Na łożu śmierci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na łożu śmierci
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Rola“, 1885, nr 28-31
Redaktor Jan Jeleński
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Na łożu śmierci.
(OBRAZEK WIEJSKI.)

Była noc zimowa, jasna, ale bardzo wietrzna i mroźna. Księżyc srebrny płynął po niebie wyiskrzonem od gwiazd, na rozległych zaś polach i łąkach pokrytych białym całunem, migotały kryształki śniegowe. Z drzew zwieszały się festony przemarzłego śniegu, który także grubą warstwą pokrył słomiane dachy chałup, rozesłał się na spadzistościach wzgórz i ubielił kopuły kościołka.
Cisza panowała zupełna, ludzie spali a nawet psy pochowały się po kątach przed mrozem. — Od czasu do czasu tylko, gdy w lesie poblizkim ozwało się przeciągłe wycie wilków, psiska budziły się ze snu i głośnem szczekaniem odpowiadały na pogróżki leśnych drapieżców. Po tem znowuż zalegała cisza grobowa nie przerwana niczem, chyba, tylko szumem ostrego wichru, który się szamotał z drzewami — i odzierał je z owych białych festonów śniegu przymarzniętego do grubych konarów.
Okolica, której opowiadanie niniejsze dotyka, nie należała do malowniczych i wspaniałych; gdzieniegdzie tylko falowate wzgórki wznosiły się po nad równinę łagodnie. Oko nie mogło się tu cieszyć rozmaitością linij i płaszczyzn jak w górach — ale zato na szerokich polach i łąkach, wśród sosnowego boru i kęp olszyn rozrzuconych po błotach panowała owa smętna, tęskna poezya równiny — usposabiająca do marzeń i dumań.
Nad nizkiemi chatami szumiały wysmukłe topole, po polach rozsiadły się grusze przysadziste i krępe, a nad brzegiem rzeczułki złota wierzba płakała gałązkami drobnemi, odartemi z listków. Dziś te gałązki obumarłe, przemarzłe, milczą smutnie; ale gdy wiosenne słońce przygrzeje, zazielenią się, odżyją i popłynie z nich smętna, niewyszukana melodya, a pod tchnieniem prostaczka zabrzmi zaklęta w nich pieśń wiosenna. I cała ta uśpiona ziemia zbudzi się, odżyje, zakwitnie.
Ale tęskna poezya równiny odrywa nas od przedmiotu; — pod wpływem jej czarów pióro radeby wypowiedzieć służbę spokojnej prozie — i dać się unieść marzeniom...
Wracajmy przeto na ziemię. Przejdźmy cicho przez wioskę uspioną — i dążmy za drobnem światełkiem które migoce w oddali.
Światełko to zdaje się świadczyć, że jest ktoś jeszcze czuwający o tak spóźnionej godzinie, ktoś komu sen powiek nie skleił. Kto jest ten ktoś, czy cierpi, czy tęskni, czy pracuje?
Idźmy za światełkiem.
Prowadzi nas ono na pochyłe wzgórze, na którem wznosi się mały lecz piękny nader kościołek gotycki. Smukła jego wieżyczka strzela w niebo i dźwiga na sobie krzyż złocony, jaśniejący w blaskach księżycowych.
Ten krzyż zdaje się czuwać nad ludźmi i błogosławić wszystkich. On zdaje się mówić do smutnych i strapionych: „przyjdźcie — a pocieszeni będziecie“, i widocznie przychodzą strapieni, wezwaniu temu posłuszni — gdyż ciężkie głazy z których schody przed drzwiami kościelnemi zrobione, wydeptane są zupełnie. Ileż to pokoleń, na tych kamieniach klęcząc, wylewało tu gorzkie łzy niedoli, szukało pociechy w smutkach i strapieniach...
„Błogosławieni którzy cierpią“, napisano na bramie kościelnej — a ludzie wierzą temu i cierpią cicho, bez jęków, w tej nadziei że kiedyś pocieszeni zostaną...
Światełko już tuż przed nami... Jaśnieje ono w domku nizkim, który się zgarbił ze starości, a widocznie długie, długie lata pamięta, gdyż tak jest pochylony że okienka ma prawie przy ziemi.
Jakby swojej starości się wstydząc, schował się ten domek garbaty w ogród, pod opiekuńcze konary lip potężnych, które także nie dzisiejsze pamiętają czasy.
Pomimo jednak niepozornej powierzchowności swojej, domek to ciepły i wygodny. Pamięta on owe lata w których kościoły z głazów a dworki z modrzewiów stawiano — i jako owych czasów zabytek zachowuje się dobrze i pełni służbę swą jak przed wiekami — jak niegdyś zanim ściany jego poczerniały, a dach aksamitnym, ciemno-zielonym mchem porósł.
Ścieżka, wydeptana dobrze w twardym, zmarzniętym śniegu, świadczy że często przychodzą ludzie do starego domostwa.
Nic dziwnego — to plebania — a wniej mieszka ksiądz stary, blizko od pół wieku doradca i opiekun duchowy tej wioski.
Miał on czas zżyć się z ludźmi i przyzwyczaić się do nich. Sam jeden w parafii — chrzcił małych, starych grzebał, młodym parom błogosławił, znał też wszystkich i uważał ich jakby za rodzinę własną — jak za swoich najbliższych.
Cóż dziwnego? tyle lat...
Rówieśnicy jego o ile zostali przy życiu, zajmowali już wybitne stanowiska w kościele — jeden infułę nosił, drudzy w kapitułach i konsystorzach mieli znaczenie — ale on nie zazdrościł im dostojeństw i na los się nie skarżył. — Jemu dobrze było wśród tej gromadki ludzi prostych, których sercami kierował, i których serca umiał sobie pozyskać. Nie pragnął dostojeństw i godności — a gdy go raz chciano na wyższem stanowisku umieścić, wypraszał się od tego.
— Zostawcie mnie — mówił — tam gdzie jestem; mnie dobrze z nimi i im ze mną — na cóż taki dawny stosunek rozrywać?
Uszanowano wolę staruszka i zostawiono go w spokoju.
Zajrzyjmy do plebanii przez okno. Przy stole założonym książkami, siedzi srebrnowłosy starzec i pisze, a od czasu do czasu do książki zagląda. Umeblowanie pokoju jest proste bardzo i skromne. Kilka szaf z książkami, klęcznik, sofka i łóżko, kilka obitych skórą krzeseł, oto i wszystko. Na ścianach dwa obrazy treści religijnej — to cała ozdoba pokoju, który służy za sypialnię i pracownię zarazem.
Staroświecki zegar z kukułką gdacze miarowo. Nareszcie kukułka ukazuje się i kuka.
Ksiądz obejrzał się, zegar wskazywał pierwszą po północy.
Staruszek wstał, wyprostował się — i włożył w książkę zapisane kartki. Przypatrzmy mu się.
Wysoki jest i szczupły, o twarzy bladej i kościstej; — na wyniosłem czole i w oczach pełnych blasku maluje się inteligencya wysoka i energia. Siwe, prawie białe włosy, dodają mu powagi.
Jest to posągowa prawie postać. Kiedy wyprostował się i stanął z rękami skrzyżowanemi na piersiach, to zdawało się że się widzi przed sobą jeden z tych portretów, które się dawniej na korytarzach klasztornych widywało — tyle było w tej postaci spokoju — tyle inteligencyi i powagi. W oczach rozumnych i błyszczących, jaśniał jednak jakiś szczególny promyk dobroci — a kto się dobrze wpatrzył w tę twarz poważną — widział, że ma do czynienia z człowiekiem który potrafi skarcić i zgromić — ale który umie także wyrozumieć i przebaczać...
Ksiądz Wincenty, gdyż takie nosił imię, ukończywszy pracę nad kazaniem które na niedzielę przysposabiał, przeszedł się parę razy po pokoju, poczem odmówiwszy modlitwę, zgasił światło i rzucił się na łóżko.
Należał mu się spoczynek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z lasu, na saniach prostych, zaprzężonych w dwa małe ale żwawe koniki, spieszyło ku wsi dwóch ludzi. Obadwaj otuleni byli w kożuchy — a głowy mieli poobwiązywane chustkami, gdyż noc była mroźna i wicher smagał po twarzy jak biczem.
Znać że im pilno było — gdyż jeden z nich coraz to szarpnął lejcami, a koniki pędziły jak szalone. Śnieg skrzypiał pod płozami, para buchała koniom z nozdrzy i marzła natychmiast osadzając się na pyskach i grzywach które się białemi zdawały.
Jak błyskawica przelecieli przestrzeń dzielącą las od wioski — dopiero we wsi zwolnili koniom biegu i minąwszy chaty skierowali się ku plebanii.
Tu zatrzymali konie. Jeden z jadących poszedł bramę otworzyć. Nie przedstawiało to żadnej trudności, gdyż była ledwie przymkniętą. — Podjechali pocichu pod same drzwi plebanii.
Jeden został przy koniach, drugi kilkakrotnie za klamkę poruszył.
Po kilku chwilach zabłysło światło w oknach. Ksiądz drzwi otworzył.
— Co chcecie, ludzie? — zapytał.
— Do chorego, wielmożny proboszczu; my z Zabrodzia, z kolonii.
— Któż tam umiera? — nie słyszałem żeby kto u was chorował.
Chłop w głowę drapać się zaczął.
— Bo — rzekł nieśmiało — wielmożny proboszczu, niby to chory i nie chory... Wieczór przywiózł furę drzewa z lasu — i zaraz począł się miotać i pomstować, jakby go, chowaj Boże, co złe opętało.
— Któryż to?
— A, proszę dobrodzieja, to ten zagraniczny, Michał, ten sam co to temu dwa roki po Brzezińskim kolonię kupił.
— Ten? — spytał ksiądz zdziwiony — taki zdrów, tęgi mężczyzna.
— Ej, musi on nie taki zdrowy, jak się widzi, bo jemu już nieraz coś do głowy przystępowało... ale już dziś to najbardziej. Właśnie, proszę dobrodzieja, jużeśmy spali, aż tu jego kobieta do okna przypadła z lamentem i krzyczy: Somsiedzie! somsiadeczku! ratujcie! Myślałem że broń Boże ogień, albo zbóje — otwieram co duchu — a ona powiada, tak i tak, i prosi żeby po księdza jechać. Co prawda, noc, mróz śkaradny, wiater że i psa nie wygnać — ale trudna rada, nie pojechać — a nuż tamten umrze, to miałbym jego duszę na sumieniu... tedy obudziłem brata, żeby raźniej było we dwóch, no i jezdeśwa...
— Dobrze zrobiłeś, mój kochany, bardzo dobrze; spełniłeś obowiązek chrześciański — no, ale nie zwłóczmy, ogrzejcie się w kuchni — ja zaraz gotów będę.
— Ale, — odezwał się chłop nieśmiało — niech się dobrodziej dobrze odzieją, bo ziąb śkaradny.
— Aj ziąb, ziąb, — dodał drugi chłop — tak wierci po plecach, jak świdrem.
— No, no, nie bójcie się, nie pierwsze mi to, moi kochani.
Z temi słowy staruszek zakrzątnął się po pokoju — a po chwili szedł z dziadem ku kościołowi. Ciężkiemi kluczami otworzył dziad grube, okute drzwi zakrystyi i obaj weszli do kościoła. — Lampa przed wielkim ołtarzem paliła się bladym, migotliwym płomieniem i rzucała blaski niepewne na ołtarze i obrazy święte. Było coś uroczystego niezwykle w tej ciszy nocnej, głuchej, nieprzerwanej niczem. W domu Bożym mieszkała majestatyczna pogoda i spokój.
Dziad świece na ołtarzu zapalił — i po chwili ksiądz z bursą na piersiach, szedł aby spełnić ostatnią przysługę choremu. Sanki czekały przed kościołem. Ksiądz i obadwaj chłopi usiedli zachowując najgłębsze milczenie, i koniki pomknęły szybko lotem strzały.
Jednak myśl sędziwego sługi Bożego — wyprzedziła szybki bieg koni. Ksiądz zastanawiał się nad obecnem wezwaniem. — Człowiek, któremu miał nieść niebawem słowa rozgrzeszenia i pociechy, przybył w te strony niedawno i postępowanie jego nacechowane było pewną tajemniczością. — Unikał on nawet konfessyonału i tak się zazwyczaj urządzał, że w porze wielkanocnej spowiedzi podróże mu wypadały odleglejsze i że w czasie tych podróży ów chrześciański obowiązek załatwiał. — Tak się zwykle tłumaczył przed księdzem, gdy był o to pytany. Zresztą, był to człowiek dość ponury, milczący, z sąsiadami żył zgodnie ale w stosunki bliższe z nimi nie wchodził i w ogóle trzymał się od ludzi zdaleka. Gdy rozmawiał z kim, wydawał się jakby zakłopotanym, strwożonym — unikał wzroku cudzego — a źrenice swych czarnych, przenikliwych oczu, zwracał ku ziemi ilekroć kto spojrzał na niego. Częstokroć miewał jakby przywidzenia jakieś, halucynacye, a wtenczas stawał się strasznym. — Porywał, bywało, siekierę i biegł na oślep do lasu — zkąd powracał blady, zmęczony, zmizerniały, jak po ciężkiej chorobie.
Ludzie mówili między sobą, że go ktoś urzekł zapewne — i w ogóle nie zajmowali się nim wiele. Kolonia jego stała na uboczu, pod lasem, i nikt tam nie zaglądał, chyba już w razie potrzeby koniecznej, wszedł tam sołtys aby podatek odebrać, albo też sąsiad parę rubli pożyczyć — gdyż Michał w okolicy za bogacza uchodził. Żona jego była blada wysoka kobieta, niegdyś zapewne piękna, gdyż jeszcze ślady owej piękności zostały, lecz na twarzy miała wyraz przygnębienia i smutku. Pracowała nieustannie i gorliwie, ale nikt nigdy nie słyszał żeby zaśpiewała kiedy przy pracy, nikt nie widział nigdy uśmiechu na jej twarzy, na której zato cierpienie głębokie ślady wyryło. Ludzie mówili o niej że chora jest — że ją jakieś cierpienie trapi — ale któż mógł odgadnąć jakie to mianowicie cierpienie. Kto mógł się domyśleć jaki robak toczy jej serce. Kiedy czasem spojrzała na męża, to w oczach jej malowało się nieme pytanie, którego jednak nigdy wymówić nie śmiała — a to pytanie tak jej widać ciągle było na myśli, że oczy jej miały stale ów dziwny, nieokreślony, pytający wyraz. Z takiem wiecznem pytaniem spoglądała w niebo, na ludzi, czasem na męża, z takiem pytaniem rzucała spojrzenia na ołtarze w kościele, na gwiazdy na niebie — na słońce — ale nigdy nie wyrażała słowami co jej jest, o czem dowiedzieć się pragnie.
Zato mąż zapytywał ją czasem — zwłaszcza „gdy coś przystąpiło do niego“ — gdy miał jakieś sny niespokojne i widzenia — to później, uspokoiwszy się już, zapytywał:
— Czy ja co mówiłem?... czyś nie słyszała czego?... Nie?... powiedz mi prawdę szczerą, jeźli w Boga wierzysz, bo... — i przy tych słowach spoglądał w kąt izby, gdzie zazwyczaj stała ciężka, błyszcząca siekiera.
— Nie; nic nie mówiłeś — odpowiadała żona spokojnie — czasem mówisz coś przez sen — ale mi się zdaje że chyba pacierz...
— Pacierz?!
— Tak, pacierz chyba, bo często o Bogu wspominasz.
— I nie słyszałaś nic więcej?
— Ani słowa — odpowiadała spokojnie.
Kto wie jednak, czy mówiła prawdę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W nizkim domku kolonisty Michała, jaśniało światło. Lampka zawieszona na ścianie i jaskrawe odbłyski płonącego na kominie ognia, oświetlały wnętrze sporej izby. Na łóżku leżał sam gospodarz i jak się zdawało, spał; ale sen to był gorączkowy, niespokojny, ciężki. — Nawpół otwarte oczy zdawały się jakby szklanne — twarz czerwona, zgorączkowana, a ręce poruszały się ciągle kurczowo. Z piersi dobywał się oddech przerywany, chrapliwy, — życie walczyło ze śmiercią.
Kobieta, bledsza jeszcze niż zwykle, pytający wzrok swój rzucała to na drgającą, od czasu do czasu, konwulsyjnie twarz męża, to na zamarznięte okienka, jak gdyby wyglądając, rychło li sąsiedzi z księdzem przyjadą... W spojrzeniach wszakże na męża rzucanych nie znać było żywszego uczucia — malowała się w nich raczej trwoga jakaś, przestrach, przerażenie.
Przykryła stolik białą serwetką, przygotowała świece i czekała trwożna, niespokojna, drżąca, — czekała sama jedna tylko — gdyż niema dziewczyna, którą do posługi trzymała, spała w najlepsze, a dwaj parobcy poszli gdzieś na wesele w sąsiedztwo.
Nareszcie sanki zaskrzypiały po śniegu, w sieni odezwał się dzwonek. Kobieta zerwała się i otworzyła drzwi na oścież.
Ksiądz wszedł do izby. Zdjąwszy z siebie futro, zbliżył się do chorego.
— Zdaje się nieprzytomny... — szepnął.
— Obudzi się zaraz — odpowiedziała również cicho kobieta — już tak parę razy zasypiał...
Rzeczywiście chory budzić się zaczął: Otworzył oczy szeroko, a oczy te były bezmyślne szklanne, o rozszerzonych źrenicach zdawały się patrzeć a nic nie widzieć... Po chwili błysnął w nich ogień jakiś dziwny, zdawało się że jakaś iskra przebiegła po całem ciele chorego i wstrząsnęła nim silnie — aż drgnął. Utkwił wzrok w twarzy księdza, wpatrywał się w nią długo, badawczo, nareszcie podniósł się na łóżku i wydał tak straszny okrzyk zgrozy, przerażenia, przestrachu — że aż wszyscy obecni odskoczyli mimowoli.
Ksiądz tylko nie ruszył się z miejsca. Położył rękę na głowie chorego i rzekł:
— Odejdźcie teraz — zostawcie nas z sobą.
Wszyscy wyszli. W izbie zrobiło się cicho, jak w grobie... a chory patrząc w oczy księdza drżał jak w febrze...
— Czemu się lękasz, — zapytał kapłan łagodnie — czego drżysz? Przychodzę do ciebie jako sługa Boży, ze słowami ulgi, pociechy i współczucia. Przychodzę do ciebie z dobrem, zbierz myśli, dźwignij się duchem, przypomnij sobie całe życie twoje, żałuj szczerze, gorąco... a pamiętaj że miłosierdzie Boże niema granic...
— I ty... ty tak przemawiasz Józefie — spytał z przerażeniem chory... — ty?
— Mylisz się lub bredzisz... ja nie jestem Józefem, mam inne imię.
— O nie, nie, to nieprawda, tyś Józef... cóż to? ciebie bym nie miał poznać? Czy nie chodzisz wciąż za mną od lat dwudziestu i dwóch, czy nie patrzysz na mnie temi samemi oczami... czy nie pokazujesz mi wciąż tej krwi którą masz na piersiach, o tej, tej, mówił wyciągając rękę...
— To nie krew mój bracie, to wstążka od komży... uspokój się.
— Wstążka... prawda... z rany to tak płynie, płynie, jakby kto wstążkę wysnuwał, aż wypłynie, aż się wysnuje wszystko — a potem... potem... ty już mi przez dwadzieścia dwa lata tę wstążkę przed oczami snujesz... przez dwadzieścia dwa lata... dwadzieścia i dwa...
Ksiądz wziął kubek wody i podał do ust choremu. Ten pił chciwie... Po chwili odezwał się już przytomnie — spokojnie prawie.
— Księże proboszczu, przepraszam, bredziłem jak w gorączce... Bóg zapłać za dobre słowo i pociechę... śmierć się zbliża... czuję to, wiem dobrze... Tak zbliża się, ale ciężka, okropna — nie łatwo umierać, gdy sumienie gryzie i toczy człowieka, jak robak...
— Mówiłem ci, że miłosierdzie Boże granic nie zna.
— Ach miłosierdzie! miłosierdzie, litość... ale ja opowiem życie moje... może... może mi choć nadziei trochę zostanie... Ja nie jestem z prostego stanu. Ojciec mój był oficyalistą, nawet edukacyę chciał mi dać... skończyłem kilka klas... ale później jak ojciec umarł poszedłem do obowiązku... i zawsze przy gospodarstwie, byłem i pisarzem prowentowym i gorzelanym... działo mi się nieźle... To było daleko ztąd, bardzo daleko w moich rodzinnych stronach, wśród lasów i gór wysokich, blizko Wisły, blizko Krakowa... Chciałem już sobie los jakoś ustalić, chciałem się ożenić... Był tam niedaleko dzierżawca biedny, bardzo biedny człowiek, prawie go tylko z litości trzymał dziedzic na folwarku, bo inny byłby go od kilku lat wyrzucił.
Ten dzierżawca wychodził z drobnej szlachty, z pod Grodna podobno... czy zkądś. — Jakaś bieda zapędziła go aż w nasze strony — za chlebem. Miał trochę pieniędzy, wziął dzierżawkę ale szczęścia nie miał, nie szykowało mu się nic. To grad, to pożar, to pomór — dość że zniszczał na szczęt... Miał on ten dzierżawca córkę... ładną, dobrą dziewczynę i chciał mi ją dać za żonę, bo ja byłbym mu gospodarstwo podniósł. Młody byłem, ochotny do roboty i poszczęściło mi się też, bom parę tysięcy na loteryi wygrał... Ale ona, jakoś nie była mi życzliwa, ni tak ni siak nie chciała odpowiedzieć — a jak ją ojciec przynaglał to zwłóczyła, ociągała; a to za pół roku, to za kwartał, to za miesiąc, dość że tego zwłóczenia z półtora roku — przeszło... A mnie szatan jakiś opętał i oczy mi zaślepił żem już oprócz niej nic nie znał i nie widział na świecie, żem nie mógł bez niej żyć... O Boże, Boże! jakim ja nieszczęśliwy... jaki nędzarz...
— Uspokój się, zbierz myśli... ufaj miłosierdziu Bożemu.
Chory westchnął ciężko...
— Zaślepiony, szalony, zacząłem szpiegować, podpatrywać, śledzić każdy krok tej dziewczyny — no — i wyszpiegowałem, na moje nieszczęście. Przyjeżdżał tam do tego dzierżawcy człowiek jeden, starszy trochę odemnie, był w sąsiedztwie za rządcę i jemu się ta dziewczyna podobała — ale nie wiedziałem że się chce z nią żenić. — Raz już późnym wieczorem ona wyszła do ogrodu i on także był przy niej, trzymali się za ręce i szeptali do siebie pocichu — a ja pomiędzy krzakami przypełznąłem ku nim jak żmija, i podsłuchiwałem co mówią...
On mówił do niej: tak, nie bój się nic, skoro kochamy się — Bóg nam pobłogosławi — twój ojciec tamtego woli, bo tamten ma pieniądze, ale nie zważaj na to, i ja mogę pieniądze też mieć... mam ja brata, dużo starszego odemnie — on już dawno jest księdzem — on mnie bardzo kocha, dużo dobrego mi świadczył i teraz mi dopomoże...
Twarz sędziwego kapłana pokryła się śmiertelną bladością, przyłożył rękę do serca, jakby pragnąc jakiś ból nagły przytłumić... ale nie przerywał wyznania konającego.
— Ja pojadę do brata, mówił tamten, on dopomoże nam i będziemy szczęśliwi.. Pocałowali się i pożegnali, a gdym to widział, to zdawało mi się, że mi z jakie sto nożów w serce wbito... On obiecał za trzy dni być u niej wieczorem... Od tej chwili oszalałem. Chodziłem jak błędny, w sercu było mi krwawo, w oczach krwawo, a tak mi krwi było żądno, żebym ją pił wiadrami... Trzeciego dnia przed wieczorem pojechałem do miasteczka, które blizko od nas leżało. Stanąłem u żyda w zajeździe, zaprosiłem znajomych kancelistów z różnych biur, pisarzy — i zacząłem im okropnie fundować.. Nie żałowałem pieniędzy, wódka i wino laty się strumieniami. Śpiewaliśmy, hałasowali, aż się rozlegało, a ja najbardziej. Kto tam wiedział, że mam ukryty na piersiach nóż spiczasty, szeroki a ostry jak brzytwa. Przed północą moi goście pijani zupełnie pospali się w zajeździe. Który gdzie, padł tam leżał, żyd także spać poszedł — a ja pocichu wyśliznąłem się oknem. Całe miasteczko spało, nie zobaczył mnie nikt, biegłem jak szalony, a niedaleko miałem iść... Zaczaiłem się tuż przy ścieżce za drzewem... Po chwili on nadszedł... Szedł powoli, niósł w ręku bukiecik świeżych kwiatów i śpiewał... Gdy zrównał się zemną, wyskoczyłem z za drzewa i wbiłem mu w piersi nóż po sam trzonek... aż zagrzytało po kościach...
Ksiądz drgnął...
— Stało się — padł jak kłoda — nie krzyknął nawet — ani jęknął — i skonał... Roześmiałem się dziko, wyrwałem nóż z piersi zabitego i rzuciłem go w strumień niedaleko płynący... Strumień był bardzo głęboki w tem miejscu — ale komu przyszłoby na myśl szukać noża na jego dnie kamienistem? komu przyszłoby na myśl, gdzie jest prawdziwy morderca, kiedy ten morderca, niedostrzeżony przez nikogo, wśliznął się jak wąż przez okno, pomiędzy swoich pijanych towarzyszów?... Tak, o tak... pociemku namacałem butelki; w jednej było wino, wypiłem je duszkiem, w drugiej już nie pomnę co było, arak czy wódka — wypiłem ją także; zaczęło mi się w głowie kołować — i padłem jak bałwan pomiędzy pijanych mych kolegów. — Nazajutrz zaledwie mnie dobudzić — zaledwie otrzeźwić zdołano. Opowiedzieli mi o zbrodni popełnionej w nocy. Naturalnie zrobiłem wielkie oczy, udałem zdumionego. I wszyscy wydziwić się nie mogli za co zginął tak marnie ten człowiek. Nie miał niechętnych, dla każdego był dobry, uczynny, usłużny, kochali go wszyscy, — a jednak...
Po bladej twarzy księdza stoczyły się dwie grube łzy.
— Potem, ciągnął dalej chory... potem... zabójca przepadł jak kamień w wodę, nie pomogły komisye ani śledztwa... żadnego śladu nawet nie odkryto. Pochowano zamordowanego, ona opłakiwała go przez pół roku, nareszcie widząc ojca w zupełnej ruinie, w nędzy, w opuszczeniu ostatniem — wyszła za mnie. Doszedłem nareszcie do celu, miałem to czegom pragnął, ale nie znalazłem ani spokoju ani szczęścia. Zawsze pomiędzy nią a mną staje cień jakiś, i już widzę ten cień, patrzę na niego — zdaje się że rękami go chwytam — a czasem to ten cień znowuż przysuwa się do mnie niby chcąc mnie za gardło pochwycić — czasem grozi — a czasem pcha, pcha mnie przed sobą, jakby na dno przepaści — a ja niemam siły obronić się przed nim... Ja... nie mogę się bronić — ale to nietylko cień tak mnie męczy, mnie ona męczy, ona mnie morduje codzień, codzień co godzina... przez dwadzieścia dwa lata...
— Kto cię tak morduje?
— Kto? a żona moja... ona.
— Czyż wie?...
— Nie — nie wie, ale od pierwszej chwili jak została moją żoną, patrzy na mnie, tak patrzy, jakby chciała mi prześwidrować serce, jakby chciała zapytać coś z nim zrobił? gdzie go podziałeś? Ja myślałem, że skoro się z nią ożenię to znajdę takie szczęście, że będzie ono mogło zagłuszyć głos sumienia... tymczasem od pierwszej chwili gdy pod dach mój weszła ciągle pyta o niego oczami — a ja tego pytania znieść nie mogę. Ono mnie pali jak żywy ogień... Od pierwszej chwili ja mówić do niej nie mam śmiałości... i tak oto przeżyliśmy z sobą dwadzieścia dwa lata... ona mnie prześladuje oczami — a ja przed jej spojrzeniem uciekam... I nie byliśmy nigdy dla siebie jako mąż i żona i nigdy jako brat i siostra — ale jak, jak... nie wiem jak powiedzieć...
— Jak zbrodnia i sumienie — szepnął ksiądz...
— Gorzej jeszcze: jak zbrodnia i kara... jak straszna kara milcząca, a wieczna nieustanna, taka co się nigdy, nigdy nie kończy!... Nie mogłem nigdzie długo dobyć w obowiązku, nie mogłem wytrzymać na jednem miejscu; coś ciągle pchało mnie naprzód, dalej i dalej, w inne miejsca, między obcych ludzi, między bory i lasy gdzie mnie nikt nie zna, nikt nie przypomni przeszłości, i tak, to służąc, to sam drobne gospodarstwo prowadząc, posuwałem się wciąż dalej, dalej, aż przywędrowałem tutaj, na tę kolonję i chcę się robotą zagłuszyć — za sochą chodzę, za broną, cepem młócę, jak parobek — a ona także zemną to podziela... i chodzi za mną ciągle i patrzy a patrzy... dwadzieścia dwa lat patrzy...
Umilkł chory, opuścił głowę na piersi... z których dobywał się oddech krótki, urywany, chrapliwy...
— Czy może być przebaczonem? szepnął zcicha...
Ksiądz milczał, a na twarzy jego malowało się głębokie wzruszenie... Pobladł a w oczach jego łzy błyszczały... Chory dostrzegł to... Zerwał się na łóżku, wpatrzył bystro w twarz księdza a uderzony jakiemś podobieństwem szczególnem, w najwyższem przerażeniu zapytał:
— Księże! czy może znałeś Józefa!
— To był mój brat rodzony, rzekł ksiądz spokojnie...
— Brat! brat! zawołał wijąc się na łóżku, brat rodzony — ach nie masz przebaczenia!... Żyły nabrzmiały mu na skroniach, krew uderzyła do głowy...
Ksiądz pochylił się nad nim i szepnął:
— Niech ci Bóg przebaczy....
W pół godziny później — ksiądz otworzył drzwi do izby sąsiedniej, zawołał znajdujących się tam ludzi i rzekł:
— Módlcie się za niego — już umarł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rano dopiero powrócił ksiądz Wincenty do domu. — Ciężko zgnębiony wrażeniami nocy ubiegłej, nie czuł nawet znużenia, nie dał starym kościom wypocząć. Myśl jego cofnęła się w przeszłość, w ubiegłe chwile życia i przypomniała mu się dziecinna, uśmiechnięta, rumiana twarzyczka wesołego dziecięcia, najmłodszego brata, który był Banjaminkiem rodziny. Ks. Wincenty był od tego brata przeszło o lat dwadzieścia starszy, dopomagał mu, kierował jego edukacyą — a później gdy już ten brat sam na siebie pracował... stał się fakt niepodobny do wiary — a jednak prawdziwy... Zamordowała go skrytobójcza ręka, niewiadomo za co, dla jakiego powodu. Dziś właśnie obowiązek powołał go do łoża konającego mordercy... i ksiądz Wincenty, jako chrześcianin przebaczył...
Przebaczył — a nazwisko mordercy zachował w tajemnicy.
Znękany, zmęczony okropnemi wrażeniami, poszedł do kościoła i długo, długo się modlił, i w tej właśnie cichej, a gorącej modlitwie prosił o przebaczenie dla zbrodniarza... o przebaczenie dla mordercy, który krwią jego brata splamił swoje ręce...
Czyż może być modlitwa szlachetniejsza?
Gdy powrócił z kościoła i wypoczął, posilił się nieco, w drzwiach pokoju ukazała się blada, wysoka kobieta. — Twarz jej miała wyraz spokojny, ale w oczach nie malowało się już owo nieme pytanie. Czyżby po dwudziestu dwóch latach — znalazła na nie odpowiedź...
Kobieta skłoniła się w milczeniu — ksiądz wpatrywał się w nią bacznie i dość długo... wszakże to jego bratowa niedoszła... Po chwili milczenia rzekła:
— Księże proboszczu dobrodzieju, przychodzę z wielką prośbą.
— Zapewne względem pogrzebu.
— Tak jest — trzeba go pochować — ale głównie o co innego mi idzie...
— O cóż? usiądź moja kobieto, mów proszę.
Usiadła przy drzwiach na krzesełku i zaczęła mówić:
— Nie mam dzieci — nie mam krewnych i nie mam co tu robić w tych stronach... Oto przyniosłam tu kilka tysięcy w gotówce...
— Na co?
— Zaraz — i oprócz tego chciałam prosić księdza proboszcza o przyjęcie upoważnienia do sprzedaży naszej kolonii. Gotówkę i to co za kolonię dostać będzie można — przeznaczam na odnowienie kościoła — w części na wsparcia dla biednych, według uznania księdza proboszcza.
— A sama? cóż sama robić będziesz, bez opieki bez rodziny, bez grosza...
— Ja pojadę w strony rodzinne pod Kraków?
— I do kogo tam pojedziesz nieszczęśliwa, kiedy nie masz, jak sama mówisz, ani krewnych ani dzieci.
— Zapomniałam powiedzieć — mam tam groby rodziców i prócz tego jeszcze jeden grób, na którym nikt nie zapłacze prócz mnie.
Ksiądz westchnął...
— A jednak, rzekł, zastanów się, wyzuwasz się z majątku — a życie ciężkie dzisiaj...
— Ja nigdy majątku nie miałam, to co jest to mężowskie — ja nie chcę tego posiadać... proszę tylko, błagam księdza dobrodzieja o przyjęcie tej ofiary i o odprawienie dwa razy do roku nabożeństwa za nieszczęśliwych i za... zbrodniarzy...
Ksiądz pytająco spojrzał w oczy kobiecie — ale we wzroku jej żadnej odpowiedzi nie znalazł...
Poszła i już nie widziano jej więcej. Być może że po dwudziestu dwóch latach męczarni, znalazła nareszcie odpoczynek na tym samym cmentarzu, na którym są groby jej rodziców, i ów trzeci grób, tak gorąco przez nią opłakiwany...

Klemens Junosza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.