Na zgubnej drodze/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Lasek Buloński jest jedną z najświetniejszych dekoracyi sceny wielkiej komedyi, jaką przedstawia Paryż. Gdyby go nie gracowano, nie posypywano piaskiem, nie czyszczono i upiększano — po upływie zaledwie kilku lat odzyskałby postać lasu dziewiczego, jakim był przed dwoma wiekami. Cywilizacyja pozbawiła go tajemniczości, ale nie zrobiła go mniej pięknym. Chociaż wszystkie drzewa jego są opatrzone napisami i jak pod sznur wyciągnięte, zachowały jednak dumny pozór olbrzymich drzew pustyni. Zdają się one być oburzone na ów porządek i rygor, do jakich je przyzwyczajają. Ponieważ dla symetryi, ręka ludzka nie daje ich gałęziom swobodnie rozrastać się po nad arkadami alei — one, jak na przekór wznoszą swe dumne czoła ku obłokom i dosięgają niezwykłej wysokości, jak gdyby chciały przynajmniej wierzchołki swoje zabezpieczyć od ogrodniczego noża. Zwyciężone u spodu — w górze korzystają z pełnej swobody!
Z wysokości Arce-de-Triomphe lub łódki balonu, lasek buloński wygląda jak ocean zieleni. Kołysanie się jego przypomina falowanie wód morza; ma on jak morze swoje fale i bałwany, swój szum i burze.
W tym stanie, w jakim się obecnie znajduje lasek buloński, jest on rajem u wrót Paryża i nawet ci, którzy go często zwiedzają, nieraz są wprawiani w zadziwienie, znajdując w nim nie jeden zakątek dotąd nieznany, zapadły i rzadko przez koga zwiedzany.
W maju przyobleka się on w świetne szaty, Natura i sztuka sprzysięgły się, żeby go uczynić powabnym i czarownym. Drzewa i trawniki pokrywają się zielenią i kwiatami; słychać ciąge brzęczenie owadów i śpiew ptaków. Paryżanie śpieszą tam, żeby odetchnąć powietrzem świeższem, ani podobnem do powietrza swoich bulwarów. I jacyż to są paryżanie? Po większej części ludzie upadku, nieznużeni aktorowie straszne go nowożytnego dramatu człowieczeństwa.
Na wiosnę, między godziną 3 — 6, błądzą oni powoli w ścieśnionych szeregach na około jeziora z okiem pełnem pogardy i szyderstwa, wpołobłąkanem od nadmiaru zmysłowych uciech, z twarz zawiędłą i chorobliwą — rzucając wzajem na siebie spojrzenia chciwe i zazdrośne, — lud ten trzyma się zdala i składa się z najróżnorodniejszych żywiołów, z ludzi nieskażonej cnoty — i najohydniejszej rozpusty. Nad lasek buloński nie ma drugiego miejsca, któreby przedstawiało równie rozległą arenę do wszystkich charakterystycznych dla badacza spostrzeżeń.
Chcecie się bliżej zapoznać z jedną stroną obrazu? Zatrzymajcie to grono; przepatrzcie ich mózgi i serca, a niezawodnie odkryjecie jakąś nową komedyję lub dramat. Ta oto matka rodziny, co się nachyla do drzwiczek swego powozu, tylko co się porozumiała kilku danemi znakami ze swym kochankiem. Obok jedzie metresa jej męża, jakby od niechcenia pogrążona w atlasy odkrytego powozu — zatruty kwiat w złocistym kielichu; — oglądają ją, podziwiają i uśmiechają się do niej, ale w tych hołdach przebija się jednocześnie odraza, pogarda, wdzięczność i żądza. Hołdownicy ci mieli ją, mają, pragną mieć lub będą ją mieli. — A teraz ten oto młody panicz, prezentujący na koniu swoją wątłą i zmarniałą w rozpuście fizyjognonuję — to bohater wczorajszego skandalu. W nieprzyzwoitych buduarach i rujnujących zebraniach, kala bezwstydnie swe imię, którego już nie zasłonią od hańby najświetniejsze wspomnienia przeszłości. Może pod koniec swego obmierzłego życia, pewnego pięknego poranku, zaślubi on tę śliczną, 18-toletnią, o anielskich oczach postać młodej dziewczyny, która się tam oto nasyca owem widowiskiem, nie pomijając z niego żadnego szczegółu i marząc tylko o dniu, w którym i jej dozwolonem będzie choć jedną nogą wejść nakoniec w to cuchnące błoto! Przystrójcie nasze znikome osobistości w jedwabie, aksamity, owe dziwaczne kamizelki, pozłacane przepaski, fałszywe włosy, wstążki i pióra śmieszne fryzury, perły i dyjamenty; narzućcie na nie najbardziej rażące kolory; otoczcie dymem kadzideł i światłem słońca, niby złotym blaskiem przedzierającym się przez liście drzew — a będziecie mieli pojęcie o tej śmiesznej maskaradzie ludzkiej widownią której przedstawia lasek buloński.
W rok po swojem zamążpójściu, Marta Varades nie brała jeszcze udziału w rozkoszach zgubnej tej atmosfery. Ona nie należała do tego świata; świat ten jej nie znał. W smutku, szukając samotności, chodziła tylko do lasku bulońskiego zrana około 10-ej godziny, kiedy jej mąż przyjmował interesantów i załatwiał swoje czynności.
O tej właśnie porze, na wiosnę, lasek buloński przedstawia się bardzo uroczo. Kurz i słońce nie pozbawiają jeszcze do reszty powietrza nocnej świeżości. Lekkie, różnorodne pyłki mgły unoszą się po nad wodą między drzewami. Spacerujących mała liczba.
Pewnego razu, o podobnej dnia porze, kare zawiozła Martę na lewy brzeg jeziora. Wysiadłszy tam, zaszła w głąb akacjowej alei, która prowadzi do madrytskiej bramy. Chodziła długo; za nią postępował zdaleka lokaj. Marta była w spacerowem ubraniu: krótka suknia, mały płaszczy ściągnięty w pasie, trzewiki na wysokich obcasach twarz zakryta lekkim woalem. Kilka osób przy spotkaniu się z nią obracało się, żeby podziwiać to lekkie i ładne stworzenie, lecz każdy widział ją zbyt krótko i nie mógł zauważyć wyrazu smutku, który dodawał jej twarzy jeszcze więcej powabu.
Nagle Marta została zaskoczoną niespodziewanym widokiem młodego człowieka, ubranego czarno, w grubej żałobie, który wyszedł z bocznej alei. Nie mogła się wstrzymać od pewnego przestrachu. Młody człowiek spojrzał — poznali się.
— Pan Rajmond Vilmort!
— Pani Varades!
On się ukłonił z uszanowaniem — ona zmięszana i drżąca, na ukłon odpowiedziała ukłonem.
Dla czego spotkanie Rajmunda tak ją zmięszało? Na to pytanie sama by nie umiała odpowiedzieć. Może uczuła wewnętrzny niepokój i pewne wyrzuty sumienia z powodu opuszczenia tak nagłego domu pani Vilmort i niczem nieusprawiedliwionego zerwania z nią tak ścisłych stosunków. A może przypomniała sobie fałszywy wstyd, dla którego powstrzymywała się dotąd z odwiedzinami jej i z wyspowiadaniem się przed nią z wszelkich trosk i cierpień duszy.
Bądź co bądź, obecność młodego człowieka wzruszyła ją więcej aniżeli sama myślała. Przez parę sekund stali oboje naprzeciw siebie zdziwieni, osłupiali i milczący.
— Pan w żałobie? — wyrzekła raptem Marta, owładnięta nagle jakiemś smutnem przeczuciem.
— Moja matka umarła — odpowiedział zwolna Rajmund — umarła przed sześciu tygodniami.
Marta zasłoniła twarz rękami. Z jej oczu polały się gorące łzy, których powstrzymać ani ukryć nie była wstanie. Gdyby mogła widzieć wówczas ów wyraz wdzięczności, jaki się odbił na twarzy Rajmunda, zrozumiałaby, że jej współczucie nie było mu obojętne. Nareszcie podniosła głowę i proszącym wzrokiem zdała się pytać go o niektóre szczegóły tego bolesnego wypadku.
— Cios był nieprzewidziany — rzekł Bajmund. Pewnego wieczora moja matka położyła się spać skarżąc się na gwałtowny ból głowy. W trzy dni potem opanowała ją gorączkowa niemoc, podczas której powtarzała ciągle pani imię i moje. W przeciągu tygodnia żyć przestała.
— Żałuję pana bardzo — rzekła Marta głosem wzruszonym. — I cóż pan teraz pocznie?...
Nagle, jakby zawstydzona swem pytaniem, dodała: Przebacz mi pan; ja bardzo kochałam pańską matkę.
— Nie mam zamiaru obrażać się za współczucie, jakie pani mi okazujesz. Odpowiem pani bez wahania się. Matka moja zostawiła mi bardzo skromny fundusik, więc przyjąłem miejsce ajenta bankowego u jednego z moich przyjaciół.
— Pan się chcesz rzucić w wir kupieckich interesów? pracować na giełdzie! — wykrzyknęła Marta.
— Potrzebuję zapomnieć o swojem nieszczęściu. Oprócz tego, chcę być bogatym, tak jak byłem. Kto miał pieniądze, nie łatwo przyzwyczaja się do ich braku.
— Pan lubisz pieniądze?
— Bardzo!
— Zapewne dla przyjemności jakich one są źródłem?
— Więcej jeszcze: dla dobrych uczynków, jakie, posiadając je, można wyświadczać drugim. Jeżeli wreszcie pokocham jaką kobietę do tego stopnia, że będę chciał ją zaślubić, nie życzyłbym sobie, żeby moja nędza stała się dla niej postrachem i odstręczyła ją odemnie.
Na te słowa Marta pobladła. Zamyślona, z głową spuszczoną, szła ona obok Rajmunda, wreszcie spojrzała na niego i rzekła krótko:
— Masz pan słuszność.
I znów nastało milczenie.
— Czy pan ciągle mieszkasz tam... jak pustelnik? — spytała.
— Jeszcze ośm dni będę tam mieszkał. Domek sprzedany. Konieczność powrotu do Paryża, zmusiła mnie do tej ostateczności. Zresztą zbyt bolesnem byłoby dla mnie mieszkać tam samemu.
Po niejakiej pauzie, jakby chcąc odwrócić rozmowę od rzeczy jego wyłącznie dotyczących, dodał:
— Pod koniec swego życia, matka moja często mówiła o pani; żałowała, że panią nie widzi i nieraz zapytywała siebie czy jesteś szczęśliwą.
Na te słowa Marta nie dała odpowiedzi. W największem pomięszaniu odwróciła się tylko do swego lokaja, postępującego w pewnej odległości i skinęła aby zawołał na karetę. W pięć minut potem, wsiadając do niej, rzekła:
— Do widzenia; spodziewam się mieć przyjemność spotykać pana czasami w tem miejscu poczem blada i drżąca, kazała się czemprędzej wieść do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.