siebie samą, a poszukawszy przyczyny tych niespodziewanych skrupułów, przekonasz się, że postępujesz w podobny sposób nie przez wzgląd na mój honor, lecz przez własną zazdrość. Ty kochasz pana Vilmort i jesteś zazdrosną, gdyż podejrzywasz mnie o rzeczy, które bynajmniej nie istnieją.
Na te słowa Walentyna pobladła. Przez kilka minut milczała, drżąc całym ciałem pod wpływem cisnącego ją uczucia. Następnie, wolno, głosem pełnym boleści rzekła:
— Mylisz się Marto. Nie zazdrość mną powoduje, lecz myśl o twym honorze i reputacyi. Muszę cię zganić za ten czyn, choć niewinny, ponieważ on ma pozór kompromitujący cię i niegodny. Twój honor jest mi równie drogi jak mój własny; ażeby ci tego dowieść, podejmę się przysługi, o którą prosisz. Nie chcę, żebyś do podobnej tajemnicy przypuszczała pokojówkę. Jutro ja sama wprowadzę tu p. Vilmort, bez względu na niebezpieczeństwo, na jakie się narażam.
Wypowiedziawszy te stówa, Walentyna spiesznie opuściła Martę, czując, że siły jej słabną, i że pozostając dłużej, łatwo mogłaby się zdradzić. Wyszedłszy, zamknęła się w swym pokoju i zalała łzami, przestraszona bystrością, z jaką Marta odgadła prawdę.
Marta widząc ją wychodzącą, wyszeptała:
— Jak ona kocha go, sama o tem nie wiedząc! — Myśląc nad tem długo, bez gniewu i zazdrości — zadumała się głęboko.
Nazajutrz, w skutek tej rozmowy, Walentyna pojmując aż nadto dobrze, że się przyczynia do czegoś niedobrego, ze smutkiem i drżącem sercem, oczekiwała przyjścia Rajmunda. Nie chcąc się do tego przyznać, gniewała się sama na siebie, iż otwiera dom przyjaciółki temu, którego sama tak kochała.
O ósmej godzinie Marta zbudziła się nagle z odrętwienia. Walentyna, na dany jej znak, wstała, a poleciwszy doglądającej ją kobiecie, odejść do odległego pokoju, w którym znajdowała się mamka z dzieckiem, wyszła. Postarała się przedtem wydalić z pałacu całą służbę. Odźwierny spał w swoim pokoju. Mogła więc niewidziana minąć podwórze, przejść przez ogród i stanąć przy drzwiczkach, wychodzących na ulicę ś. Jakóba, a umieszczonych w końcu muru, oddzielającego ogród od tej ulicy. Noc była chłodna, a dosyć silny wiatr uginał drzewa. Jasno przyświecający księżyc pozwalał rozróżniać wszystkie wokoło przedmioty.
Walentyna czekała przez pięć minut, zanim usłyszała dwa lekkie uderzenia do drzwi ogrodu. Był to znak umówiony.
— Czy to pan, panie Vilmort? — spytała Walentyna przytłumionym od wzruszenia głosem.
I nie czekając odpowiedzi, drżąc, włożyła klucz w zardzewiały zamek. Zaledwie po kilku bezowocnych usiłowaniach, zdołała klucz obrócić. Wreszcie, dawno nie otwierane drzwi, ustąpiły przy wspólnych usiłowaniach Walentyny i Rajmunda, który ze swej strony pchał je całą siłą.
— Otóż jestem — rzekł przechodząc próg. — Nie obawiaj się pani niczego.
I spiesznie zamknął drzwi za sobą. Oboje stali tak chwilę nieruchomi, jedno naprzeciw drugiego.
— Chodź pan, chodź — zawołała Walentyna, która pierwsza odzyskała krew zimną.
Rajmund podał jej rękę. A gdy zlekka się na nim oparła, opanowało ją jakieś dziwne upojenie, jakieś nad wyraz słodkie uczucie, przed którym ustąpiły niedawne cierpienia, przez jakie przechodziła.
— Jak się ma pani Varades? — spytał Rajmund.
— Dobrze. Sam się pan przekonasz.
Powiedziawszy to, Walentyna zamilkła, nie mogąc z siebie słowa wydobyć. Lecz nagle zatrzymała się. Odeszła od Rajmunda, a składając jak do modlitwy ręce, rzekła:
— A! przez litość, nie chodź pan tam. Oddal się; obecność pańska w tym domu jest zbrodnią. Widzę to, czuję, wiem o tem — oddal się pan, błagam cię o to.
Przy jasnem świetle księżyca, Rajmund spojrzał się na nią zdziwiony.
— Zbrodnią? mylisz się pani — i dodał: — Czy pan Varades powrócił?
— Nie panie; lecz w jego nieobecności nie powinieneś pan być tutaj. Jest to krok niebaczny, który nas wszystkich zgubić może.
Rajmund przyjął te słowa w innem znaczeniu. Sądził, że Walentyna pod wpływem egoistycznego uczucia, obawiała się być sama skompromitowaną.
— Pojmuję obawy pani — odrzekł — i pragnę je uspokoić. Pójdę sam. Znajdę pokój pani Varades z łatwością, a jeżeliby się miało coś zdarzyć, nie będę miał przynajmniej wyrzutów, żem panią naraził.
— Nie zrozumiałeś mnie pan — odparła Walentyna. — Nie przez wzgląd na siebie obawiam się niebezpieczeństwa. Chodź pan za mną.
Spiesznie szła ku domowi milcząc, lecz z sercem przepełnionem wzruszeniem i tajoną, miłością, gotowa wybuchnąć pod tak boleśnie przygniatającym ją ciężarem. W kilka minut później weszli do pokoju Marty.
— Dziękuję ci Walentyno — wyszeptała Marta, ujrzawszy wchodzącego Rajmunda.
Walentyna nic nie odrzekła. Spojrzała się tylko smutnie, a przeszedłszy przez pokój, zniknęła, pozostawiając razem dwoje kochanków.
Skoro znaleźli się sami, nie byli wstanie powstrzymać się od wykrzyku radości; Rajmund zbliżył się do Marty, otoczył swem ramieniem uwielbianą istotę, okrywając pocałunkami jej czoło i oczy. Po tem pierwszem uniesieniu, usiedli trzymając się za ręce i słuchali się w upojeniu.
— Chciałam ci nasze dziecko pokazać — rzekła — lecz nie mogę tego uczynić bez narażenia ciebie. Jak tylko zacznę wychodzić, wezmę je do ogrodu luksemburskiego; zobaczysz je na ręku mamki.
— Dzisiaj do ciebie tu przyszedłem i tylko do ciebie.
— Zapewne się zmieniłam.
— Nigdy nie byłaś piękniejszą.
— Czy mówisz prawdę?
— Spytaj się moich oczów; one ci odpowiedzą.
Przy słodkiej rozmowie zapomnieli o całym świecie. W tej tak drogiej dla kochanków chwili, obiecując sobie w krotce rozpocząć na nowo dawne życie, przysięgali miłość wieczną! Godzina upłynęła z szybkością minuty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.