Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Ruch idzie swoim porządkiem.

Po zamknięciu ulicy zatrzymało się wszystko co stało za furami.
Tłum, widząc wznoszącą się górę, krzyknął wzdłuż całej ulicy przeciągłe hurra tryumfu, i począł dalej wznosić ze wszech stron podobne.
Było około godziny dziesiątej; okrzyki odzywały się coraz gwałtowniejsze; petardy wszelkiego rodzaju, race, pękały pomiędzy przechodzącymi. Zgiełk ten trwał trzy do czterech godzin bezkarnie i doszedł do apogeum, kiedy naraz, ku osłupieniu wszystkich, z jednej z bocznych ulic wystąpił, jak z pod ziemi, oddział żandarmów.
Skierowali się oni spokojnie ku barykadom i zaczęli rozrzucać jednę po drugiej.
Dotąd wszystko to rzecz bardzo prosta i niebezpieczna; ale jeżeli czytelnicy nasi zechcą spojrzeć w ulicę Żelazną, zobaczą, że położenie groziło powikłaniem.
Jednym z najzaciętszych wznosicieli barykady na ulicy św. Dyonizego, naprzeciw ulicy Grenetat, był nasz przyjaciel Jan Byk.
W liczbie tych, co wyprzęgali fury, było kilku też naszych znajomych, jako to: Szkopek, Murzyn i Zwierzynka. W niejakiej odległości od nich operował oddzielnie mały Fafiou.
Z rogu ulicy Żelaznej, Salvator pogardliwym wzrokiem przyglądał się rozmaitym przez nas opowiedzianym scenom. Już miał się cofnąć, zasmucony rolą, jaką odgrywali nieszczęśliwi robotnicy, wbrew całemu rozumowi wciągnięci do tej sprawy, kiedy nagle spostrzegł Jana Byka z towarzyszami umocowującymi barykadę. Poszedł prosto do cieśli i biorąc go za ramię:
— Janie, rzekł głosem cichym.
— Panie Salvatorze! zawołał cieśla.
— Cicho bądź, odpowiedział, i chodź zemną.
— Zdaje mi się, panie Salvatorze, że to co mi pan masz powiedzieć, musi chyba być bardzo ważne, bo teraz nie pora do rozmowy.
— Tak, to co ci mam powiedzieć jest bardzo ważne; chodź więc natychmiast.
Salvator uprowadził Jana Byka z wielkim tego ostatniego smutkiem, jak wnosić można było po melancholijnych spojrzeniach, rzucanych na barykadę z takim postawioną trudem, a którą kazano mu znienacka porzucić.
— Janie, rzekł Salvator, uprowadziwszy go o jakie trzydzieści kroków, czy ja ci kiedy dałem jaką złą radę?
— Nigdy, panie Salvatorze! ale...
— Czy masz we mnie zupełną ufność?
— Spodziewam się, panie Salvatorze! ale...
— Czy przypuszczasz, że mogę ci zalecać czyn zły?
— O! nigdy w świecie, panie Salvatorze! ale...
— A więc wracaj do domu i to natychmiast.
— Niepodobna, panie Salvatorze.
— Czemu niepodobna?
— Bo jesteśmy zdecydowani...
— Ą na co?
— Żeby skończyć z jezuitami i pieczeniarzami.
— Czyś ty pijany, Janie?
— O! przysięgam na Boga, panie Salvatorze, przez cały dzień nie miałem w ustach kieliszka wina.
— To dlatego widać pleciesz takie banialuki?
— A nawet, oświadczył Jan Byk, gdybym ośmielił się wyznać, tobym wam powiedział, że mi się piekielnie chce pić.
— Tem lepiej.
— Jakto, pan mówisz, tem lepiej?
— Tak, wejdź tu ze mną.
I wziąwszy cieślę za ramię, wprowadził go do szynku, pchnął na krzesło i sam usiadł naprzeciwko.
Salvator kazał dać butelkę wina, którą cieśla wychylił jednym ciągiem.
— Posłuchaj Janie, rzekł posłaniec, jesteś dzielnym i uczciwym chłopcem; dowiodłeś mi tego wielokrotnie; ale wierzaj mi, zostaw w spokoju przez niejaki czas jezuitów i pieczeniarzy.
— Ależ, panie Salvatorze, rzekł cieśla, przecież my jesteśmy w rewolucji?
— W ewolucji, chciałeś powiedzieć, mój biedny przyjacielu, i nic więcej, odparł Salvator, tak, możesz narobić wiele hałasu, ale nie zrobisz nic dobrego. Kto cię tu przyprowadził w porze, kiedy powinieneś spać? Bądź szczery.
— Fifina, odparł Jan Byk, kiedy nawet, co prawda,, ani mi się śniło wychodzić z domu.
— Cóż powiedziała, ażeby cię skłonić?
— Powiedziała mi: „chodźmy na iluminację“.
— I nic więcej?
— Owszem, dodała: „Będzie zapewne dużo hałasu, to bardzo zabawne“.
— Tak, a ty, człowiek spokojny, względnie zamożny, bo masz teraz od generała Lebastard de Prémont tysiąc dwieście franków dożywocia, ty, który lubisz sobie wypoczywać po całodziennej pracy, uważałeś za rozrywkę nie przysłuchiwać się wrzawie, ale ją robić. A zkąd wiedziała o tem Fifina?
— Spotkała jednego pana, który powiedział jej: „Dziś wieczór będzie gorąco na ulicy św. Dyonizego; poprowadź tam swego człowieka“.
— Co to za pan?
— Ona go nie zna.
— Ale ja go znam, rzekł Salvator.
— Alboż go pan widziałeś?
— Nie potrzebuję widzieć agenta policyjnego, ja go przeczuwam.
— Jakto! sądzisz pan, że to był szpieg? zawołał Jan Byk, marszcząc energicznie brew, co równoważyło te słowa: „Żałuję, żem o tem nie wiedział; byłbym połamał gnaty temu jegomości“.
— Jest jeden pewnik prawny, kochany Janie Byku, który mówi; „nos bis idem“.
— Co znaczy?
— Żeby nie znęcać się dwa razy nad tym samym człowiekiem.
— Tom ja się już raz nad nim znęcał? zapytał żywo Jan Byk.
— Tak jest, mój kochany, o małoś go nie udusił pewnej nocy na bulwarze Inwalidów.
— Jakto! zawołał Jan Byk, siniejąc, to Gibassier?
— Więcej to niż prawdopodobne, mój przyjacielu.
— Ten, którego cała okolica oskarża, że umizga się do Filmy? O! ja go wynajdę.
Jan Byk wzniósł ku niebu pięść grubą, jak głowa dziecięcia.
— Czekaj; nie chodzi tu o niego, lecz o ciebie, rzekł Salvator, ponieważ byłeś tak głupi, żeś tu przyszedł, miejże przynajmniej tyle rozumu, żeby się ztąd gładko wycofać, a jeżeli zostaniesz jeszcze pół godziny, zabiją cię jak psa.
— W każdym razie, ryknął cieśla oburzony, drogo sprzedam życie.
— Lepiej jest zachować je na lepszą sprawę, rzekł Salvator energicznie.
— To dzisiejsza sprawa nie jest dobrą? zapytał Jan Byk zdziwiony.
— Dzisiejsza jest sprawą policyjną, a ty, ani wiedząc o tem, pracujesz dla tych, których nienawidzisz.
— Phii! odezwał się Jan Byk. Jednakże, dodał po chwili, ja tu jestem z przyjaciółmi.
— Z jakiemi przyjaciółmi? zapytał Salvator, który w gromadzie odróżnił tylko atletę.
— Jest tu Szkopek, Murzyn, Zwierzynka i inni.
Nędzny Fafiou, przeciw któremu cieśla zawsze żywił uczucie zazdrości, zaliczony został do „innych“.
— I to ty ich przyprowadziłeś?
— Ha! skoro mi powiedziano, że będzie gorąco, poszedłem po towarzyszów.
— Dobrze, wychylisz więc drugą butelkę i wrócisz do barykady.
Salvator dał znak, przyniesiono drugą butelkę, którą wypróżniwszy, Jan Byk się podniósł.
— Dobrze, powiedział, powrócę pod barykadę, ale będę wołał: „Precz z agentami! śmierć podszczuwaczom!“
— Niech cię Bóg broni, nieszczęśliwy!
— Więc cóż mam robić przy barykadzie, jeżeli nie będę się bił, ani krzyczał?
— Pójdziesz i powiesz, jak będziesz umiał najciszej, Szkopkowi, Murzynowi, Zwierzyńce, a nawet nędznemu Fafiou, że ja im rozkazuję nietylko zachować się spokojnie, ale nadto oznajmić innym, że wpadli w zasadzkę i że jeśli się nie cofną, to dadzą do nich ognia nim upłynie pół godziny.
— Czy to podobna, panie Salvatorze! zawołał oburzony cieśla, strzelać do ludzi bezbronnych?
— A toć widzisz ośle, żeś tu nie przyszedł robić rewolucji, skoro jesteś bez broni.
— To prawda, wyznał Jan Byk.
— Idź więc i uprzedź ich, rzekł Salvator, wstając.
Byli na progu drzwi, kiedy ukazał się oddział żandarmerji.
— Żandarmi!... Precz z żandarmami! wrzasnął Jan Byk całą siłą płuc.
— Będziesz ty cicho! rzekł Salvator, ściskając mu pięść. Ruszaj natychmiast pod barykadę i niechaj się wszyscy pocichu rozejdą.
Jan Byk rzucił się w tłum i doszedł do barykady, gdzie towarzysze jego krzyczeli:
— Niech żyje wolność! Precz z żandarmami!
Żandarmi rozrzucali barykadę z tym samym spokojem, z jakim słuchali obelg i przyjmowali kamienie.
Wszyscy ustąpili przed siłą zbrojną, a cieśla nie miał, do kogo mówić.
Po rozrzuceniu pierwszej barykady, żandarmi szli w ulicę św. Dyonizego i rozebrali drugą, a tymczasem przyjaciele Jana Byka odbudowywali pierwszą.
Łatwo pojąć okrzyki tłumu przy burzeniu i odbudowywaniu.
Sceny te, których widziano tylko stronę komiczną, mogły rzeczywiście obudzać powszechną wesołość.
Lecz okrzyki zaczęły cichnąć, śmiechy milknąć, gdy ujrzano naraz z dwóch stron ulicy św. Dyonizego występujące dwa oddziały żandarmów, które szły jeden naprzeciw drugiego z miną groźną i nie pobudzały do śmiechu tak, jak pierwsi. Była chwila wahania. Spoglądano po sobie. Nareszcie jeden ze śmielszych czy bliższych policji wykrzyknął:
— Precz z żandarmami!
Okrzyk ten, wprośród ciszy, rozległ się jak huk piorunu. I jak huk piorunu wywołał burzę.
Jak gdyby oczekując tylko na okrzyk, tłum powtórzył go, i dodając czyn do słowa, rzucił się na żandarmów, którzy krok za krokiem ustępowali placami i ulicami aż pod prefekturę policji.
Kiedy w ten sposób odprowadzano żandarmów, którzy przyszli przed plac Chatelet, bardziej imponujący oddział pieszych i konnych nadciągnął z bulwarów i wkraczał spokojnie w ulicę pośród okrzyków i kamieni, rozbierając barykady, usuwając wszystkie napotykane przeszkody, aż doszedłszy do placu Niewiniątek, zajął stanowisko.
Tymczasem po za nim, nieopodal, odbudowywano barykadę, ale na podstawie szerszej i mocniejszej niż poprzednia. Ku wielkiemu zdziwieniu nikt nie przeszkadzał lej czynności, żandarmi stali nieruchomi, jak posągi.
Wtem ukazał się z placu inny oddział z gwardji królewskiej i z piechoty liniowej. Dowodził nim mężczyzna na koniu w randze pułkownika.
Łatwo było odgadnąć co będzie, widząc jak dowódzca wydał rozkaz rozdzielenia ładunków i nabicia broni.
Pułkownik o twarzy zakrytej kapeluszem nasuniętym, głosem groźnym, dzielił oddział na trzy kolumny, i puściwszy przodem komisarza policji, kazał maszerować na barykady.
Okrzyki, obelgi i kamienie przyjęły ten atak.
Salvator widząc to, oglądał się czy nie zobaczy jakiej twarzy znajomej. Ale zamiast tego, spostrzegł na rogu ulicy szyderczą twarz człowieka, owiniętego w płaszcz, który zdawał się nie z mniejszem zajęciem przyglądać wypadkom niż Salvator. Drgnął, poznawszy pana Jackala, nadzorującego swoją robotę.
Dwa ich spojrzenia skrzyżowały się.
— Aha! to ty, panie Salvatorze? rzekł naczelnik.
— Jak pan widzisz, zimno odpowiedział Salvator.
Ale pan Jackal udał, że nie spostrzega tej oziębłości.
— A! odezwał się, bardzo rad jestem spotkaniu, by dać dowód, iż wczoraj z rana udzieliłem ci radę przyjacielską.
— Zaczynam temu wierzyć, rzekł Salvator.
— A niebawem będziesz pan miał pewność, ale wprzód spojrzyj pan na tych ludzi, którzy się przybliżają.
— Gwardja królewska i piechota liniowa, widzę.
— A czy widzisz pan tego, co nimi dowodzi?
— To pułkownik.
— Chciałem powiedzieć, czy pan znasz pułkownika?
— Oho! odezwał się Salvator zdziwiony, nie mylę się.
— Więc?
— To pułkownik Rappt.
— We własnej osobie.
— Wszedł napowrót do służby wojskowej?
— Tylko na dzisiejszy wieczór.
— Rzeczywiście, nie wybrany został na deputowanego.
— Chce zostać parem Francji.
— Więc tu odbywa służbę nadzwyczajną?
— Tak, nadzwyczajną; to właściwy termin.
— I cóż on będzie robił?
— Co będzie robił?
— Pytam się pana.
— Przyszedłszy pod barykadę, zimno i spokojnie wyrzecze: „Ognia!“ a trzysta strzelb usłucha.
— Muszę ja to widzieć! rzekł Salvator, bo potrzebuję nienawidzieć tego człowieka.
— Dotychczas tylko...
— Pogardzam nim.
— Idź więc pan za nim, to roztropniej, niż iść przed nim.
Salvator rzeczywiście szedł za panem Rappt, który mierzył prosto ku barykadzie, a głosem zimnym i jasnym, nie troszcząc się o zwykłe potrójne wezwanie, wymówił straszny wyraz:
— Ognia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.