Na granicy/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Reichenbach
Tytuł Na granicy
Rozdział I.
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1901
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz D. G.
Tytuł orygin. An der Grenze
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

— A nie zapomniałeś też o rewolwerze?
— Kupiłem sobie nowiuteńki. Pamiętałem i o nim pakując na pograniczną wyprawę manatki. Ani człowiek wie, w jak djabelnem położeniu znaleźć się może w tamtych stronach!
— A masz kwas karbolowy?
— Cóż znowu! Czy przypuszczasz, że i desinfekcya bydła do mnie należeć będzie?
— Kto wie; no, ale żart na stronę, ręczyć nie można, czy tam nie wybuchnie tyfus, lub inna jaka epidemia.
Porucznik Henryk Świecimski ruszył ramionami.
— Któż potrafi zmienić wolę przeznaczenia! — zadeklarował patetycznie. — W każdym razie, bardziej niż tyfusu obawiam się nudów.
Zbliżający się w tej chwili konduktor przypomniał oficerom, że pociąg natychmiast odejdzie i prosił ich uprzejmie, by zechcieli usunąć się na bok. Raz jeszcze uściśnieniem ręki pożegnali odjeżdżającego towarzysza; pozamykano wagony, dzwon sygnałowy zadźwięczał po raz trzeci.
— Bywaj zdrów Henryku!
— Do widzenia przyjacielu.
Ostatnie wyrazy pożegnania przygłuszył świst lokomotywy, a w kilka chwil potem już dworzec kolei i Wrocław ledwie szarzał w oddaleniu.
Pociąg mknął coraz prędzej i prędzej, unosząc Świecimskiego ku nieznanym miejscowościom, a mianowicie ku górnej mieścinie, na granicy pruskiego Szląska położonej.
— Ach, żeby to chociaż w Bytomiu człowiek mógł pozostać — westchnął młody oficer, rozpierając się wygodnie — ale gdzie tam! Pułk stoi w obrzydliwych jakichś wioskach, a takie sobie milutkie mieszkanko urządziłem w Wrocławiu. Ale to już zawsze takie moje szczęście! Czy słyszał kto coś podobnego, żeby mnie wysyłać na granicę, i po co? łapać przemytników i pilnować by się ten przeklęty księgosusz nie dostał przez granicę razem z przekradanem bydłem. Albo i ten Mulendorf! Chłopisko całe życie nie chorowało, dopiero teraz, kiedy został komendantem straży granicznej, powiada, że strasznie słaby, bierze sobie urlop, a ja muszę wyręczając go, paradować do Krzyżanowic.
Mówiąc te słowa, wyjął z kieszeni notatki i mapę; szukał na mapie, by się utwierdzić w smutnej pewności, że Krzyżanowice leżą na samej granicy, z daleka od kolei, a nawet od szosy. Pewność ta naturalnie nie poprawiła mu humoru; zasępiony posunął się w kącik przy oknie i patrzał przez szyby.
Mgła, pomieszana z deszczem i płatkami śniegu, nie przyczyniała się do rozweselenia umysłu.
Po lewej i po prawej stronie ciągnęły się jednostajne pola, z których śnieg zniknął od kilku dni zaledwie; szara zieloność pokazywała się gdzieniegdzie, a bezlistne drzewa, miotane wiatrem, gięły się to w tę, to w ową stronę.
Spoglądając przez okno, ściskał w zębach dawno zagasłe cygaro, a nakoniec z rezygnacyą oparłszy głowę o poręcz kanapki, zapadł w rodzaj półuśpienia, które wkrótce zmieniło się w porządną drzemkę.
Drzemka trwała długo, bo gdy się nareszcie obudził, noc już była zupełna; lampka migotała przez zatopniałą szybkę u góry przedziału. Młody człowiek spojrzał na zegarek. Cel jego podróży m usiał już być bardzo blisko; spuściwszy okno, wychylił głowę. Górzyste pola, śniegiem okryte, roztaczały się dokoła, oświecone blaskiem wschodzącego księżyca.
— A, śnieg! Tu jeszcze zima a we Wrocławiu mieliśmy już wiosnę.
Mówiąc to, już się miał cofnąć od okna, gdy nagle mocny czerwony blask między wzgórzami zwrócił jego uwagę. Coś się paliło i buchało ogniem, jakby z kilku kraterów; gęste kłęby dymu wznosiły się w górę, po chwili mgła niebieskawa zakryła płomień, który znów się wydzierał w kształcie zielono-żółtych płomyków.
Szybko pomykające chmury zasłoniły księżyc, a wśród chwilowej ciemności tem jaskrawiej i fantastyczniej połyskiwał ogień różnobarwny.
Pierwszy to raz w życiu Świecimski zbliżał się do okolic górniczych; widowisko więc jakie miał przed oczyma, było dlań zupełnie nowem i zajmującem.
— Doprawdy, myślałbym, że to przedsionek piekła — zawołał stając w oknie. — Przyznać trzeba, że to widok bardzo ciekawy, Zły humor gdzieś uleciał, dzięki zapewne pokrzepiającej drzemce. Pociąg zatrzymał się wreszcie na stacyi poprzedzającej górnicze miasteczko Bytom.
Tuż przy wagonie, w którym siedział nasz podróżny, kilkunastu górników, w brudnej zasmolonej odzieży, cisnęło się i popychało nawzajem; większa ich część klęła po polsku, drudzy zaś z równą biegłością wtórowali im po włosku.
Henryk spoglądał ciekawie na te pełne życia i dzikiego wyrazu postacie, gdy nagle w przyległym przedziale dał się słyszeć głośny duet płaczącego dziecka i szczekającego psa.
— O nie, nie, panie konduktorze! Ja tam za nic w świecie nie wsiądę — zaoponował wesoły dźwięczny głosik. — Zechciej pan tu obok otworzyć.
— Dobrze, ale tu jest przedział dla palących.
— Ah, co mi tam! Jadę tylko do Bytomia.
W tejże samej chwili drzwi wagonu otworzyły się z pośpiechem, prezentując oczom Henryka zgrabny kapelusik ozdobiony piórkiem. Jednocześnie szal i torba podróżna znalazły się na podłodze, a za niemi wskoczyła mała, zgrabna osóbka. Z mimowolnym uśmiechem schylił się Henryk, by podnieść rzuconą torebkę.
— O, dziękują panu! — rzekła dziewczynka, wyjmując bilet z kieszeni i rzucając przelotne wejrzenie na towarzysza podróży. Poczem, jakby uniewinniając się, dodała:
— W tamtym przedziale już jest sześć pań, dwoje dzieci i pies.
— Wierzę bardzo, że niepodobna już się było pomieścić — odparł Henryk wesoło.
— Nieprawdaż? A przytem jedna z tych pań była tak gruba — i stosownym gestem objaśniła sąsiada o wspaniałych rozmiarach damy.
— Podlotek — pomyślał Henryk — ale podlotek wcale milutki, a oczy!
Z protekcyonalną uprzejmością schylił się, aby okryć dobrze szalem kolana swej towarzyszki.
— Wcale mi nie zimno, dziękują panu; o mało com się nie spóźniła na pociąg, biegłam też z całej siły, aż mi do tej pory gorąco. Szczęściem, nie potrzebowałam zatrzymywać się przy kasie, bo mam bilet tam i napowrót.
— Zapewne mieszka pani bardzo daleko od kolei.
— Bynajmniej, moja przyjaciółka mieszka przy samym prawie dworcu. Ale właśnie rachując na to, takeśmy się zagadały, że gdy nareszcie wyszłam od niej, pociąg już był na stacyi. Biegłam też jak szalona, biedna stara służąca nie mogła mi nastarczyć. Bóg wie gdzie ona się podziała. Chodziło mi o to, żeby się nie spóźnić i koniecznie dziś odjechać, bo moja siostra taka imaginacyjna, a szwagier ma czekać na stacyi.
— I nie bała się pani jechać sama jedna?
Podróżna spojrzała nachmurzona i z miną brawurą odpowiedziała:
— Bać się? dzieci się tylko boją, mój panie!
— Ja tylko tak się zapytałem, bez żadnej ubliżającej myśli — odparł uprzejmie Henryk. — Właśnie przed chwilą widziałem kilka podejrzanych osobistości, których nie radbym spotkać na mojej drodze, będąc młodą panienką.
— Zapewne to byli górnicy — zauważyła panna.
— Tak, ale pijani, a co dziwniejsza, że wielu z nich mówiło po włosku.
— O, my tu mamy dużo Włochów między górnikami.
— A! ztąd też zapewne tyle morderstw i krwawych historyi, jakie zwykle pod rubryką “Wiadomości z Bytomia” drukuje Gazeta Szląska.
— I ja tak myślę, bo przy lada kłótni, gdzie polski chłop tylko pięściami wojuje, Włoch zaraz noża dobywa.
— I często się to trafia?
— Bardzo często.
— Więc wszystkie te straszne awantury i zabójstw a nie są wcale zmyślone.
— O bynajmniej; takie rzeczy zdarzają się tu mniej więcej co tydzień — potwierdzała dziewczyna z pewnym rodzajem próżności, jakby chełpiąc się tak wojowniczem usposobieniem swych sąsiadów.
Henryk uśmiechnął się znowu.
— Niechże więc pani teraz przyzna, że nicby w tem nie było dziwnego, gdyby kobieta (wyraz kobieta wymówił z pewnym humorystycznym naciskiem) idąc sama, doznawała pewnego uczucia trwogi.
— A ja właśnie chcę być bez trwogi, robię wszystko co mogę, aby się zahartować — odparła z miną upartego dziecka. — Ach, jakże to życie smutne dla tego, kto się wszystkiego boi! — Słowa ostatnie wymówiła z westchnieniem, i tonem tak głębokiego doświadczenia, że Henryk zdziwiony spojrzał na nią pytająco.
Dziewczyna w zamyśleniu pochyliła główkę i jakby sama do siebie, ciągnęła dalej:
— Doprawdy, bojaźliwym zawsze źle i smutno na świecie. Czy pan uważa za niedorzeczność to wyrażenie moje, że chcę być bez trwogi — zapytała nagle, zwracając ku towarzyszowi podróży swe wielkie oczy, z wyrazem komicznie poważnym.
— Bynajmniej, byłoby to nawet nader rozsądnie, wątpię jednak, czy nerwy zechcą usłuchać woli.
— To też i nerwową nie będę.
— Chwalebny zamiar, rzeczywiście — rzekł młody człowiek, znowu się mimowoli uśmiechając.
— Dlaczego się pan śmieje? Myślisz pan, że to tak bardzo trudno, nawet przy silnej woli?
Henryk spuścił oczy trochę zmieszany, co tu odpowiedzieć na tak natarczywe pytania.
— I owszem, pani, sądzę, że kto szczerze sobie coś postanowi.
— A zatem śmiejesz się pan ze mnie, że tak prosto z mostu, obcemu człowiekowi.
— Ależ nie! Pochlebia mi to niewymownie!
— Niech to panu wcale nie pochlebia — przerwała mu oblewając się gwałtownym rumieńcem. W tej chwili dopiero przypomniała sobie roztrzepana, że ten pan, z którym tak poufną zawiązała rozmową,, jest dla niej zupełnie obcym; wskutek tego spostrzeżenia, wesołe usteczka zacisnęły się uparcie, a biała woalka zakryła zarumienioną twarzyczkę.
Henryk uśmiechał się jeszcze; panienka spojrzawszy na swe popróte rękawiczki, pomyślała, że podróżny wyśmiewa się z zaniedbania jej toalety. Schowała ręce pod szal, i po chwili milczenia rzekła:
— Układam sobie od dawna, że jeśli kiedykolwiek spotkam kogoś obcego, nie znającego mnie wcale, a zatem zupełnie bezstronnego, muszę go spytać: czy też to naprawdę jest źle, gdy młoda panienka powiada “ja chcę”; i *czy to tak bardzo trudno być odważną. Otóż właśnie pana nie znam wcale, w Bytomiu wysiadam, i może się już nigdy w życiu me spotkamy; niechże mi więc pan powie szczerze i otwarcie, czy to co myślę jest złe i niemądre?
— A czy sąd mój uzna pani za trafny i sprawiedliwy?
Popatrzyła nań przez chwilę w milczeniu i rzekła:
— Wprawdzie tylko co śmiałeś się pan bez żadnej widocznej słuszności, zdaje mi się jednak, że wierzyłabym zdaniu pana wypowiedzianemu poważnie.
Henryk pochylił głowę i rzekł:
— Powiem pani zatem, że według mego zdania, postanowienie pani nie jest rozsądnem, ani też zupełnie niewłaściwem lub złem. Jestem mocno przekonany, że każda kobieta, byle tylko trochę posiadająca energii, potrafi otrząsnąć się z tchórzliwości i utrzymać zawsze nerwy swoje na wodzy. Bardzobym jednak zganił umyślne narażenie się na niebezpieczeństwa. Kobieta bowiem nie posiada dość siły fizycznej, by im stawić czoło. Ślepa lękliwość jest rzeczywiście nierozsądną, ale kobieta, która niczego się nie boi i w każdym wypadku nie zachowuje ostrożności, napotykać będzie co chwila przykrości i zniewagi; lub zuchwała, pewna siebie i chełpliwa straci zupełnie wdzięk kobiecy.
— Ale jeśli żadnego nie ma niebezpieczeństwa ani powodu do strachu, a jednak ludzie utrzymują, że właśnie niebezpieczeństwo istnieje, czyż nie godzi się przekonać siebie i drugich?
— Gdybym ja był w takiem położeniu, z pewnością starałbym się przekonać — odparł Henryk otwarcie — ale pani radzę szczerze dać pokój niepotrzebnym dochodzeniom, chyba, że tym sposobem możesz pani albo sobie albo komuś blizkiemu wielką a rzeczywistą wyświadczyć przysługę. Będzie to więc ze strony pani szlachetna ofiara, albo nie, nie...
— Nie zaspokojenie próżnej ciekawości — dokończyła panienka. — Przyznaję, że jestem trochę ciekawą, ale głównie rachowałam, że taki upór będzie doskonałem lekarstwem przeciw wszelkim strachom.
— A więc pani masz na myśli jakiś fakt rzeczywisty, nie zaś proste przypuszczenia — zawołał Henryk, wpatrując się w towarzyszkę z podziwieniem.
— Ach nie, nie! pan mnie nie rozumie, a ja się bliżej tłomaczyć nie mogę, tak mi tylko coś przyszło do głowy. Lokomotywa świszczy, jesteśmy już w Bytomiu.
Powstawszy, wzięła do ręki szal i torbę podróżną. Henryk również zdjął z półki swój kufereczek. Dziewczyna spojrzała na towarzysza pytająco.
— Przecież pan nie wysiada tutaj? — zapytała prawie przestraszona.
— I owszem pani; ale nie zatrzymuję się w Bytomiu.
— A! pan tylko przejeżdża.
— Jadę na samą granicę.
— Na granicę? I dopiero teraz pan to mówisz! A ja się rozgadałam tak śmiało z panem, w nadziei, że za godzinę już będziemy daleko od siebie!
Tu przerwała, nie wiedząc sama, czy ma się gniewać, czy rozpłakać na dobre.
— Mój Boże! Nie zastanawiałem się nawet, czy pani to może przykrość zrobić — zapewniał Henryk, równie zdziwiony temi wyrzutami, jak poprzedniem zaufaniem i prośbą o radę.
— A jednak mówiłam, że się spodziewam rozstać z panem za chwilą i nie widzieć go więcej — odparła zadąsana. — A teraz kiedy pan pojedziesz na granicę...
Zanim Henryk zdołał coś wymyśleć na swe uniewinnienie, pociąg zatrzymał się przed dworcem w Bytomiu. Zły humor panienki martwił i śmieszył zarazem porucznika, który chcąc odzyskać stracone względy, postąpił ku niej i rzekł:
— Przebacz mi pani, jeślim co zawinił, i miej trochą przyjaźni dla mnie — gdybyśmy się jeszcze kiedy spotkali.
Dziewczyna nie odpowiedziała ani słowa, tylko wychylając się z wagonu, żywo poruszała rękawkiem, by zwrócić uw agą stojącego opodal wysokiego, z ogromną czarną brodą mężczyzny.
Jaka szkoda, że nie znał nawet nazwiska swej towarzyszki. Spostrzegł, że niegrzecznie się znalazł, zaniedbując przedstawić się panience; ale teraz już było zapóźno.
Drzwi wagonu otwarły się szybko, a panienka, zaledwie skinąwszy głową w odpowiedzi na pożegnalny ukłon porucznika, jednym susem już była na ziemi. Za to brodaty jegomość rzucił na młodzieńca nader badawcze spojrzenie, pomrukując pod nosem:
— Czemu nie w damskim przedziale? — ale po chwilce badania, ukłonił się grzecznie, pytając: Za pozwoleniem panie poruczniku, czy nie jedziesz pan do Krzyżanowic przypadkiem?
— Rzeczywiście — odparł Henryk zdziwiony — to jest właśnie cel mej podróży.
— Zaraz to sobie pomyślałem; pozwoli pan zatem, że mu się przedstawię: jestem radzca Werchart z Krzyżanowic.
— Porucznik Świecimski do usług.
— Rad jestem bardzo, że pierwszy tu pana powitam, tem bardziej, że dziś właśnie spodziewałem się pańskiego przyjazdu. Muszę bowiem oznajmić panu, że na mnie przypadł miły obowiązek ugoszczenia pana w moim domu przez czas pobytu jego na granicy. Jeśli żadne interesa nie zatrzymują pana w Bytomiu możemy dziś jeszcze odjechać razem do Krzyżanowic; sanki moje stoją tuż za dworcem, zabierzemy i pakunki pańskie, jeśli ich nie ma zbyt wiele.
— Serdecznie dziękuję za tak uprzejme przyjęcie i z przyjemnością przyjmuję propozycyę wspólnej podróży.
Panowie raz jeszcze podali sobie ręce, a Henryk prosił Wertharta, by go przedstawił swej towarzyszce; przyczem, pokornem wejrzeniem zdawał się przepraszać ją za wszelkie możliwe przewinienia. Panna zadarłszy główkę uporczywie spoglądała w przeciwną stronę.
— A! Jużeście państwo musieli w wagonie zrobić z sobą znajomość. Alinko, porucznik Świecimski, nasz nowy gość; panie poruczniku, panna Rudnicka, siostra mojej żony.
Panna Alina skinęła bardzo niewyraźnie główką, a wsunąwszy rączkę pod ramię szwagra, zasłoniła się nim jak murem przed wzrokiem młodzieńca, który wsiadając do sanek, szepnął z komiczną rozpaczą:
— Dalibóg, ja temu nic nie winien, panno Alino — ale zamiast poprawić, popsuł jeszcze bardziej swą sprawę.
Alinka pozawijała się w szale i koce, spuściła na twarz woalkę, i przez całą drogą ani jednem słowem nie wmieszała się do rozmowy. Dziarskie koniki unosiły szybko saneczki, brzęcząc wesoło uwiązanemi u dyszla dzwonkami. Przed oczami naszych podróżnych migotały znów te ognie różnobarwne, Które Henryk dostrzegł był jeszcze z wagonu; gdzieniegdzie bezpośrednio z ziemi dobywał się gęsty dym i prosto jak słup płynął w górę.
— Ten dym oznacza, że pod ziemią pali się węgiel — rzekł Werthart, odpowiadając na pytania młodzieńca — nie ma rady ani sposobu na wstrzymanie takich pożarów, a niestety, dość się one często w kopalniach przytrafiają.
Po chwili kopalnie, opustoszałe szyby i kolonie górnicze, pozostały daleko w tyle, a nowy krajobraz roztoczył się w świetle księżycowem. Sanki wjechały w piękną topolową aleję, po obu stronach której widniały dachy i płoty porządnych zabudowań gospodarskich.
— Nadjeżdżamy właśnie do Krzyżanowic, poza tą aleją stoi pałac — rzekł Werthart.
— Ogromny gmach, o ile ztąd dostrzedz mogą — zauważył porucznik.
— O, znalazłoby się dość miejsca i na książęcy dwór nawet! Teraz w jednem skrzydle urządziłem śpichlerz, a reszta pałacu zaledwie w połowie jest mieszkalną. Cóż nam, proszą pana, biednym dzierżawcom po takiem wielkiem zamczysku?
— Czy dobra te nie są własnością pana?
— Nie, należą one do księcia B... Musisz pan zatem być wyrozumiałym i przyjąć gościnność, na jaką stać dzierżawcę.
Mówiąc to Werthart, podniósł z uśmiechem kołnierz od płaszcza, a Alinka wzruszyła niecierpliwie ramionami.
Wśród tej rozmowy zbliżono się do dworu, skrzypiące wrota rozwarły się powoli, dwa ogromne psy obskoczyły sanki, które przy donośnem trzaskaniu z bicza i parskaniu koni, zatrzymały się przed pięknym, starożytnym przedsionkiem. Służący w eleganckiej liberyi wybiegł z pośpiechem na przyjęcie państwa i w minutę potem, przeszedłszy kilka schodów, Henryk znalazł się we wspaniałej sieni, zdobnej w rogi jelenie i inne trofea myśliwskie. Jakoś to wszystko wcale nie dowodziło niedostatku biednych dzierżawców.
— Co za piękne wejście! — zawołał gość mimowolnie.
— Tak, piękne to dla oka, ale do użytku nie zbyt wygodne; zimno tu wiecznie i pusto, niepotrzebne marnotrawstwo. Ale proszę, pójdźmy na górę do gościnnych pokoi.
W pół godziny potem młodzieniec był przekonany, że niejedna arystokratyczna rodzina mogłaby pozazdrościć biednym dzierżawcom ich skromnego utrzymania. Siedząc wygodnie w fotelu naprzeciw swego gospodarza, palił wyborne cygaro i popijał starego węgrzyna, którym go pan domu częstował przed kolacyą.
— Jednak to już godzina tak późna, przykro by mi było bardzo, gdybym państwu sprawił subiekcyę jaką.
— Toby dopiero było pięknie, gdybyśmy musieli iść spać bez łyżki gorącej strawy — odparł gospodarz. — Miałem tyle interesów do załatwienia przez cały dzień, że prawie nic nie jadłem w tej przeklętej zakopconej mieścinie.
W tejże chwili wszedł służący, prosząc panów na kolacyę.
Werthart podał rękę gościowi i poprowadził do do sali jadalnej, gustownie dębiną wykładane], gdzie już panie z herbatą czekały.
— Przyprowadzam ci naszego gościa, kochana Kamillo — rzekł Werthart i dodał objaśniając — porucznik Świecimski, moja żona; Alinka to już stara znajoma.
Gość skłonił się głęboko pięknej i pełnej wdzięku pani domu; na Alinkę zaś spojrzał z półuśmiechem, ona jednak nie raczyła rzucić okiem na gościa. Siedząc po prawej stronie gospodyni, smacznie zajadał pieczyste przy wesołej rozmowie i szumiącym na cześć nowego gościa szampanie, zniknęły bezpowrotnie ponure myśli i obawy szląskiej granicy.
— Wyjeżdżając, obawiałem się, że mi przyjdzie pędzić życie w dzikiej pustyni, a tymczasem znajduję Eldorado — rzekł Henryk zwracając się do Kamilli, której piękny, regularny profil zdawał się zanadto zajmować jego uwagę.
Młoda kobieta spojrzała nań z powątpiewaniem i odpowiedziała, rumieniąc się lekko.
— Bardzo często tak bywa, że nieznane miejsce, któreśmy sobie nudnem i smutnem wyobrażali z bliska, nie jest tak odstraszającem; ale daleko przykrzejszy zawód nas spotyka, gdy się czegoś zbyt pięknego spodziewamy.
— O, to prawda; nawet i do ludzi da się to zdanie zastosować; każdy zdaje się być znacznie lepszym niż jest w rzeczywistości — zauwarzyła Alinka, patrząc zachmurzona w swój talerz.
Kamilla z wyraźnym przestrachem spojrzała na nią; Werthart rozśmiał się.
— Czy to z własnego smutnego doświadczenia wysnuwasz takie wnioski? — zapytał.
— Tak jest — odparła krótko — nie myślę jednak mówić teraz o tem.
— Alinko — z wyrzutem szepnęła Kamilla.
Dziewczyna objęła ją rękoma, przytulając swą twarzyczkę do jej twarzy.
— Tyś prawdziwy gołąbek, ale ja, ja...
— Kłótliwy kogucik — dokończył Werthart, śmiejąc się.
— A ty, panie szwagrze, jesteś nieznośny gaduła, — zawołała Alinka, rumieniąc się coraz mocniej i wybiegła z pokoju.
Podobne wybryki złego humoru musiały się często zdarzać u młodej panienki, gdyż nikt z obecnych nie zwrócił na to uwagi.
Werthart zajęty gościem, wybierał mu najlepsze cygaro, Kamilla zaś, prowadząc dalej przerwaną rozmowę, nagle pochyliła się w krześle z wyrazem przestrachu, Henryk zwrócił się w kierunku jej zapatrzonego wzroku i spostrzegł lokaja, który również blady i przerażony, mówił coś do pana domu. Werthart ruszył niecierpliwie ramionami.
— Głupstwo wszystko i basta; przynieś mi tu strzelbę, muszę się raz przecie przekonać, co w tych bredniach jest prawdy.
— Zmiłuj się, nie idź! zawołała Kamilla, biegnąc ku niemu. — Zostań tu, na wszystko cię proszę!
— Ależ daj pokój; raz trzeba już koniec zrobić z temi niedorzecznościami.
Mówiąc to, postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— O Boże, zlituj się! wyszeptała Kamilla głosem tak drżącym i zrozpaczonym, że Henryk mimowoli uczuł w sercu litość dla tej tak ślicznej i szczęśliwej kobiety. Przypuszczając, że chodzi tu o jakąś sprawę rodzinną, do której nie należy mu się mieszać, usunął się dyskretnie w głąb sali i zaczął oglądać starą porcelanę.
Werthart zbliżył się do niego.
— Wybacz pan, że się na kilka minut oddalę — rzekł — Fryderyk zaprowadzi pana do jego pokoju, ja jeszcze muszę załatwić pewną sprawę na folwarku.
— Proszę najmocniej, panie radco, żadnych sobie ze mną nie robić ceremonii; gościnność państwa dla mnie jest miła i szczera, że...
— Dobrze, dobrze, pozwolisz mi zatem odejść — i Werthart spiesznym krokiem oddalił się z sali. W tejże samej chwili Kamilla, biorąc ze stołu wielką ciężką lampę, postąpiła z nią do okna; przy oknie lampę uniosła kilkakrotnie do góry i spuściła na dół, poczem chciała ją odnieść na stół, ale nie uszło uwagi gościa, że słabe jej ręce drżały gwałtownie. Poskoczył ku niej, pochwycił lampę i na stole postawił. Blada przed chwilą twarz młodej kobiety pokryła się silnym rumieńcem.
— Coś się tam stało na dworze, nie wiem doprawdy co, ale myślałam, ach, dziecinna jestem. Myślałam, że lepiej dojrzę, gdy sobie lampą poświecę, a tymczasem nic widzieć nie mogłam. Taka jestem czasami roztargniona.
Słowa te wymówiła szybko, rumieniąc się ciągle i śmiejąc spazmatycznie.
Gość zwrócił się ku oknu.
— O, podobne roztargnienie często się może trafić każdemu — rzekł zmieszany, aby tylko przerwać nieznośną ciszę, jaka po słowach kobiety nastała. Oczy trzymał spuszczone, nie śmiejąc spojrzeć w twarz Kamilli, widział jednak, że ręce jej drżały jeszcze.
Czas już wielki pożegnać się i usunąć Z pokoju, dziwny jednak magnetyzm przykuwał go do miejsca. Przeczucie nieokreślone szeptało mu, że niebezpieczeństwa jakieś grozi tej wątłej istocie, że zostając przy niej, może być pożytecznym.
Przeczucie to było zapewne nierozsądne, cóż mogło bowiem grozić młodej kobiecie w jej własnym domu, pod opieką troskliwego męża? A przecież myśl ta uparcie tkwiła mu w głowie i zatrzymywała przy Kamilli.
— Może pani usiądzie — rzekł podsuwając krzesło. Jakiś wypadek przeraził panią; może przynieść kieliszek wina?
Podniosła nań oczy pełne dziwnego blasku.
— O, pan jesteś dobry, nie wyśmiewasz się z mego strachu, ale to już przeszło, już mi jest zupełnie dobrze, dziękuję panu.
Usiadła spokojnie, uśmiechając się; nagle jednak rysy jej zmieniły się znowu, podniosła głowę niby nasłuchując.
— Cicho, słyszy pan? Jakieś głosy słychać: z podwórza.
— To zapewne mąż pani i służący — uspokajał ją Henryk.
Nie skończył jeszcze mówić, gdy Kamilla zerwała się z krzesła, krzyknąwszy:
— Boże mój! ktoś strzelił!
— Ależ nie, pani się myli — to tylko ktoś drzwi zatrzasnął; a zresztą zobaczę.
— Ach, nie, nie, nie idź pan — zostań tutaj!
Rzeczywiście hałas jakiś dochodził ze dworu aż do pokoju, w sieni dały się słyszeć szybkie kroki, drzwi sali otwarły się z trzaskiem. Kamilla krzyknąwszy przeraźliwie, padła na fotel zemdlona, a do pokoju wpadła Alinka, wołając:
— Znowu się pokazało! Wszyscy widzieli!
W tej chwili spostrzegła zemdloną siostrę i umilkła.
Pochylona, z czułością cuciła Kamillę całusami, a spoglądając na wpół z gniewem na wpół z tryumfem na gościa, mruknęła:
— Tak to zawsze tchórzom bywa. Podaj mi pan szklankę wody ze stołu.
Henryk z pośpiechem wypełnił rozkaz praktycznej dziewczyny.
— Może to nie omdlenie, lecz początek jakiej ciężkiej choroby, panno Alino? — spytał zaniepokojony.
— O, bynajmniej! Kamilla lęka się byle czego, to cała jej choroba — odparła. — Zadzwoń pan, proszę, raz dwa a dobrze, bo tak się dzwoni na pokojową.
Wszystkie te rozkazy wydawała tonem głównodowodzącego, a Henryk spełniał je prawdziwie po żołniersku, Kamilla powoli przychodziła do zmysłów.
— Teraz już może pan odejść — szepnęła Alinka żywo. — Przykroby jej było widzieć pana w tej chwili.
I znowu musiał biedny gość usłuchać mądrej rady. Wyniósł się na palcach z pokoju. W sieni spotkał gospodarza domu.
— Niepotrzebnie się pozbawiłem pańskiego towarzystwa, nie było po co odchodzić.
— Ale żona pańska ogromnie się przestraszyła tym, jak się zdaje, fałszywym alarmem.
Werthart zmarszczył brwi i niecierpliwie szarpnął wąsa.
— Ach te kobiety! Pozwól pan, zajrzę tylko co się tam dzieje.
Z tem i słowy wszedł do sali jadalnej, Henryk zaś pozostał w sieni, szukając drogi do swego pokoju. Przez uchylone drzwi wysunęła się Alinka i rzekła, spoglądając protekcyonalnie:
— Już wszystko dobrze, siostra moja zdrowa zupełnie.
Zadługo jednak trwała wstrzemięźliwość Henryka, niezmierna ciekawość zajęła jej miejsce.
— Ależ na miłość Boską, cóżto było takiego?
— Aha, ciekawy pan jesteś, po co mój szwagier biegał w nocy na podwórze, i czego się bała Kamilla? Otóż powiem panu, że w tamtej stronie pałacu pokazuje się duch.
— Ależ to niepodobna!
— Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Tak prawdziwe, że aż człowieka dreszcze na samą myśl przechodzą. I jabym się bała, gdyby nie mój zamiar zahartowania się przeciw wszelkim strachom.
Mówiąc to, uciekła, zostawiając Henryka w ciemnej sieni, w tej chwili zegar począł już wydzwaniać dwunastą.
— Co za niedorzeczność! — rzekł młodzieniec do siebie.
— Niedorzeczność — powtórzył za nim Werthart wychodzący z sali; a przecież gdy mocny podmuch wiatru zatrzasnął z jękiem drzwiczki od komina, obaj stanęli nasłuchując mimowoli.
Henryk rozśmiał się pierwszy, gospodarz zawtórował mu wesoło, poczem podali sobie ręce, życząc nawzajem dobrej i spokojnej nocy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Valeska von Bethusy-Huc i tłumacza: anonimowy.