Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Dyplomacja przypadku.

Pan Rappt, jak to czytelnik rozumie, nie zmrużył oka przez noc całą. Człowiek nie przygotowywa się do tak strasznej gry, nie zbadawszy dobrze swoich zasobów. Zagłębiony w wolterowskiem krześle, podparłszy się obiema rękami, z oczami przymkniętemi, obojętny na wszystko co się w koło niego działo, rozpatrywał się głęboko sam w sobie.
Wynikiem tego rozmyślania był wyrok śmierci dla biednego Petrusa.
Koło godziny siódmej z rana, gdy się dzień zrobił, powstał, przeszedł kilka razy gabinet, zatrzymał się przed biurkiem. Z jednej szuflady wyjął ogromną paczkę listów i przysunął się z niemi do lampy. Wziął jeden z nich na chybił trafił, rozwinął i przebiegi szybko oczami.
Czoło jego zachmurzyło się; możnaby rzec, iż wstyd wzbierający przez tyle lat w głębi sumienia, odzwierciedlił się cały na jego twarzy. Zmiął gorączkowo paczkę listów, a zbliżając się powoli do kominka, rzucił w płomień wszystko co pozostało po nieboszczce księżniczce Rinie.
Patrzał, uśmiechając się gorzko, jak ogień pochłaniał listy.
— Tak więc, szepnął, rozwiały się w jednej chwili wszystkie nadzieje mojego życia!
Następnie przesuwając szybko ręką po czole, jakby chciał spędzić zeń chmury, targnął gwałtownie za taśmę od dzwonka, wiszącą nad kominkiem.
Kamerdyner Baptysta wszedł do pokoju.
— Baptysto, wyrzekł hrabia Rappt, bądź łaskaw zobaczyć czy pan Bordier przybył i proś go tutaj.
Baptysta wyszedł.
Pan Rappt znów podszedł do biurka, wyciągnął drugą szufladę i wyjął z niej pistolety. Obejrzał je, opatrzył zamki, i przekonawszy się że są nabite:
— Dobrze, powiedział, kładąc je w to samo miejsce i zasuwając szufladę.
Tylko co spuścił klapę od biurka, usłyszał jak ktoś zapukał z lekka po trzykroć.
— Proszę wejść, powiedział.
Bordier wszedł.
— Siadajmy, Bordier, wyrzekł hrabia, mamy do pomówienia o rzeczach ważnych.
— Czyś pan nie słaby, panie hrabio? zapytał Bordier, widząc zmienioną twarz hrabiego.
— Nie, Bordier. Wiesz pewnie, co zaszło tej nocy i nie powinieneś się dziwić, że po takim wypadku nie jestem w zwykłem usposobieniu.
— Dowiedziałem się w samej rzeczy, panie hrabio, z wielkiem mojem zdziwieniem i żalem, o śmierci pani marszałkowej de Lamothe-Houdan.
— W tym też właśnie przedmiocie chcę się z tobą rozmówić, Bordier. Dla przyczyn, których nie potrzebuję ci wyłuszczać, bić się będę jutro.
— Ty, panie hrabio? zawołał przerażony sekretarz.
— Nie inaczej, ja i nie ma się tem co tak dalece przerażać; znasz mnie i wiesz czy umiem bronić mego życia. To też nietylko o pojedynku chcę z tobą pomówić, ale o skutkach, jakie mogą ztąd wyniknąć. Ze spostrzeżeń, jakie zrobiłem, obawiam się zasadzki; potrzebuję twego poparcia i obecności, żeby nie zginąć.
— Mów, panie hrabio, wiesz, że moje życie do ciebie należy.
— Nigdym o tem nie wątpił, Bordier; lecz przedewszystkiem, dodał, biorąc z biurka arkusz papieru, oto twoja nominacja na prefekta; otrzymałem ją dziś wieczorem.
Twarz przyszłego prefekta w jednej chwili zajaśniała a oczy zabłysły radością.
— O! panie hrabio! wyjąkał, ileż wdzięczności winien ci jestem i jakim sposobem zdołam się kiedykolwiek uiścić...
— Powiem ci. Znasz pana Petrusa Herbela?
— Znam, panie hrabio.
— Potrzeba mi człowieka pewnego, żeby mu zaniósł ten list, liczyłem na ciebie.
— Czy to wszystko, panie hrabio? zapytał Bordier zdziwiony.
— Poczekaj. Czy masz w swem biurze dwóch ludzi, za których mógłbyś odpowiadać?
— Jak sam za siebie, panie hrabio. Jeden z nich pragnie pozyskać biuro tabaczne, drugi stęplowe.
— To dobrze! powiesz jednemu z nich, żeby stanął na bulwarze Inwalidów i nie ruszył się, aż zobaczy wychodzącą przez bramę pałacową, Nanę, służącą hrabiny. Pójdzie za nią w pewnej odległości, a jeżeli zobaczy, że skieruje się na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie mieszka pan Petrus, dogoni ją i powie: „W imię hrabiego Rappta oddaj mi list, który niesiesz, albo niepuszczę cię.“ Nana kocha hrabinę, ale ta stara kobieta jest jeszcze więcej tchórzliwą jak poświęconą.
— Stanie się, jak sobie życzy pan hrabia, i to tem lepiej, iż ci dwaj ludzie mają bardzo straszne fizjognomje.
— Co zaś do drugiego, to samo zalecenie, tylko, zamiast umieścić się na bulwarze, zaczai się przy ulicy Plumet, na wprost drzwi pałacu i zaczeka na wyjście mamki, za którą pójdzie i dobiegnie ją, jak to już powiedziałem co do pierwszego.
— I kiedy to mają zacząć tę czynność, panie hrabio?
— Natychmiast, Bordier, nie czekając chwili.
— Licz na mnie, panie hrabio, powiedział Bordier, zwracając się ku drzwiom gabinetu.
— Poczekaj, Bordier! zawołał Rappt, zapominasz co najgłówniejsze.
Następnie, wyjmując z kieszeni list zaadresowany do Petrusa od księżniczki Reginy, oddał go sekretarzowi, mówiąc:
— Niepotrzeba odnosić się do pana Petrusa Herbela; oddasz jak zwyczajnie list służącemu, prosząc go, żeby odniósł jak najspieszniej panu. Skoro tylko wrócisz, przyjdziesz zdać mi sprawę.
Bordier oddalił się, poszedł poumieszczać swoich ludzi na czatach, owinął się obszernym płaszczem i skierował na ulicę Notre-Dame-des-Champs.
Podczas, gdy Bordier szedł pospiesznie ku domowi Petrusa, jakiś człowiek mniej obwinięty od niego, idący krokiem wolnym i równym, jak prawdziwy oficjalista rządowy, bo był to listonosz, przyniósł do pałacu pomiędzy innemi listami, list od Petrusa do księżniczki Reginy.
Pomimo, że hrabia Rappt przez całą noc układał rozmaite kombinacje i zdawało mu się, że wszystko przewidział, a jednak nie przewidział listonosza, to jest rzeczy najzwyczajniejszej, tak, iż wstając, księżniczka odebrała z rąk Nany, według zwyczaju, między innemi listami, list od Petrusa.
Oto co zawierał:
„Zaczynam list mój od tych samych słów, na jakich go skończę, moja Regino: Kocham cię! Lecz niestety! nie dlatego piszę do ciebie, żeby mówić o miłości. Mam ci oznajmić nowinę straszną, okropną, przerażającą; wiadomość, jakiej równej nie ma; wiadomość, na którą krwawi się serce, jeżeli serce twoje przejęte jest tem samem uczuciem jak moje: Nie zobaczymy się aż za trzy dni.
„Czy znasz we wszystkich językach wyraz, który brzmiałby boleśniej: Nie widzieć się! A jednak, moja najdroższa, jestem skazany na napisanie go.
„I co mnie martwi, pośród tylu przykrości, to, że nawet nie mam prawa nienawidzieć i przeklinać przyczyny naszego rozłączenia.
„Oto co się stało: Wczoraj w południe jakiś powóz zatrzymał się przed mojem mieszkaniem; wyjrzałem przez okno pracowni, mając nadzieję nieokreśloną, niewiem dlaczego, gdyż wiedziałem, że z powodu choroby matki niewychodzisz z domu, mając nadzieję, że to ty moja księżniczko, korzystając z promieni słońca, przyjdziesz odwiedzić twego smutnego kochanka.
„Ale wystaw sobie moją rozpacz, gdy zamiast ciebie, widzę wychodzącego z powozu służącego mojego stryja, który blady, przerażony przyszedł mi oznajmić, iż stryj mój ma drugi atak groźnej podagry.
„A! chodź pan co prędzej, rzekł do mnie, pan generał jest bardzo źle!
„Wziąć surdut, nałożyć kapelusz, wskoczyć do powozu, było dziełem jednej chwili.
„Zastałem biedaka w opłakanym stanie, to jest wijącego się na łóżku jak epileptyk i krzyczącego nakształt dzikiego zwierza.
„W jednej z chwil uspokojenia silnie ścisnął mnie za rękę i dwie łzy wdzięczności stoczyły się z jego oczu. Zapytał czy zechcę jakiś czas zostać przy nim. Nie pozwoliłem mu dokończyć i przyrzekłem pozostać aż do zupełnego jego wyzdrowienia.
„Nie potrafię ci opisać, ukochana moja, jakie uniesienie radości zalało twarz jego, gdy go o tem zapewniłem.
„Zainstalowałem się tedy na dozorującego przy chorym na jakiś czas, którego wcale nie przewiduję końca. Lecz chciej mnie dobrze zrozumieć moja Regino, jestem dozorującym chorego, ale nie niewolnikiem, to jest, skoro atak minie, odzyskam wolność i użyję jej najpierw na to tylko, aby ci ustnie powiedzieć to, co ci napisałem na początku tego listu: Regino, kocham cię!
„Widzisz więc, że kończę tem, na czem zacząłem; nie mówię ci, żebyś do mnie napisała, ale cię błagani, gdyż potrzeba mi twoich listów, aby ukazać biednemu stryjowi twarz wesołą.

„Do widzenia kochana i uwielbiana! proś Boga, żeby to mogło nastąpić jaknajprędzej!
Petrus“.

Wiadomość ta, która w innym razie byłaby, jak się wyrażał Petrus, zakrwawiła serce Reginy, wywarła na niej skutek wręcz przeciwny.
Sen miała pełen czarnych marzeń, poprzedzających zwykle wielkie zdarzenia. Widziała ciało swego kochanka leżące na śniegu pokrywającym trawniki parku, ciało tak blade i tak zimne jak sam śnieg. Zbliżyła się i krzyknęła przerażona, ujrzawszy pierś jego poranioną sztyletem.
W głębi krzaków spostrzegła błyszczące jak oczy kota dwoje oczu ognistych; usłyszała krzyk złowrogi, poznała krzyk i wzrok hrabiego Rappta. W tej chwili obudziła się, a siadając na łóżku z rozpuszczonemi włosami, czołem zroszonem, drżąc gorączkowo, patrzała błędnem okiem naokoło siebie, szepcząc:
— Mój Boże! co się to stanie?\
W tej chwili Nana weszła, przynosząc list od Petrusa. Czytając go, z bladej i sinej, twarz księżniczki przybrała barwę róży najdelikatniejszej.
— Ocalony! zawołała, składając ręce i wznosząc je do nieba dla podziękowania Bogu.
Potem wstała, pobiegła do biurka, wzięła ćwiartkę papieru i skreśliła szybko te słowa:
„Niech cię Bóg błogosławi, mój najdroższy; list twój przyszedł mi jak promień światła podczas nocy ciemnej. Biedna moja matka umarła, a ja odebrawszy twój list, myślałam tylko o jednej rzeczy, o zwiększeniu miłości, jaką mam dla ciebie, tą miłością, którą miałam dla niej. „Poddajmyż się więc, mój Petrusie, przykrości oddalenia przez kilka dni; lecz wierzaj, że czy z bliska, czy z daleka, kocham cię!

Regina“’.

Zapieczętowała list i oddała Nanie, mówiąc:
— Zanieś to Petrusowi.
— Na ulicę Notre-Dame-des-Champs? rzekła Nana.
— Nie, odpowiedziała księżniczka, na ulicę Varennes, do hrabiego Herbela.
Nana wyszła.
W chwili gdy Nana przestępowała próg pałacu, dwaj ludzie pana Rappta, albo raczej Bordiera, stali już na stanowiskach. Ten, który czatował na ulicy Plumet, widząc, iż Nana zwraca się na prawo i znika za rogiem bulwaru, poszedł za nią w pewnej odległości, według zalecenia hrabiego Rappta. Przybywszy na bulwar, człowiek z ulicy Plumet złączył się ze swym towarzyszem i rzekł do niego:
— Stara nie idzie drogą prowadzącą do ulicy Notre-Dame-des-Champs.
— Obawia się, żeby jej kto nie śledził, odpowiedział drugi, i dlatego okrąża.
— W takim razie chodźmy za nią! podjął znów pierwszy.
— Chodźmy, powtórzył drugi.
Szli za sługą w oddaleniu dwudziestu kroków. Widzieli jak zadzwoniła do pałacu Courtenay; w minutę potem weszła do wnętrza.
Jakoż, ponieważ mieli instrukcję, żeby wyrwać jej list tylko przy ulicy Notre-Dame-des-Champs, ani nawet pomyśleli, żeby napadać na nią na środku ulicy Varennes. Oddalili się na bok i złożyli radę.
— Niezawodnie, powiedział jeden, weszła tam po to, żeby załatwić jakieś zlecenie, z powrotem pójdzie w stronę bulwaru Montparnasse.
— To bardzo możebne, wyrzekł drugi.
Ale nic z tego. Po pięciu minutach zobaczyli sługę wracającą najzupełniej tą samą drogą, którą przyszła, aż do pałacu de Lamothe-Houdan.
— Skutek żaden! powiedział pierwszy, wracając na swe stanowisko przy ulicy Plumet.
— Zacznijmy od początku! wyrzekł drugi, czając się na ulicy Plumet.
Zobaczymy co się działo u Petrusa, podczas, gdy zajmowano się nim z taką gorliwością.
Bordier przybył na ulicę Notre-Dame-des-Champs w chwili właśnie, gdy Regina odbierała list od Petrusa.
— Pan Petrus Herbel czy jest w domu? zapytał służącego.
— Nie ma, odpowiedział tenże.
— Oddasz mu ten list, skoro powróci.
Bordier wręczył list i oddalił się. Odwracając się, potrącił jakiegoś miejskiego posłańca.
— Uważaj! powiedział ostro.
Posłańcem tym był Salvator, który widząc jakiegoś człowieka owiniętego szerokim płaszczem, przy pogodzie, która nie usprawiedliwiała wcale tej przezorności, spojrzał bystro na niego.
— Mógłbyś sam uważać, panie w płaszczu, wyrzekł, starając się dojrzeć twarzy jego.
— Nie potrzebuję lekcji od pana, odparł wzgardliwie Bordier.
— Bardzo być może, wyrzekł Salvator, biorąc go za kołnierz i opuszczając na dół, przez co twarz odkrył, lecz ponieważ winien mi pan jesteś wytłómaczenie, nie puszczę cię, aż uczynisz zadość.
— Błazen! mruknął Bordier pod nosem.
— Błaznami są tylko ci, którzy zakrywają się na to, aby ich nie poznano, a którzy są poznani, panie Bordier, powiedział posłaniec, ściskając mu jeszcze silniej rękę.
Napróżno usiłował ją wyrwać; wzięty był jak w kleszcze.
— Jużem sobie zadość uczynił, powiedział Salvator, puszczając mu rękę, idź w pokoju i nie grzesz więcej.
Salvator wszedł do Petrusa myśląc:
— Poco u djabła ten łajdak tutaj chodził?
— Nie ma pana w domu, wyrzekł służący, widząc Salvatora.
— Wiem o tem, odrzekł, daj mi klucz i listy.
Salvator wraz z listami i kluczem wszedł do pracowni.
Niektórzy czytelnicy mogliby uważać za zbyt poufałe postępowanie posłańca względem Petrusa: najściślejsza bowiem przyjaźń nie upoważnia do łamania pieczątek, pod jakimkolwiek bądź pozorem, ale uspokoimy ich, uwiadamiając, jakie prawo Salvator miał do otwierania listów swego przyjaciela.
Prócz tego, że Petrus nieukrywał, jak wiemy, żadnej tajemnicy przed Salvatorem, napisał on jeszcze do niego jednocześnie jak i do księżniczki Reginy:
„Kochany przyjacielu! dozorować będę czas jakiś mego stryja niebezpiecznie chorego. Czy będziesz tak dobry, po odebraniu tego pisma, zajść do mnie i zrobić dla twego przyjaciela to, co twój przyjaciel zrobiłby dla ciebie, to jest rozpieczętować moje listy i odpowiedzieć na nie według tego, jak będziesz uważał.
„Tyle razy mówiłeś mi, żebym się udał do twej przyjaźni i darujesz mi, jestem pewien, że się odnoszę do niej.
„Dzięki stokrotne. Twój przyjaciel

Petrus“.

Salvator usiadłszy w pracowni, poroztwierał listy.
Pierwszy był od Jana Roberta, który donosił Petrusowi, że ponieważ dramat jego „Gwelfy i Gibeliny“ ma być wystawiony bez odwłoki przed końcem tygodnia, musi się przeto spieszyć na próbę główną.
Drugi list był od Ludowika; była to sielanka, opiewająca miłość młodzieńca i Róży.
Ostatni, niepodobny do żadnego z poprzednich, na papierze cieniutkim i pachnącym, pisany drobno i charakterem pięknym, był list pod przymusem pisany przez Reginę.
Salvator nigdy niewidział pisma księżniczki, a jednak odgadł odrazu, że to od niej, tak wszystko, czegokolwiek kochana kobieta dotknie, wyróżnia się. Odwracał go na wszystkie strony zanim odpieczętował.
Niewielka rzecz otworzyć list, zwłaszcza, gdy ktoś jest upoważnionym, ale otworzyć list kobiety, a do tego kobiety kochanej! Doznał pewnego rodzaju wstydu, że zagłębi wzrok obcy w tej świątyni.
Bezwątpienia Petrus myślał, że tylko listy od przyjaciół lub nieprzyjaciół i wierzycieli otwierać będzie, a nie przewidział listu księżniczki.
— To się rozumie, rozmyślał Salvator, nie mogę go otwierać.
Następnie, podnosząc się, zadzwonił na służącego.
— Kto przyniósł ten list? zapytał.
— Jakiś człowiek owinięty płaszczem, odpowiedział służący.
— Czy ten, który wychodził, gdy ja wchodziłem?
— Tak jest, panie.
— Dziękuję, rzekł Salvator, możesz odejść. A! to więc powiernik pana Rappta, to ten nędzarz Bordier przyniósł ten list? Toć to nie sekretarz mężowski nosi zazwyczaj listy miłosne od żony? Znam przecie Petrusa; niepodobna, iżby nie zawiadomił księżniczki, gdzie się obecnie znajduje, nie tu powinna ona przysyłać swoje listy. Co większa, toćby nie takiego Bordiera wybrała do podobnego poselstwa. Otóż, jeżeli nie ona przysłała ten list, przysłał go nikt inny, tylko mąż. To zmienia niezmiernie postać rzeczy i kruszy moje skrupuły. Nie wiem dlaczego, ale przeczuwam węża pod temi kwiatami. Odsłońmyż je więc.
I mówiąc albo raczej myśląc to, Salvator złamał herbową pieczątkę hrabiego Rappta i przeczytał list, który przedstawiliśmy naszym czytelnikom w rozdziale poprzednim.
Ale czytanie czytaniu nie równe, a najlepszym tego dowodem, że z dwudziestu adwokatów, z tegoż samego kodeksu, każden według siebie wykręca literę prawa, inaczej mówiąc, nie każdy jednakowo czyta, trzeba czytać wyrazy a odgadywać ducha. Co też uczynił Salvator.
Spojrzawszy na charakter pisma, odgadł, że ręka kreśląca je drżała. Nie znajdując tam miłosnych omówień, których kochankowie tak obficie używają, odgadł, iż pisany był pod przymusem.
— Mam tylko dwie drogi przed sobą, pomyślał, odesłać list Petrusowi (i tym sposobem zatruć mu duszę, ponieważ nie może iść na schadzkę), albo też iść samemu w jego miejsce, żeby odgadnąć wyraz tej zagadki.
Wsunął listy do kieszeni, przebiegł kilka razy pracownię rozmyślając, i wziąwszy dobrze pod rozwagę za i przeciw, postanowił pójść wieczorem na schadzkę w miejsce, swego przyjaciela.
Zszedł szybko ze schodów i udał się na ulicę Żelazną, gdzie zwykli klienci nań oczekiwali, a dziwili się, że o dziewiątej z rana nie ma go jeszcze na miejscu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.