Na śmierć (Łada, 1916)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Na śmierć
Podtytuł 1863
Wydawca Tłocznia „Polaka-Katolika“
Data wyd. 1916
Druk Tłocznia „Polaka-Katolika“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Świece się paliły, migocąc żółtymi płomykami i rzucając w czarne zakątki pokoju błyski swoje niepewne i drżące.
Noc jeszcze była — ale od okien, przez muślin zapuszczonych firanek, przedzierać się zaczynała ta niewyraźna szarość, bladawa i smutna, która poprzedza późny, jesienny poranek. Od czasu do czasu jedna z kobiet klęczących lub leżących krzyżem, wstawała z ziemi i sennym, chwiejącym się krokiem przesuwała się przez pokój pełen cieniów, sama do czarnego cienia podobna. Cicho było. Czasem dawał się słyszeć szept modlitwy lub przez drzwi, uchylone do przyległego salonu, dochodził na chwilę szmer półgłosem prowadzonej rozmowy.
Obudziłem się przed kilku minutami. Spłakany i znużony zasnąłem po północy niespokojnym snem, w kącie sofy narożnej i teraz, napół senny jeszcze i niezupełnie przytomny, patrzałem na ten dziwny i dziwnie posępny obraz.
Szukałem mamy. Leżała krzyżem, tak jak ją widziałem przed kilku godzinami, nimem zasnął. Koło niej klęczały ciocia Aniela i panna Felicya.
Tak samo jak wieczorem, nieruchoma w swoim fotelu, z twarzą wyschłą jak pergamin i z rozwartemi szeroko oczyma bez blasku i życia, babcia Justyna siedziała przy samym ołtarzu, podobniejsza do woskowej figury, niż do żyjącej istoty. Ręce tylko, niedotknięte paraliżem, poruszały się wolno, mechanicznie przesuwając różaniec i od czasu do czasu w ciszy nocnej, głos jej rozbity i bezdźwięczny, dobywający się z głębi piersi, jakby z podziemnej otchłani, rozlegał się po pokoju surowemi, smętnemi słowami psalmu. Było coś bardzo przejmującego i coś strasznego zarazem słyszeć tę staruszkę, dla której zagasły światła i przestały brzmieć wszystkie głosy ziemi, wołającą z prorokiem do Pana Zastępów, naprzemian o miłosierdzie i o pomstę:
„Dopókiż Panie będziesz zapominać o mnie i twarz Twą odemnie odwrócisz? Dopókiż wróg mój będzie się podnosić nademną?
„Którego usta pełne są goryczy i zdrady, który zasadzki tajemnie czyni z możnymi, iżby zamordowali niewinnego?
„Ale Pan rozprasza zamiary pogan i myśli narodów potępia.
„Albowiem wejrzał z wysokiej świątnicy Swojej, aby wysłuchał wzdychania więźniów, aby rozwiązał syny pomordowanych.
„Na słowo Jego czekała dusza moja, nadzieję miała dusza moja w Panu“.
Niestety! Dla Stasia nie było już nadziei, nie było jej przynajmniej na ziemi...
W tych cieniach, słabo rozświetlonych posępnymi błyskami gromnic, zrobiło mi się naraz okropnie. Wyobraziłem sobie, że te ciemne postacie, pochylone na podłodze, to szereg trupów, okrytych całunem i że babcia Justyna, ze swoją woskową i nieruchomą twarzą, to także trup, a modlitwa jej głośna, to jakiś straszny głos z za grobu. Zerwałem się, szlochając, i poomacku, uderzając o meble i potykając się, pobiegłem do salonu. We drzwiach zatrzymała mnie Leoncia.
— Panna Felicya tam jest? spytała szeptem.
— Jest... Nie... nie... wiem... Ja się boję tam... Ja nie chcę...
I czepiałem się, szlochając, jej sukni.
— Niech Janio mi się zabiera stąd ze swymi płaczami, syknęła przez zaciśnięte zęby. Takie nieszczęście, a on się maże. Także czas sobie wybrał!
I odtrącając mnie, zawołała po cichu przez drzwi uchylone na pannę Felicyę.
W salonie paliło się kilka świec i lampa na dużym stole, na którym stał dymiący samowar wraz z przyborami do herbaty.
Kilka osób skupiło się razem w przeciwnym końcu pokoju, dokoła wuja Ksawerego, który widocznie tylko co przyszedł, bo mokre futro miał jeszcze na sobie i czapkę w ręku.
Panna Felicya podbiegła w tej chwili do niego.
— Co, telegram? zawołała: z Petersburga? jest nadzieja?
Wuj Ksawery był bardzo poważny a blady jak płótno, on, z którego policzków tryskała zwykle krew i wesołość aż biła. Wąsy mu się nawet opuściły na dół, a ręka trzęsła się, gdy zmięty papier podawał pannie Felicyi, nic nie mówiąc.
Ta wyrwała mu go z ręki i przez chwilę próbowała go czytać.
— Nie mogę, zawołała wreszcie. Łzy nie dają.
— Daj mnie, rzekła babcia podkomorzyna.
I po cichu, szeptem, ale wyraźnie przeczytała słów kilka.
Nie pamiętam dziś ich treści — i po co? Dość, że ambasadorowa, zajmująca się w Petersburgu uratowaniem Stasia, donosiła swojej przyjaciółce księżnej, w pokrytych słowach, że wszystkie zabiegi chybiły, i że prywatną audyencyę, o którą prosiła w tej sprawie, naznaczono jej... na czwartek po południu.
A czwartek to był dziś... I dziś rano miano wykonać wyrok.
Przez długą chwilę trwało milczenie. Tyle łez płynęło już w tych dniach ostatnich, że źródło ich wyschło. Stali wszyscy nieruchomi i cisi, oczu nie podnosząc i konwulsyjnie zaciskając dłonie.
Zegar ścienny zaczął powoli wybijać godzinę.
Wuj Ksawery podniósł nagle głowę, jak człowiek budzący się ze snu.
— Szósta, szepnął. Ależ to przecie... o tej godzinie...
— Jezus, Marya! jęknęła panna Felicya; o tej godzinie, w tej chwili...
I nie kończąc, wbiegła do drugiego pokoju i z łkaniem rzuciła się twarzą na ziemię, przed ołtarzem.
Jedni za drugimi — wsunęli się za nią wszyscy. Wuj Ksawery ukląkł przy progu na obydwa kolana, pochylił się tak, że czołem prawie dotykał posadzki i zaczął głośno szlochać.
Dzień się robił mglisty, żałobny, ołowiany. Smugi białego światła szły przez okna, kłócąc się z żółtem światłem świec woskowych i bladym twarzom nadając trupią barwę. Klęczeliśmy wszyscy, milcząc. Czasem tylko urywane łkanie, jęk lub głośniejsze słowo modlitwy przerywało ciszę.
Mama leżała ciągle krzyżem, nieruchoma, jakby umarła.
Nie wiem, jak długo to trwało. Wreszcie skończyło się.
Na ulicy rozległ się turkot, potem słychać było głośne kroki na schodach w przedpokoju. Ktoś wszedł i zatrzymał się w jadalnej sali, jakby wahając się.
Z nas nikt się nie ruszył. Klęczeli wszyscy dalej — tylko zrobiło się zupełnie cicho. Serca poprostu przestały uderzać. Czuli wszyscy, domyślali się wszyscy, że kroki te znaczą coś strasznego. Zbliżało się, nadchodziło... Przeznaczenie. Ale nikt nie miał odwagi wyjść na jego spotkanie.
Czekaliśmy. Drzwi wreszcie otwarły się.
Na progu stał ksiądz Osmólski, do trupa podobny, słaniający się. Prałat stanął za nim, podtrzymując go.
Mama zerwała się naraz i klęcząc, głowę zwróciła ku wchodzącym.
Z ust, spieczonych gorączką, wydarło się jedno słowo:
— Już?!
Ksiądz Osmólski podszedł do niej, trzęsąc się. W rękach wyciągniętych trzymał coś i podawał jej. Był to szkaplerz i krzyżyk z medalikami.
— Kazał oddać... matce... bratu... zaczął urywanym głosem.
— Dziękuj Bogu, córko, ozwał się prałat. Bóg cię uczynił godną tego, że dałaś męczennika ojczyźnie, duszę czystą — niebu. Tam on czeka na ciebie w tej chwili, modli się dla ciebie o poddanie i odwagę.
Mama przez chwilę klęczała nieruchoma z ustami przyciśniętemi do szkaplerza. Byłem tuż przy niej. Przyciągnęła mnie ku sobie i szkaplerz i krzyżyk przycisnęła do moich ust.
Na szkaplerzu były dwie wilgotne, ciemnobrunatne plamy.
— Całuj, czcij, naśladuj... szepnęła. To krew twego brata, krew Stasia. To za Polskę, za wiarę...
I znów zrobiło się cicho. I naraz, w ciszy tej rozległ się głos babki Justyny. Ślepa i głucha, nie brała udziału w tem, co ją otaczało i podczas ogólnego przerażenia, siedziała w swym fotelu nieruchoma i obumarła. Teraz stało się z nią coś dziwnego. Głowa się podniosła, oczy szkliste i martwe rozjaśniły się niezwykłym blaskiem, na twarzy drgnęło życie, a głos nabrał niebywałej mocy. I posłyszeliśmy ją, mówiącą słowa Pisma:
„Jam jest zmartwychwstanie i żywot, a kto we mnie wierzy, nie umrze na wieki.“
— Słyszysz — rzekł prałat. — Syn twój żyje! Zmarł jak święty — żyć będzie na wieki!
Mama milczała przez chwilę, trzymając twarz w dłoniach. Wreszcie podniosła głowę — i zdziwiłem się, widząc ją tak spokojną.
— Wierzę w to — rzekła cicho — wierzę sercem całem i dziękuję Bogu. On dał, On wziął... Wziął na chwałę Swoją, na ofiarę niewinną... Wola Jego święta. Niech się stanie, jak On chce, nie jak ja.
I znów upadła krzyżem. Nikt już więcej nie otworzył ust — tylko stary ksiądz ukląkł przy ołtarzyku i zaczął mówić głośno: Anioł Pański...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.