Na granicy/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Reichenbach
Tytuł Na granicy
Rozdział II.
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1901
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz D. G.
Tytuł orygin. An der Grenze
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Poczciwe duchy, wiedzione uczuciem gościnności, zostawiły porucznika w pokoju; przespał on całą noc nie zbudziwszy się ani razu. Teraz, po rannym przeglądzie swoich żołnierzy, pomieszczonych na wsi wraca do zamku.
Zamek, położony na wzgórzu panującym ponad wsią, składał się z długiego środkowego budynku z wysoką wieżą i dwóch olbrzymich różnego stylu skrzydeł. Jedno z nich, zajmowane przez Wertharta, przedstawiało dziwną mieszaninę z czasów rokoko i odrodzenia; drugie z na wpół zamurowanemi oknami, zamienione na skład zboża, zdawało się być najstarszą częścią zamku.
Był to olbrzymi czworograniasty budynek z czerwonym spiczastym dachem, dziwnie małemi oknami i jak się zdawało bez piwnic. Nowo wybite drzwi służyły do zwykłego gospodarskiego użytku, podczas gdy dawne główne wejście stało nieużyteczne i opuszczone; ponad niem wznosił się łuk słynnego chodnika, łączącego zamek z odległym może o sto kroków kościołem.
— Odpowiedniejszej dekoracyi nad ten chodnik do historyi o strachach nie możnaby sobie wyobrazić — pomyślał Henryk, przypomniawszy sobie dziwne sceny ubiegłego wieczoru, chociaż wrażenie wczorajsze osłabił pokrzepiający sen i słońce, zaglądające rano do jego pokoju. A nawet i panią Kamillę osądził on dziś jako nadzwyczaj nerwową kobietę; siostrę zaś jej nazwał zuchwałym szatankiem, wymyślającym sobie przez pustotę te straszne historye.
Teraz jednak przypuszczał, że może jest coś w tem prawdy, i postanowił raz jeszcze zapytać Wertharta o tajemniczą przygodę.
Nagle rozmyślania jego przerwał chrapliwy i lekko drżący głos tuż obok niego:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Henryk odwrócił się i spostrzegł żółtą pomarszczoną twarz starej kobiety z miejska ubranej.
Stara posunęła za nim.
— Chodnik, tak, tak, chodnik — mówiła. — Że też wielmożny pan zaraz pierwszego wieczora musiałeś się nastraszyć.
Henryk zrozumiał, że to o duchach mowa, a zatem nie są one wymysłem panny Aliny. Stanął i raz jeszcze spojrzał na chodnik.
— Tak, tam się pokazało — szepnęła stara, tajemniczo żegnając się.
— Jak też możecie takim bredniom wierzyć! — zagadnął ją porucznik. — Ktoś zapewne robi sobie żarty, albo też cała ta historya jest tylko bajką.
— Niechaj panu tego Bóg nie pamięta! nie wiesz tego, co my wiemy! — mruknęła.
Henryk zaśmiał się.
— Ba! zkądżebym wiedział, pojmuję, że tak dziwaczny budynek musi dać powód do najnieprawdopodobniejszych i straszliwych bajek.
— O, wszystko to prawda. Ja sama z nieboszczykiem panem znaleźliśmy tam szkielet i zagrzebali go tu pod chodnikiem, w rogu, po prawej stronie.
— Szkielet, jaki szkielet?
— Tak, otóż to właśnie, jaki szkielet! moj młody panie. Byli to mężczyzna i kobieta, tak przynajmniej mówił doktor, który znajdował się tu wtedy. Znaleźliśmy ich zamurowanych w zamku, tam gdzie teraz jest spichrz, który nieboszczyk mój mąż, wielmożny pan, kazał zrobić.
— Wasz mąż nieboszczyk, wielmożny pan? — powtórzył Henryk zdziwiony, posądziwszy starą o zboczenie umysłowe. Wyczytała tą myśl z oczu jego, bo zaraz zaczęła:
— Nie, nie jestem waryatką, choć mówią, że mój mąż był wielmożnym panem. Nie jestem dumną, choć tak dobrze, jak ta zarozumiała panna z zamku, jestem szlachcianką. Byłam prawą żoną nieboszczyka pana; jestem Rudnicką, a zamek i to wszystko co oni dzierżawią, naszą było własnością. Tak to dziwnie się dzieje na tym świecie.
Dalsze zwierzenia przerwał Werthart, wracający z konnej przejażdżki. Podczas przywitana panów zniknęła oryginalna staruszka, posuwając się z zadziwiającą szybkością ku wsi. Werthart spojrzał za nią.
— Czy opowiadała panu historyą o duchach? — zapytał.
— Nie, dopiero miałem ją usłyszeć. Ale czy tam wszystko w porządku? — zapytał Henryk w skazując na czoło.
Werthart wzruszył ramionami.
— Któż to wiedzieć może? ja sam nieraz już miałem ją za waryatkę, to znów za najprzebieglejszą istotę. Jeśli opowiadała panu o swej przeszłości, to nie powiedziała za wiele, była rzeczywiście żoną dawnego właściciela Krzyżanowic.
— O tem mi też mówiła.
— Lubi ona przed obcymi przedstawiać się jako ofiara pozbawiona praw swoich; z ludem jednak, z którego pochodzi, żyje w najlepszej zgodzie.
Mówiąc to zeskoczył z konia i z gościem posunął się ku bramie, opowiadając dalej.
— Karyerę rozpoczęła jako gęsiarka, awansowała na gospodynią, a w końcu została żoną starego Rudnickiego, stryja mojej żony i właściciela tych dóbr. Jakkolwiek naprawdę się z nią ożenił, nigdy nie uważał za równą sobie; można przypuszczać, że chciał w ten sposób mieć tanią i wierną opiekunkę w chorobie. Nigdy nie zmieniła stroju, a gdy przejeżdżali krewni jej męża, uważali ją zawsze jako służącą, ona względem nich zachowywała się pokornie. Po śmierci starego, miała zapewniony legat na dobrach, składający się z kilkuset talarów rocznie, który jej teraźniejszy właściciel jaknajsumienniej wypłaca.
— Były więc dzieci z pierwszego małżeństwa, które majątek odziedziczyły?
— Nie, dobra przeszły na młodszego brata, ojca mojej żony, od którego odkupił je książe.
Ostatnie wyrazy wymówił Werthart z nie jakiem wahaniem, a oddawszy konia czekającemu nań stajennemu, dodał pospiesznie:
— Zostawmy te stare dzieje w spokoju i lepiej chodźmy na śniadanie, które nam się należy.
Na schodach spotkali Kamillę; powitała ich z właściwym sobie wdziękiem. Koronkowa chusteczka nakrywająca jej złote włosy, kilka loczków i lekkie rumieńce, robiły z niej młodą dzieweczkę, a swobodny uśmiech, z jakim się do nich zbliżyła, zadawał kłam wczorajszemu jej wzruszeniu.
Henryk z prawdziwym zachwytem zapatrzył się w to piękne zjawisko. Werthart za to zdawał się starannie unikać żony.
— Śniadanie czeka już na panów.
— Jeżeli tak — rzekł gospodarz — to zaraz się do niego zabierzemy, poruczniku, bo wybacz Kamillo, ale mam wiele zajęcia, i po śniadaniu wyjeżdżam znowu.
Z gorącym rumieńcem i lekkiem pochyleniem głowy, minęła panów, szukając wejrzeniem oczu męża, który z dziwnym uporem odwracał się od niej. Zeszedłszy na dół, zatrzymała się na chwilkę, usta jej drżały kiedy szeptała:
— Nic się w nim nie zmieniło, nic, zawsze taki sam. A wczoraj. O, jak ja dłużej wytrzymam!
— Kamillo! — zawołała wesoło Alinka i mała jej osóbka spuszczała się żywo drugą stroną schodów.
— Kamillo! panowie przyszli właśnie na śniadanie, mogłybyśmy więc nasz spacer na później odłożyć. Ach, jakaś ty piękna!
Kamilla potrząsła głową.
— Dziecinna jesteś; a zresztą mogłabym być brzydką jak sowa, niktby tego nie zauważył.
— O, dla mnie zawsze jesteś moją piękną kochaną siostrą — mówiła Alinka ujmując ją za szyję.
— Ty jesteś mi też najdroższą; ale dość już, bądźmy rozsądne i chodźmy na spacer, panowie bez nas są swobodniejsi.
— No tak, z tym obcym porucznikiem nie potrzebujemy wiele sobie robić subjekcyi, ale co się tyczy Artura, bo wiesz Kamillo, gdybym ja miała męża, to zdaje mi się ni gdybym nie pomyślała, że mu przeszkadzam.
— Dzieciaku, czy możesz teraz wiedzieć, jakbyś w tym przypadku postąpiła. Ale chodź, pewna jestem, że znajdziemy już pierwiosnki, wszak to marzec
— W tym śniegu? doprawdy, Kamillo, dziwne masz myśli.
— Zobaczysz! znam w ogrodzie jedno zaciszne miejsce, zkąd już śnieg zniknął, tam właśnie zeszłego roku o tym czasie znalazłam pierwsze kwiatki.
Obie siostry, trzymając się za ręce, weszły w ogród. Z okna jadalnego pokoju spostrzegł je Henryk; ale całą jego uwagę uwięziła Kamilla, owiana dla niego jakimś tajemniczym urokiem. Werthart zajęty nową przesyłką wybornego wina, które miano właśnie próbować, i opowiadaniem o wierzchowcach z własnej stadniny, nic nie widział, na nic nie zważał.
— Spróbujesz pan, koń co ci się będzie najwięcej podobał, zostanie na twoje rozkazy, ma się rozumieć i na nocne patrole.
— Jesteś pan doprawdy zbyt łaskaw.
— Będzie mi bardzo przyjemnie, jeżeli pan zechcesz dom mój uważać jak swój własny — odrzekł Werthart ze szczerą otwartością.
Henryk serdecznie uścisnął podaną dłoń i zaczął z uśmiechem:
— Ponieważ pan raczysz mnie uważać za swego, mam więc nadzieję, że i rodzinny wasz duch zaszczyci mnie odwiedzinami. Podług opowiadania starej, nie jeden ale dwa duchy po zamku spacerują.
— Tak, ale są one za dumne, aby aż tu przychodziły; kto je chce widzieć, musi iść do nich. Nawiasem mówiąc, mnie się ich ujrzeć nigdy nie udało.
— Wszak ukazują się na chodniku wiodącym do kościoła?
— Tak mają to być duchy dwojga zamordowanych.
— Stara kobieta opowiadała mi o znalezionych szkieletach.
— Byłem jeszcze małym chłopcem, kiedy je znaleziono w jednej ze ścian teraźniejszego spichlerza i zagrzebano pod chodnikiem. Ojciec mój miał tu w sąsiedztwie dużą dzierżawę, którą ja później objąłem i dopiero przed ożenieniem opuściłem, aby objąć Krzyżanowice.
— 1 nie wiadomo, zkąd się one tam wzięły?
— Nie ma nic pewnego, są tylko przypuszczenia. Dobra te należały niegdyś do człowieka lubiącego nadzwyczajnie przygody. Tam w spichrzu znajduje się duża okrągła sala, oświetlona małemi wysoko umieszczonemi oknami. Zazdrosne usposobienie właściciela zamku tłomaczy resztę: Przy wybijaniu drzwi do alkowy znaleziono zamurowane dwa szkielety, kobiety i mężczyzny. Wszak gotowa kanwa do strasznej historyi.
— Ależ to okropne.
— Piękne to nie jest. I doprawdy jeśli duchy ich spacerują, to nie można biedakom brać za złe, że choć w ten sposób chcą się pomścić za doznane krzywdy. Ale dla czego one teraz właśnie są tak niespokojne? Posądzam starą Małgorzatę, że opowiadaniami swemi durzy mi ludzi, którzy też lada cień biorą za strachy.
— Jabym zaś prędzej przypuszczał, że pod temi widmami, jakiś się podstęp ukrywa.
— I ja to myślałem. Stawiałem straże, zakładałem żelaza, a wszystko napróżno. Sam, mimo, usiłowań, nigdy nic nie spostrzegłem; sądzę więc, że to bujna wyobraźnia ludu wymyśliła duchy. Martwi mnie to tylko, że na Kamilli, jak musiałeś pan wczoraj zauważyć, cała ta historya robi tak wielkie wrażenie.
— Dziś jednak, zdaje się pańska żona zapomniała o przestrachu, tak dobrze wygląda.
Wysokie rozumne czoło Wertharta zachmurzyło się, przez chwilę spoglądał w zamyśleniu; przetarł oczy ręką, jak gdyby przykrą myśl jakąś chciał odsunąć i powstał.
— Wybacz pan, że go opuszczam. Niedawno tu jeszcze jestem, to też gospodarstwo wymaga ciągłej mojej opieki. Chcąc go do jakiegoś ładu doprowadzić, wszystkiego sam dojrzeć muszę. Nie wyobrazisz pan sobie, jak wiele ziemia traci, przechodząc często z rąk do rąk.
To mówiąc, panowie opuścili jadalnią i udali się do stajni dla wybrania konia. Henryk postanowił korzystając z uprzejmości gospodarza, odwiedzić kilku kolegów stojących w sąsiedztwie. Do tej wycieczki wybrał sobie pięknego kasztanka, pożegnał Wertharta i udał się do swego pokoju dla zmiany ubrania. Pokój ten z oknami wychodzącemi na ogród, znajdował się na dole. Henryk otworzył okno, a wkrótce potem, tuż pod niem, usłyszał głos Alinki.
— I więcej nic nie mówiliście kiedy wybiegłam?
— Nic, ale jakież dziwne zadajesz pytanie — odparła Kamilla.
— Cóż w tem dziwnego, że chcę wiedzieć co się dzieje poza mojemi plecami. Ale patrz, pierwiosnki rozwinęły ci się w rękach.
— Śliczne kwiateczki! Jakże się cieszę, że je znalazłam.
Henryk porwał za czapkę, zdawało mu się, że koniecznie powinien spotkać panie i dopiero kiedy już cofnąć się nie mógł, pomyślał, że postępowanie jego nie wiele ma sensu.
Wszczął więc rozmowę o pierwiosnkach i uroku, jaki mają pierwsze znalezione kwiaty. Kamilla rozmawiała wesoło i swobodnie, Alinka za to umilkła, a nawet usunęła się na bok. Słońce igrało w jej złotych włosach i otaczało ją aureolą. Henryk przecież nie widział tego, gdzież były jego oczy?
Odprowadziwszy panie do domu, pożegnał je. Długo stał jeszcze u wejścia i niezwykle pomału zapinał rękawiczki. Nagle uchyliły się drzwi i Alinka przybiegła do niego.
— Chciałam tylko powiedzieć panu, że już się nie gniewam, bo i cóż pan jesteś temu winien! A zresztą to bardzo pięknie, żeś mnie pan wczoraj nie zdradził.
I zanim zdołał odpowiedzieć, zniknęła tak szybko jak przybiegła.
— A to oryginalna osóbka — pomyślał dosiadadając konia. — Będzie kiedyś ładna, choć nigdy siostrze nie dorówna. Jak to przyjem nie widzieć piękne twarze koło siebie; ale dla mnie nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa; jedna za młoda, druga już zamężna. O, mogę spokojnie poddać się urokowi tych pięknych oczu. Doprawdy, wygrałem wielki los, bo i gospodarz taki uprzejmy i miły!
Wszystko to pięknie brzmiało, potem jednak przyszły inne uwagi. Czy on rzeczywiście szczęśliwie z nią żyje?
To spotkanie na schodach takie było dziwne; a wczoraj czy pani Kamilla naprawdę bała się strachów? Bo i dla czego tak są smutni, zkąd u niej ten tęskny wyraz oczu? Czy szczęśliwa — czy tylko szczęśliwa?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Valeska von Bethusy-Huc i tłumacza: anonimowy.