Na Szląsku polskim/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Na Szląsku polskim
Podtytuł Wrażenia i Spostrzeżenia
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1890
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Związek wzajemnej pomocy robotników Górno-Szląskich, założony został w tym celu, aby zabezpieczyć pracujących w kopalniach i hutach szląskich, od wyzysku z jednej strony, a od biedy wypływającej z własnej ich niemocy, z drugiej. Lubo na całym Górnym Szląsku robotnikami są prawie wyłącznie Polacy, nie nazwano przecież Związku wyłącznie polskim, ale nadano mu charakter ogólny, beznarodowościowy. I słusznie. Celem Związku nie była polityka, ale zdrowa (gdyż na wzajemnej pomocy uczestników oparta) filantropia, nie wypadało więc opiekuńczych jego skrzydeł zamykać przed żadnym z pracowników podziemi, ale raczej należało je otworzyć szeroko przed wszystkimi, bezwzględu na to, do jakiej się oni narodowości zaliczają: polskiej czy niemieckiej. Tak też uczyniono, ale ponieważ na całym Górnym Szląsku robotnikami pracującymi w kopalniach i hutach są prawie wyłącznie Polacy, przeto z natury rzeczy, Związek ma charakter czysto-polski.
Związek ten powstały z początkowania Redakcyi »Katolika« i polskiego posła w Berlinie, czcigodnego obrońcy ludu Górno-Szląskiego, Majora Szmuli, niedawno wydał swoje statuty; właśnie kiedym bawił w Bytomiu, stanowił on »kwestyę dnia«, znajdował się na ustach wszystkich. Do Redakcyi też »Katolika« nadchodziły ciągle listowne żądania objaśnień, co Niedziela współredaktorzy tego pisma, panowie Koraszewski i Napieralski, jeździli w rozmaite strony okręgu górniczego, aby żywem słowem wyjaśniać humanitarne znaczenie Związku i korzyści, jakie z zapisywania się na jego członków, na każdego robotnika spływają.
— Jadę jutro do Szobieszowic, dużej wsi pod Gliwicami, na zebranie robotników, które spodziewam się będzie liczne, — odezwał się do mnie p. Koraszewski, wkrótce po mojem przybyciu do Redakcyi »Katolika«. Jeśli pan chce, możemy tam jechać razem.
Nazajutrz po nabożeństwie w katedrze Bytomskiej, pojechaliśmy. Kupiliśmy bilety do Gliwic, i środkiem równiny przybranej tu i owdzie w iglaste lasy i pagórki, odrośla gór Chełmskich, przerznęliśmy niewielką przestrzeń, oddzielającą od siebie te dwa miasta. Przejeżdżaliśmy różne stacye, spotykaliśmy się wszędzie na nich z napisami wyłącznie niemieckiemi, wszędzie pisownia germańska wysilała się na przeinaczenie nazw polskich. Nareszcie pociąg stanął, ujrzeliśmy w niewielkiej odległości miasto. Były to właśnie Gliwice.
Gliwice, jedno z mniejszych miast na Szląsku Górnym, liczące tylko 19.000 mieszkańców, są stolicą okręgu toszecko-gliwickiego, i leżą w okolicy w trzech czwartych polskiej. Cały ten okrąg nie odznacza się urodzajnością swoich pól, ale za to obfituje w lasy i kopalnie żelaza. Ztąd też Gliwice noszą nazwę żelaznych.
W Gliwicach znajduje się redakcya »Opiekuna katolickiego«. Pismo to, które ma za godło piękne słowa: »w pracy i oświacie przyszłość nasza«, choć wychodzi już 16 lat na Szląsku Górnym, nie potrafiło sobie zdobyć ani cząstki tego znaczenia, jakie ma »Katolik«. Powody tego są mnogie, a najważniejszy mojem zdaniem jest ten, że jest ono redagowane nieumiejętnie, że nie posiada narodowej barwy. Do tego, nie zapełnia się oryginalnemi artykułami, ale zadawala się częściowym przedrukiem artykułów »Gwiazdy Piekarskiej«, którego-to ostatniego pisma, jest niefortunnym bratem Syamskim. Nie da się zaprzeczyć, że manipulacya taka jest arcywygodną dla redaktora »Opiekuna« księdza Przyniczyńskiego, który nie potrzebuje przysiadywać fałdów nad opracowywaniem oryginalnych artykułów, ale zniechęca ona do pisma lud, który nie jest do tyla ograniczonym, aby nie widział, że zamiast zdrowego ziarna, ksiądz redaktor daje mu marne plewy. A że w dodatku pismo to, jak powiedziałem wyżej, jest pod względem narodowym bezbarwnem, i jak to u nas mówią, redakcya onego na »dwóch ramionach płaszcz nosi«, przeto pozbawiony wszelkiej opieki lud, nic dziwnego, że woli się zwracać z prenumeratą do pism takich, które od tej opieki się nie uchylają, i które w dodatku nie wstydzą się rzeczy nazywać po imieniu, walcząc odważnie z hydrą germanizmu, która czyha na zagładę wszystkich polskich pierwiastków tej ziemi. Więc też »Opiekun katolicki« wegetuje tu, pozbawionym będąc gruntu pod nogami, a wszystko niemal co czuje po polsku w Gliwickiem, czerpie wiadomości swoje z »Katolika« lub »Nowin Raciborskich«, które założone w Raciborzu dopiero z dniem 1-go Kwietnia 1889 r., dzięki swojej narodowej barwie, z dniem każdym zyskują coraz więcej na Szląsku Górnym przedpłacicieli. Czemuż zatem redaktor »Opiekuna« widząc to, gdyż tego nie widzieć niepodobna, nie wleje więcej serdecznej krwi w szpalty swego pisma, jak o opokę nie oprze go o to, na czem każde pismo w tej prowincyi opierać się powinno, o prawo obsiadującego tę ziemię ludu, do wiary i języka praojców?
Szobieszowice, gdzie właśnie miało się odbyć zebranie robotników, odległe są od Gliwic mniej więcej o dwie wiorsty drogi. Jestto wieś, jak prawie wszystkie na Szląsku Górnym obszerna, zamieszkuje ją bowiem kilka tysięcy dusz. W środku wsi, uderza oczy oryginalny bez wieży kościół, tuż obok znajduje się plebania, mieszkanie, jak miejscowy lud mówi: »fararza«. »’A tout seigneur tout honneur«, wstępujemy zatem naprzód do fararza.
Ksiądz Materna (gdyż on to nosi taki z niemiecka przerobiony na polski tytuł) jest mężczyzną wysokim, tęgim, o spokojnej, ale sympatycznej twarzy. Typ flegmatyczny, zbliżony więcej do Niemca niż Polaka. A przecież ks. Materna Niemcem nie jest, jest on Górno-Szlązakiem, dzieckiem, jak wszyscy tu księża tego ludu, który w jednej ze swoich pieśni tak opowiada, kim jest i jak czuje:

»Jestem szląskie dziecko, Boże Tobie chwała,
Szląska nasza ziemia mnie tu wychowała.

I od szląskiej matki do niej miłość brałem,
Od ojca Szlązaka przykład otrzymałem.
Jestem szląskie dziecko, szląskiecgo plemienia,
Czystej przodków wiary i ze krwi i z tchnienia,
Uczucia wraz z życiem wziąłem pracowite,
Miłość Boga, bliźnich, mam w sercu wyryte.
Jestem szląskie dziecko i Szlązakiem zginę;
Kocham szląską zicmię i szląską krainę.
Kocham to co nasze, jako mi Bóg miły,
Choćbym miał wysączyć krew z ostatniej żyły.
Jestem szląskie dziecko, rodu słowiańskiego,
Idę wszędzie śmiało, nie boję się złego.
Jestem szląskie dziecko, nie na próżno żyłem,
O Sobieskim Janie, z młodu się uczyłem.
Co jak w niebo westchnął i wąsa poprawił,
To Wiedeń i całe chrześciaństwo zbawił.
Jestem szląskie dziecko, nie będę tłomaczył,
Za co nam Bóg dzisiaj taki los przeznaczył.
Za co teraz inni nami pogardzają,
Choć na szląskiej ziemi dobroci doznają.

Ale ks. Materna kształcił się w szkołach pruskich, w słowiańską tę duszę kropla po kropli wsiąkał pruski jad, i choć nie wątpię, nie zakaził mu jego krwi, która słowiańską pozostała, nie wpłynął na jego uczucia, które polskiemi być muszą, przecież, z powierzchowności jego, z całego, że się tak wyrażę wzięcia, starł cechę, jaka charakteryzuje tak sympatycznie, księży innych prowincyi polskich.
Przedstawiwszy się księdzu fararzowi, zostaliśmy zaproszeni przez niego do pokoju. Pan Koraszewski opowiedział przedewszystkiem, po co przyjechaliśmy do Szobieszowic i zręcznie naprowadził rozmowę na cel i zadanie robotniczego Związku. Ks. Materna słuchał go uważnie, nie przerywał opowiadania, zdawał się wyraźnie sympatyzować z celami i zadaniami Związku. Rozmowa zrazu powolna, ożywiła się wkrótce, ksiądz wyniósł nam całe pudło cygar, widocznie zadowolony był, żeśmy przed zebraniem złożyli mu wizytę. Mówił powoli, ale poprawnie, o potrzebach robotników Górno-Szląskich, o ich lekkomyślnem życiu i nieodkładaniu z zarobków dziennych na czarną godzinę. Jak to nie trudno było spostrzedz, marnotrawstwo ludu, któremu pasterzował, leżało mu na sercu, pragnął go z takowego wyleczyć, nie owijał bowiem słów swych w bawełnę, zwłaszcza też, że w naszem towarzystwie widział dwóch robotników, którzy złote zkądinąd jego słowa, mogli powtórzyć swoim, w podziemiach pracującym braciom. Zabawiliśmy u księdza kawałek czasu. Była godzina 4 popołudniu, zebrany lud w kościele oczekiwał wyjścia nieszpór, wypadało więc nie zatrzymywać kapłana dłużej. Jakoż pożegnaliśmy się z nim serdecznie. Ks. Materna wstał, uścisnął każdego z nas rękę, i na wychodnem ofiarował dwom towarzyszącym nam robotnikom, po kilkanaście cygar.
Poznałem odrazu po tej jego gościnności, z kim miałem do czynienia, i pomyślałem sobie, że szkoła niemiecka nie starła z tej słowiańskiej duszy jej charakterystycznego pokostu, mimo że powierzchownie upodobniła go do jego współkolegów z okolic środkowego i dolnego Szląska, gdzie już dziś niestety! nikt po polsku pacierza nie odmawia.
Chwała niech będzie Bogu za to, mimo nadzieje germanizatorów, nie zetrze ona słowiańskich cech i z tej części Szląska, która cudem dotąd zachowała wśród ogólnego upadku, swój czysto polski charakter.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.