Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Gdzie się znajduje ojciec, nim znajdzie się córka.

GeneraŁ Lebastard de Prémont tolerowany był w Paryżu na słowo Salwatora, dane panu Jackalowi, że po ocaleniu pana Sarranti pobyt generała w Paryżu nie ma nic nieprzyjaznego dla rządu.
W kilka dni więc po wypadkach, któreśmy opisali, przybył generał Lebastard de Prémont z panem Sarranti pożegnać się z tym, którego teraz coraz raniej nazywać będziemy posłańcem, a coraz więcej Konradem de Valgeneuse.
Siedział on w saloniku Salwatora, po prawej ręce mając starego, po lewej młodego przyjaciela.
Po półgodzinnej dobrej i serdecznej pogadance generał powstał, podając rękę Salwatorowi na znak pożegnania, ale ten, który od chwili jego przybycia zdawał się zaprzątnięty jakąś myślą, zatrzymał go, prosząc ze swym miłym i spokojnym uśmiechem, ażeby mu darował jeszcze kilka minut dla sprawy dotąd odłożonej, ale na którą, jak mówił, przyszła obecnie kolej.
Pan Sarranti uczynił ruch jakby chciał się oddalić i pozostawić generała samego z Salvatorem.
— O! nie, rzekł młodzieniec, pan dzieliłeś wszystkie troski i niebezpieczeństwa generała, sprawiedliwą jest, ażebyś dzielił jego radość, kiedy dzień tej radości nadszedł.
— Co mówisz, Salwatorze? żywo zapytał generał, jakaż radość inna spotkać mnie może, jeśli nie ta, żeby zobaczyć Napoleona II-go na tronie swego ojca?
— Są jednak, generale, i inne szczęścia dla ciebie, odrzekł Salvator.
— Przebóg! nie znam żadnego, odparł tenże smutno potrząsając głową.
— Więc przelicz naprzód, generale, swoje smutki, następnie przelicz radości.
— Miałem trzy tylko wielkie smutki na tym świecie, rzekł generał, pierwszym i największym była śmierć mojego pana; drugim, dodał, zwracając się do pana Sarrantego i podając mu rękę, skazanie mojego przyjaciela; trzecim...
Tu generał energicznie ściągnął brew i zatrzymał się.
— Trzecim? zapytał Salvator.
— Trzecim jest utrata dziecka, które byłbym kochał tak, jak kochałem jego matkę.
— Owóż, generale, rzekł Salvator, skoro wiesz liczbę swych smutków, dowiesz się o liczbie swych radości. Pierwszą jest nadzieja powrotu syna twojego pana, jak go nazywasz; drugą, ocalenie i oczyszczenie imienia twojego przyjaciela; trzecią nareszcie radością jest odzyskanie twej ukochanej córki.
— Co mówisz, Salvatorze! zawołał generał.
— Kto wie! odrzekł Salvator, może ja ci, generale, będę mógł sprawić tę niewypowiedzianą radość.
— Ty?
— Tak, ja.
— O! mówże, mów, mój przyjacielu.
— Mów pan prędzej, rzekł Sarranti.
— Wszystko zależy, odrzekł Salvator, od odpowiedzi, jakie pan generał da na moje zapytanie. Czy byłeś kiedy w Rouen?
— Byłem, odrzekł generał, drgnąwszy.
— Czy kilka razy?
— Raz.
— A dawno?
— Przed piętnastu laty.
— Tak właśnie, rzekł Salvator, w roku 1812?
— Tak jest, w roku 1812.
— W nocy czy w dzień?
— W nocy.
— Pocztą?
— Tak.
— Chwilę tylko zatrzymałeś się w Rouen, generale.
— Prawda, odparł generał coraz bardziej zdziwiony, dla wytchnienia koniom i zapytania się o drogę do miasteczka.
— Miasteczko to, rzekł Salvator, nazywało się Bouille.
— Jakto krzyknął generał, pan wiesz...
— Wiem, odrzekł śmiejąc się Salvator, tak, wiem o tem, generale, i o innych rzeczach jeszcze, ale pozwól mi mówić. Przybywszy do Bouille, pojazd pocztowy zatrzymał się przed domkiem lichej powierzchowności; wyszedł zeń człowiek niosący na ręku ciężar bezkształtny i dosyć dużej objętości; nie potrzebuję dodawać, że tym człowiekiem byłeś ty, generale.
— Rzeczywiście!
— Stanąwszy przed domem, bacznie zbadałeś mur i drzwi dobyłeś z kieszeni klucz, otworzyłeś i znalazłeś łóżko na którem złożyłeś ciężar trzymany na ręku.
— To prawda, rzekł generał.
— Po złożeniu ciężaru, mówił dalej Salvator, dobyłeś z kieszeni sakiewkę i list, które położyłeś na pierwszym lepszym sprzęcie, jaki miałeś pod ręką. Potem cichutko zamknąwszy drzwi, wszedłeś napowrót do powozu, a konie ruszyły drogą do Havru. Czy wszystkie te objaśnienia są dokładne?
— Tak, rzekł generał, że jeżeliś nie był przy tem, to nie pojmuję, jak możesz wiedzieć, Salvatorze.
— Nic jednak prostszego, i zaraz to zrozumiesz, generale. Idę więc dalej; oto są fakty, które pan znasz i które świadczą, że otrzymałem wiadomości dobre i że nadzieje moje nie są płonne. Teraz idą fakty, których pan nie znasz.
Generał podwoił uwagi.
— W godzinę może po twoim odjeździe, dobra kobiecina wracając z jarmarku z Rouen, zatrzymała się przed tym samym domem, dobyła tak samo klucz z kieszeni, otworzyła drzwi i krzyknęła ze zdziwienia, usłyszawszy na samym wstępie kwilenie dziecka.
— Biedna Mina! szepnął generał.
Jakby nie zważając na przerwę, Salvator ciągnął dalej:
— Poczciwa kobieta śpiesznie zapaliła lampę, a idąc za kierunkiem krzyku, spostrzegła coś białego, poruszającego się na łóżku; podniosła długą muślinową zasłonę i zobaczyła świeżą, różową, całą we łzach twarzyczkę zachwycającej dziewczynki około roku mającej.
Generał przesunął ręką po oczach i obtarł dwie duże łzy.
— Zdziwiła się poczciwa kobieta, iż zastała zamieszkały pokój, który zostawiła próżny. Wzięła dziecko na ręce, przypatrzyła mu się i obracała na wszystkie strony. Szukała w jego ubraniu jakiegobądź znaku pochodzenia, lecz nie odkryła nic, prócz, że pieluszki dziewczynki były z prawdziwego batystu, a okrywająca ją zasłona z prześlicznych koronek alensońskich, wszystko zaś owinięte wielkim kawałem indyjskiego muślinu. Były to wskazówki bardzo niejasne. Lecz poczciwa kobieta miała wkrótce pewniejsze, gdy spostrzegła na stole list i sakiewkę przez pana położone. W sakiewce znajdowało się tysiąc dwieście franków. List zawierał mniej więcej te słowa:
„Od dziś za rok, to jest od dnia 28. października roku przyszłego, odbierać pani będziesz przez pośrednictwo proboszcza w Bouille, po sto franków co miesiąc.
„Wychowuj dziecię jaknajstaranniej, zwłaszcza zrób z niej dobrą gospodynię. Bóg tylko wie na jakie próby wystawione będzie!
„Imię jej Mina, nie będzie nosić innego póki nie dam tego, które jej się należy“.
— Było to imię jej matki, szepnął generał pod wpływem najwyższego wzruszenia.
— List ten, mówił dalej Salvator, datowany był 28. października 1812 roku, czy masz pan co przeciwko niemu?
— Data jest dokładną, wyrazy też same.
— Gdybyśmy wreszcie powątpiewali, mówił dalej Salvator, dosyć byłoby sprawdzić, czy pismo to jest istotnie pańskiem.
Salvator wydobył z kieszeni list i podał generałowi.
Generał otworzył go prędko, przy czytaniu łzy puściły mu się z oczu.
Pan Sarranti i Salvator spoglądali na to w milczeniu.
W kilka chwil Salvator mówił dalej:
— Teraz kiedy pewien jestem, że nie ma omyłki, mogę panu powiedzieć całą prawdę; córka twoja żyje, generale.
Generał wydał okrzyk zdziwienia.
— Żyje! rzekł, pewien jesteś?
— Przed trzema dniami miałem o niej wiadomość.
— Ona żyje! zawołał generał, gdzież jest?
— Poczekaj pan chwilę, odezwał się Salvator z uśmiechem, kładąc rękę na ramieniu generała, nim panu powiem, gdzie jest, pozwól, że ci przytoczę, a raczej przypomnę jedno zdarzenie.
— O! mów, rzekł generał, tylko niech nie czekam długo.
— Nie powiem ani jednego słowa napróżno, odrzekł Salvator. Czy przypominasz pan sobie noc z 21 maja?
— Czy przypominam! zawołał generał, podając rękę Salvatorowi. Jakżebym mógł o niej zapomnieć! Tej to nocy byłem tyle szczęśliwy, żem poznał ciebie, mój przyjacielu.
— Czy pamiętasz, generale, że udawszy się na wyszukanie dowodów niewinności pana Sarrantego w parku Viry, uratowaliśmy z rąk nędznika dziewicę i oddaliśmy ją w ręce narzeczonego.
— O! i to pamiętam doskonale! Nędznik ten nazywał się Loredan de Valgeneuse. Dziewica miała imię Mina, jak moja córka; młodzieniec wreszcie zwał się Justyn. Widzisz więc, żem nic nie zapomniał.
— Przypomnij sobie generale, ostatni szczegół, jeden może z najważniejszych w tej historji, a już nie będę miał do zrobienia żadnych zapytań.
— Przypominam, rzekł generał, że ją przyjął w dom i wychował jakiś nauczyciel, a z zakładu porwał ją pan de Valgeneuse. Zakład ten mieścił się w Wersalu. Czy to miałem sobie przypomnieć?
— Nie, generale, to jest fakt, historja, a ja proszę, żebyś sobie przypomniał szczegół, który stanowi sens moralny wypadku. Zechciej więc, generale, przyzwać pamięć na pomoc.
— Nie wiem o co chodzi, przyjacielu.
— Co się stało z narzeczonymi?
— Wyjechali zagranicę.
— Bardzo dobrze, wyjechali istotnie, a pieniądze na drogę i utrzymanie się za granicą dałeś ty, generale.
— Nie mówmy o tem, mój przyjacielu.
— Nie mówmy, jeżeli chcesz, generale. „Mam tylko jeden skrupuł, mówiłem ci w chwili odjazdu narzeczonych, że kiedyś dadzą się poznać rodzice panny; jeżeli ci rodzice są bogaci, możni, szlacheckiego rodu, to czy nie będą mieć co przeciw Justynowi?“ A pan odpowiedziałeś mi...
— Odpowiedziałem, przerwał żywo generał, że rodzice nie mogą mieć nic przeciw młodzieńcowi, który podjął ich dziecko opuszczone, który je wychował jak córkę własnej matki, który ocalił je najprzód przed nędzą, a potem przed hańbą.
— A ja dodałem: „A gdybyś pan był ojcem tej dziewicy?w General drgnął.
— Dokończ, rzekł.
— Gdyby więc, mówił dalej Salvator, w nieobecności twej, generale, córka twoja narażoną była na takie niebezpieczeństwa, jak narzeczona Justyna, przebaczyłbyś człowiekowi, który, zdała od ciebie, rozporządził losem twej córki?
— Nietylko, mój przyjacielu, otworzyłbym mu ramiona, jako mężowi mojej córki, ale błogosławiłbym go, jako jej zbawcę.
— Rzeczywiście, powiedziałeś mi to dosłownie, generale, ale czy powtórzyłbyś te słowa dziś, gdybym ci powiedział: Generale, tu chodzi o twoją własną córkę?
— Mój przyjacielu, rzeki uroczyście generał, poprzysiągłem wierność cesarzowi, to jest przysiągłem żyć i umierać dla niego. Nie mogłem umrzeć dla ojca; żyję dla jego syna.
— A więc, generale, rzekł Salvator, żyj, także dla swojej córki, ją to bowiem ocalił Justyn.
— Jakto! ta piękna dzieweczka, którą widziałem w nocy z 21 maja, wykrzyknął generał, to...
— To twoja córka, generale, rzekł Salvator.
— Moja córka! moja córka! wołał generał pijany radością.
— O! mój przyjacielu, odezwał się pan Sarranti, biorąc za rękę generała i uściśnieniem tem świadcząc o udziale, jaki przyjmuje w jego radości.
— Ale, rzekł generał, powątpiewając jeszcze, upewnij mnie. Nie tak to łatwo człowiek oswaja się ze szczęściem. Jakim sposobem przyszedłeś nie już do wiadomości, ale do pewności tych faktów?
— Tak, rzekł Salvator z uśmiechem, rozumiem, pan potrzebujesz być przekonanym.
— Lecz jeżeli sam byłeś przekonanym, dlaczego czekałeś aż dotąd?
— Bo chciałem się upewnić, ażeby nie mieć najmniejszej wątpliwości. Czyż nie lepiej było poczekać niż rozdzierać ci serce fałszywą radością? Skoro tylko miałem możność, udałem się do Rouen. Chciałem widzieć się z proboszczem w Bouille. Już nie żył. Powiedziała mi wtedy służąca, że kilka dni przedtem, jakiś pan z Paryża, który wyglądał na wojskowego, pomimo, że był ubrany po cywilnemu, przybył i pytał się o proboszcza. Nie zastawszy go, chciał się widzieć z kimkolwiek, coby mu dał wiadomość o dziewczynce, która wychowywała się w miasteczku, ale od pięciu czy sześciu lat znikła. Łatwom się domyślił, że tym panem byłeś ty, generale, i że poszukiwania twoje były daremne.
— Rzeczywiście, rzekł generał, nie mylisz się.
— Udałem się więc do mera parafji, ażeby go zapytać, czy nie ma w okolicy ludzi nazwiskiem Boivin: wskazano mi czterech czy pięciu Boivinów. Chodziłem od jednego do drugiego i odkryłem nareszcie starą pannę tegoż nazwiska, która odziedziczyła drobne oszczędności, sprzęty i papiery po swojej ciotce. Ta stara panna zajmowała się Miną w ciągu owych pięciu lat; znała więc ją doskonale, a gdybym jeszcze miał jaką wątpliwość, rozproszyłby ją list, który wynalazła i który przedstawiłem ci, generale.
— Gdzież jest moje dziecko? zawołał generał.
— Ona jest, a raczej, bo odtąd powinieneś, generale, mówić w liczbie mnogiej, oni są w Hollandji, gdzie każde żyje w osobnej klatce, naprzeciwko siebie.
— Wyjeżdżam do Hagi, rzeki generał, wstając.
— Chcesz powiedzieć, wyjeżdżamy, nieprawdaż, kochany generale? odezwał się pan Sarranti.
— Żałuję, że nie mogę pojechać z wami, mówił Salvator, na nieszczęście położenie polityczne jest w tej chwili tak skomplikowane, że nie mogę opuszczać Paryża.
— Do zobaczenia więc kochany Salvatorze, bo pojmujesz, że nie żegnam się z tobą nazawsze. Ale, dodał generał, marszcząc czoło, muszę jeszcze oddać jednę wizytę przed wyjazdem, choćby mnie ona miała opóźnić o dwadzieścia, cztery godzin.
Po zmarszczeniu brwi Salvator, domyślił się o co chodzi.
— Wiesz zapewne o kim chcę mówić, nieprawdaż? rzekł generał.
— Wiem, generale. Ale ta wizyta nie zajmie ci długiego czasu, pan Loredan de Valgeneuse nie jest obecnym w Paryżu.
— Poczekam na niego, rzekł stanowczo generał.
— To mogłoby cię, generale, opóźnić na czas nieograniczony. Mój luby kuzynek Loredan wyjechał z Paryża onegdaj i nie powróci przed osobą, za którą pogonił. Osobą tą jest pani de Marande, której ogłosił się wielbicielem jest to manifestacja, która kiedykolwiek może być nie w smak Janowi Robertowi lub nawet samemu panu de Marande, który upoważnia wprawdzie żonę do posiadania wielbiciela, lecz nie upoważnia nikogo żeby się z tem afiszował. Czyni to jednak w tej chwili Loredan, który dowiedziawszy się, że pani de Marande pojechała do Pikardji dla odwiedzenia ciężko chorej ciotki, udał się za nią w pogoń. Ponieważ więc powrót pana Loredana de Valgeneuse zawarowany jest powrotem pani de Marande, przeto radzę ci, kochany generale, wyjechać jaknajprędzej, to jest dziś... Za twoim powrotem Loredan prawdopodobnie będzie już w Paryżu, wtedy zajmiesz się nim. Ale nie wiem dlaczego, mam jakieś przeczucie, że nie będziesz potrzebował tego...
— Kochany Salvatorze, rzekł generał, myląc się co do znaczenia słów młodzieńca, nie uważałbym za przyjaciela tego, ktoby mnie wyręczał w podobnej okoliczności.
— Bądź spokojny, generale, uważaj mnie zawsze za przyjaciela, bo jak poświęcenie moje dla swobody społecznej wyrównywa twemu poświęceniu dla cesarza, tak ja nie dotknę jednego włosa z głowy Loredena de Valgeneuse.
— Dziękuję ci, rzekł generał, ściskając mocno rękę Salvatora. Bądź więc zdrów!
— Pozwól mi przynajmniej, generale, odprowadzić cię do rogatki, rzekł Salvator wstając i biorąc kapelusz. Potrzebaż ci wreszcie powozu, sprowadzę ci ten co zawiózł Minę i Justyna do Holandji, a może znajdzie się i człowiek ten sam, będzie ci mógł o nich opowiadać przez całą drogę.
— O! Salvatorze, rzekł melancholijnie generał, dlaczegożem poznał cię tak późno!... We trzech, dodał, podając rękę Sarrantemu, dźwignęlibyśmy świat.
— To jeszcze jest do zrobienia, rzekł Salvator, tylko się straciło nieco czasu.
Trzej przyjaciele ruszyli ku ulicy Piekielnej.
Na równi z domem Podrzutków leżał dom stelmacha, gdzie Salvator wynajął powóz dla Justyna i Miny.
Znaleziono powóz i pocztyljona.
W godzinę potem general Lebastard de Prémont i pan Sarranti ściskali Salvatora, a powóz ruszył szybko ku rogatce św. Dyonizego.
Niechże jadą szczęśliwie gościńcem belgijskim, a my pójdziemy za powozem, który spotkali na równi z kościołem św. Wawrzyńca.
Gdyby ten powóz poznał był generał, mógłby był może opóźnić podróż; bo był to powóz pani de Marande, która przyjechawszy za późno ażeby pożegnać się z ciotką, wracała z całym pospiechem do Paryża, gdzie Jan Robert oczekiwał na nią w gorączkowej niecierpliwości.
Przypominamy sobie co powiedział Salvator o powrocie pani de Marande, po którym miał nastąpić powrót Loredana.
Ale generał nie znał ani pani de Marande, ani jej powozu, dlatego też jechał dalej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.