Na polskiej fali/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.
Pierwsze prace rybackie. O węgorzach w grochu.

Mimo, że spora garść letników jeszcze nie wyjechała — nawet w naszym domu na dole troje państwa mieszkało — i wioska wciąż jeszcze miała swój sezonowy charakter — dla mnie sezon letni już się skończył. Wprowadzony przez Dawida do jego maszoperji węgorzowej, dzień w dzień, o ile pogoda pozwalała, wstawałem na długo przed wschodem słońca, i wyjeżdżałem na jarnowanie węgorzy. W tej względnie łatwej robocie wkrótce nabrałem takiej wprawy, iż po pewnym czasie stale zastępowałem Dawida.
Z przyjemnością wspominam te czasy.
Budziło mnie zawsze pukanie w okno w domach i stłumiona rozmowa budzącego z budzonym. Ponieważ mieszkałem na piętrze, z początku nastawiałem budzik, ale potem tak przywykłem, że budziłem się bez zegarka. Ubierałem się czemprędzej w najstarsze, jakie miałem, ubranie, później w wygodne manczestrowe buksy, bo na morzu rano jest chłodno — w kurtkę i czapkę, schodziłem cicho na dół, gdzie w sionce stale na tem samem miejscu stały moje „korki“, wsuwałem w nie bose nogi i wymknąwszy się z domu śpieszyłem ku leśnej drodze, na której już zwolna dopędzali się wzajemnie członkowie mej maszoperji. Kiedy byli już wszyscy, rozpoczynał się żwawy marsz przez las, połączony z cichą rozmową, póki nie stanęliśmy nad swą tonią, gdzie zaczynała się praca na morzu. Rano człowiek nie jest zbyt rozmowny, a już zwłaszcza chętnie milczący i zawsze nad czemś przemyśliwający rybak, na swój sposób subtelny, bardzo wrażliwy i delikatny, więc pracowaliśmy przeważnie w milczeniu. Pewne ożywienie dawało się zauważyć tylko podczas jarnowania, szczególnie, gdy węgorzy było więcej. W dni nieszczęśliwe, a takich było sporo, gdyśmy mieli po kilkanaście lub po kilka funtów ryby a nieraz i nic, milczenie panowało upartsze niż zwykle, i każdy pogrążony był we własnych myślach. Ale nigdy nie zapomnę cichego obszaru wód zatoki w łagodnem porannem oświetleniu, tych zadumanych, szarych poranków jesiennych, przecudnych barwnych wschodów słońca, żagli białych lub brunatnych na wodzie, czarnych czółen i postaci rybaków, to przechylonych przez burtę przy wyciąganiu żaka, to przyczepionych do pala i wświdrowujących go w grunt wagą i ruchami ciał, to z nogą opartą na burcie, przechylonych w tył i zabijających pal ciężkim młotem. Opodal płaskiego wybrzeża cicho spał nieruchomy, czarny las sosnowy, a latarnia morska wciąż świeciła.
— Czemu nie gaszą światła na bliży (latarnia morska u rybaków nazywa się „bliża“), choć już jest dobrze widno? — zapytałem raz — Przecie światło kosztuje!
— Jest wyraźne rozporządzenie, że bliża ma się palić od zachodu do wschodu słońca — odpowiedziano mi.
Rozporządzenie! Człowiekowi lądowemu zdaje się, że na morzu można robić, co się chce, że tam jest się poza wszelką kontrolą, a tymczasem całe życie morskie regulują do najmniejszych szczegółów liczne przepisy i rozporządzenia, których przestrzegać się musi znacznie ściślej i pilniej, niż przepisów na lądzie.
Węgorze nie są rybą zależną od wiatru, który decyduje o połowach innych ryb, i, o ile wogóle są, łowią się łatwo. Dlatego rybak lubi tę rybę, bo do pewnego stopnia może na nią liczyć — co w rybołóstwie zdarza się tylko wyjątkowo. Najlepiej łowią się węgorze w noce pogodne a ciemne — jak wogóle wszelka ryba — bo wówczas nie widzą zastawionych sieci. Najobficiej łowiłyby się w noce burzliwe, ale wówczas znów fale uniosłyby żaki. Żaki można zastawiać wolną chwilą, kiedy się chce, lecz ponieważ połów przypada na noc, rybacy tak się urządzają, że zastawiają je zwykle późno popołudniu albo nad wieczorem. Co miesiąc „do każdej ćmy“, to jest gdy księżyc wchodzi w ostatnią kwadrę, musi się żaki „przeplatać“ to znaczy zmieniać, aby ich woda nie „zakaliła“, bo wówczas zaczynają gnić. Ponieważ dział czyli „part“ rybaka w maszoperji wynosić ma co najmniej sześć żaków, stojących w lince, zatem rybak musi mieć na zmianę jeszcze przynajmniej drugie tyle i choć kilka żaków na wynagrodzenie szkód, wyrządzonych przez burzę — czyli razem najmniej dwadzieścia żaków. Jeśli ocenimy koszt materjału na jeden żak tylko na pięćdziesiąt złotych — nie licząc pracy rybaka, który żaki sam w domu wiąże, wyniknie, iż same sieci potrzebne do połowu węgorzy, mają wartość conajmniej tysiąca — złotych. Że zaś prócz tego trzeba też mieć i inne sieci na śledzie, szproty i łososie, dalej wędki i t. p., więc nawet ubogi rybak musi w swe przybory rybackie włożyć znaczne sumy.
Przeplatać żaki lub stawiać je na nowo po burzy chodziłem zwykle z dwoma młodymi rybakami, Antonem i Józkiem, rozmownym, dobrze mówiącym po polsku, przytem wesołym i uprzejmym. Nieraz, waląc młotem w pal i z wysiłkiem sycząc przez zaciśnięte zęby swe rybackie „ef! ef! ef!“, opowiadał mi urywkami o węgorzach różne „godki“. Przytaczam najbardziej zajmującą o węgorzach, które rybakom zjadały groch.
— Wiesz Janek, co to „kula“? — zaczął swe opowiadanie Józk — Jama na dnie morskiem. Nazywa się „kula“. Więc, w zatoce, za Westowem Okiem, jest znana kula, dziś już trochę zarośnięta, głęboka na sześć metrów, ale dawniej bardzo głęboka... Tam w tej kuli siedziały chętnie węgorze i dobrze się im tam żyło... Ojce mówią, że węgorz, nie grubszy jak palec, w tej kuli za dwa tygodnie robił się taki gruby!
Tu Józk ujął się za przegub prawej ręki.
— Niedaleko tej kuli miał jeden rybak blisko brzegu pole, na którem sadził groch. Raz — groch zaczął dojrzewać, rybak się cieszył, że będzie miał trochę grochu, a w tem patrzy — strączków coraz mniej, ktoś groch podbiera. Pewnie złodzieje! Zaczął aufpasować (uważać) nocami, nie kradnie nikt — a grochu ubywa! Cóż to jest? Jednej nocy, kiedy tak przy grochu stróżował, słyszy — szmer jakiś w grochu. Podchodzi powoli, patrzy — księżyc świecił — w grochu żmija leży wielka, od funta. (Powyżej funta). Przestraszony cofnął się, ale nie uciekł, tylko zdaleka patrzy, co się dziać będzie. Widzi, żmija pełznie wśród grochu, a gdy spostrzegła wiszący strączek, podniosła powoli głowę i urwała go. Wtenczas rybak poznał, że to nie żmija, tylko ryba, węgorz... Aż tu obok tej ryby druga ryba — podnosi głowę i znowu rwie strączek grochu. A dalej trzecia, czwarta, piąta, dziesiąta! On myślał, że to złodzieje, a tymczasem to węgorze wychodziły w nocy z morza na ląd i objadały mu strączki z grochem...

Powrót rybaków.

— Nie złapał ich? — bąknąłem...
— Oho, Janku, nie tak to łatwo złapać węgorza, gdy idzie po mokrej trawie — odpowiedział Józek — Śmiga jak we wodzie a skacze w górę więcej niż na pół metra. Rybak chciał węgorze pochwytać, ale one zaczęły umykać a jak tylko były niedaleko brzegu, każdy węgorz stawał na ogonie i hyc! odbijał się od ziemi głową naprzód, jak strzała, skakał w morze.
Nie chciało mi się wierzyć. Józk był moim przyjacielem, lubił mnie i nie zauważyłem, żeby mnie „bujał”. W dodatku Anton opowiedział mi podobną historję o rybaku, któremu węgorze również groch objadały, wychodząc z morza i pełznąc przez brzeg, w tem miejscu piasczysty, skutkiem czego pozostawiały po sobie bruzdy, mokre i gładkie od wydzielanego przez nich „szlamu” czyli śluzu, Temi bruzdami wracały, bo im było lżej, niż czołgać się po piasku. Zauważywszy to, rybak rozkopał węgorzom bruzdy, a gdy wracały do morza, wszystkie je na piasku wyłapał. W ten sposób nałapał takie mnóstwo węgorzy, że stał się bogatym człowiekiem.
Gadki były niewątpliwie zajmujące, ale — jak tu wierzyć? Poszedłem z tem zmartwieniem do Dawida.
— Jest to prawda, Dawidzie, że węgorze lubią groch?
— Jo, Janku!
I tu opowiedział mi z całą wiarą i przekonaniem zdarzenie ze swych młodych lat. Pewien handlarz ryb ze Swarzewa wziął go jako pomocnika na ziugę czyli na żaglowiec urządzony do przewożenia ryb żywych. Na tej ziudze miał do dwudziestu centnarów węgorzy. Kiedy stanęli na miejscu, kupiec kazał Dawidowi wsypać do ziugi dwa wielkie wory grochu i Dawid widział — przysięgał mi na to, jak węgorze groch chwytały.
Wypytywałem i innych rybaków i stwierdziłem, że niezbicie wierzą, iż węgorze jedzą groch — a ja wiedziałem, że to nieprawda! Najwięcej martwił mnie Dawid, bo albo widział, że węgorze groch jedzą, a tedy coś na tem wszystkiem musi być, albo też — on też mnie bujał, a wówczas — komuż wierzyć w tym nieznanym mi, rybackim świecie?
Zupełnie mi to humor zepsuło.
Zauważył to poczciwy Józk.
— Masz ty jaki trosk (zmartwienie), że jesteś taki szary? — zapytał mnie, gdyśmy znowu wyjechali stawiać żaki.
Nie chciałem mówić, obawiając się, że mnie jeszcze więcej zaczną „bujać“, ale tak nalegał, że nie wytrzymałem.
— Dawid widział, jak węgorze chwytały groch, a Dawid nie kłamie!
Powtórzyłem mu, co mi stary opowiadał.
Uśmiechnął się.
— Jo! — rzekł — Chwytały groch! Może to być! Złapany węgorz chwyta wszystko, co mu rzucisz. Ja widziałem niedawno węgorza, który w pysku trzymał szufelkę. A przecież nikt nie mówi, że węgorze szufelki zjadają. Ale w ten groch starzy wierzą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.