Przejdź do zawartości

Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Wolterjanin.

Sekretarz wziął akty odnośne i czytał:
„Ludwik Renaud, aptekarz z przedmieścia św. Jakóba, właściciel trzech nieruchomości, a mianowicie domu położonego przy ulicy Vanneau, w którym mieszka ze dwunastu wyborców pod jego wpływem; mieszczuch zajadły, dawny żyrondysta, ze wstrętem wymawiający imię Napoleona, nie nazywa go nigdy inaczej, tylko pan Buonaparte, nie cierpi duchownych, nazywa ich klechami; człowiek bardzo przydatny, wolterjanin skończony, czytający wszystkie dzienniki liberalne, czytający Voltera, d’Alemberta, oraz zażywający z tabakierki „a la Charte“.
— Czego u licha on może chcieć odemnie? zawołał hrabia Rappt.
— Nie mogłem się dowiedzieć, odpowiedział Bordier, ale...
— Sza! otóż i on, wyrzekł hrabia.
Aptekarz ukazał się w progu.
— Wejdź pan, wejdź, panie Renaud odezwał się przychylnie deputowany w zarodku, który widząc, iż aptekarz pokornie stał na progu, podszedł ku niemu, wziął za ramię, zmusił niejako, żeby wszedł do pokoju i przyciągając go do siebie, żywo uścisnął mu rękę.
— Za wiele zaszczytu, panie, szepnął aptekarz.
— Jakto! za wiele zaszczytu! Uczciwi ludzie, jak ty, są rzadcy, panie Renaud, i z przyjemnością ściskam im rękę. Zresztą czyż wielki poeta nie powiedział: „Ludzie są równi, i nie urodzenie, cnota stanowi różnicę w ich cenie“. Znasz pan zapewne tego wielkiego poetę, panie Ludwiku Renaud?
— Tak jest, panie hrabio: był to nieśmiertelny Arouet de Voltaire, dziwi mnie tylko, że pan znasz mnie...
— Że ja pana znam, kochany panie Renaud! wyrzekł hrabia Rappt tonem głębokiego przekonania. Kontent byłem, dowiedziawszy się, że opuszczasz ulicę św. Jakóba i zbliżyłeś się do nas, bo jeżeli się nie mylę, mieszkasz teraz przy ulicy Vanneau?
— W samej rzeczy, panie, odpowiedział aptekarz coraz więcej zdziwiony.
— I czemuż mam szczęście zawdzięczać oglądania pana?
— Czytałem okólnik pański, panie hrabio.
Hrabia skłonił się.
— Tak jest, czytałem go, dodał z naciskiem aptekarz, i zdanie, w którem mówisz o bezprawiach, wykonywanych pod płaszczykiem religii, ostatecznie popchnęło mnie mimo niechęci do wyjścia z mojej sfery, gdyż jestem filozofem, panie hrabio, i przychodzę przedstawić kilka faktów pod uznanie opinii pańskiej.
— Mów, panie Renaud i bądź pewien, iż będę jaknajwdzięczniejszym za objaśnienia, jakie mi dać zechcesz. A! kochany panie Renaud, żyjemy w smutnych czasach!
— W czasach obłudy i bigoterji, panie, odpowiedział półgłosem aptekarz, pod panowaniem klechów! Pan wiesz, co się stało w Staint-Acheul?
— Tak, panie, wiem, ale sądzę, że to nie o Saint-Acheul chcesz pan ze mną pomówić.
— Nie, panie.
— Mówmy zatem o naszych drobnych sprawach, gdyż interesy pańskie są mojemi, drogi sąsiedzie. Ale siadajże pan.
— Nigdy, panie!
— Jakto, nigdy?
— Żądaj czego chcesz, panie hrabio, ale nie tego, żebym miał usiąść w obecności twojej, wiem aż nadto dobrze com panu hrabiemu winien.
— Rób jak ci się podoba, kochany panie. Powiedz mi co cię sprowadza, ale otwarcie, jak do towarzysza, jak do przyjaciela.
— Panie, jestem obywatelem miejskim i aptekarzem spełniam zaszczytnie oba powołania.
— Wiem o tem.
— Spełniam obowiązki aptekarza od trzydziestu lat.
— Tak rozumiem: zacząłeś pan od aptekarstwa, a to zaprowadziło pana do posiadania własności.
— Trudno cobądź ukryć przed panem, otóż ośmielam się powiedzieć, iż od trzydziestu lat, chociaż przechodziliśmy przez konsulat i cesarstwo pana Bounapartego, ośmielam się powiedzieć, iż od trzydziestu lat nic podobnego nie widziano, jak to, co się teraz dzieje, panie hrabio.
— Co pan przez to chcesz powiedzieć? Przestraszasz mnie, kochany panie Renaud!
— Handel nie idzie, zaledwie człowiek zarabia na życie panie hrabio!
— Zkąd pochodzi stagnacja w twoim handlu zwłaszcza, kochany panie Renaud?
— To już nie mój handel, panie hrabio, i to jest najlepszy dowód, jak bezinteresowny jestem w tej sprawie, należy on już bowiem do mojego siostrzeńca; odstąpiłem mu aptekę od trzech miesięcy.
— I na dobrych warunkach ojcowskich?
— Ojcowskich, dobrześ pan powiedział: za pomocą wypłat na raty. Otóż, panie hrabio, handel mojego siostrzeńca jest wstrzymany, zawieszony chwilowo, jeżeli mówię chwilowo, jest to raczej nadzieja niż przekonanie.
— Tam do licha! zawołał przyszły deputowany. Któż to tamuje handel pańskiego siostrzeńca, kochany panie Renaud? Cżyżby powodem tego były jego przekonania polityczne, albo też twoje może zanadto daleko posunięte?
— Wcale nie, przekonania polityczne wcale w to nie wchodzą.
— A! podjął hrabia z miną przebiegłą, nadając jednocześnie swojemu głosowi intonację pewnej pospolitości, która nie była mu zwyczajną, lecz, której zdawało mu się, iż powinien użyć w tej okoliczności, żeby się zbliżyć do swego klienta; ponieważ mamy aptekarzy, którzy są niższymi stopniem...
— Tak jest, pan Cadet Gassicourt, aptekarz mieniącego się cesarzem pana Buonapartego, bo pan wiesz, że zawsze nazywam go panem Buonapartem.
— Jest to sposób wyrażenia się właściwy jego królewskiej mości, Ludwikowi XVIII-mu.
— Nie widziałem, to król-filozof, któremu zawdzięczamy kartę konstytucyjną. Ale wracając do handlu mojego siostrzeńca...
— Nie śmiałem pana sprowadzić na ten przedmiot, ale skoro pan sam powracasz, słucham z przyjemnością.
— Mówiłem tedy, że ktoś może być sobie żyrondystą lub jakobinem, rojalistą lub cezarystą (tak ja mienię stronników Buonapartego)...
— Miano to wydaje mi się malowniczem.
— Powiadam więc, że przekonania polityczne, jakiekolwiek kto ma, nie zapobiegają katarom piersiowym, ani mózgowym.
— Kochany panie Renaud, pozwól powiedzieć, że nie pojmuję co może wstrzymywać pokup lekarstw na użytek osób zakatarzonych.
— Jednakże, wyrzekł farmaceuta, zdający się głęboko namyślać, jednakże czytałem pański okólnik; zdaje mi się, że zrozumiałem jego ukryte znaczenie i zdaje mi się, żeśmy powinni zrozumieć się od pierwszego słowa.
— Wytłómacz się pan, jeśli łaska, kochany panie Renaud, rzekł hrabia Rappt, zaczynając się niecierpliwić, bo szczerze mówiąc, nie widzę jaki związek może mieć mój okólnik ze stagnacją handlową twojego siostrzeńca.
— Nie widzisz pan? zapytał farmaceuta zdziwiony.
— Rzeczywiście, odrzekł dosyć sucho przyszły deputowany.
— Czyż nie zrobiłeś pan aluzji do bezprawi dokonanych przez klechów? Tak ja nazywam księży.
— Porozumiejmy się panie, przerwał rumieniąc się pan Rappt. Mówiłem, ani słowa, o niesprawiedliwościach popełnionych przez pewne osoby pod płaszczykiem religji, ale nie używałem wyrażeń tak... surowych, jak te, których pan używasz.
— Wybacz mi pan wyrażenie, panie hrabio, bo jak powiada Wolter: „Kota nazywam kotem, Roleta oszustem.“
Hrabia Rappt miał już zwrócić uwagę zacnego farmaceuty, że cytata jego nie była dokładną co do autora lubo wierną co do wiersza, ale pomyślał, że nie była to chwila stosowna do zawiązywania polemiki literackiej i zamilkł.
— Nie umiem igrać słowami, mówił dalej farmaceuta. Otrzymałem tyle tylko ukształcenia, ile mi potrzeba do przyzwoitego wychowania rodziny, nie mam pretensji wyrażać się jak akademik, ale wracam do pańskiego okólnika i utrzymuję, że jesteśmy w zgodzie, jeślim go dobrze zrozumiał.
Słowa te wymówione z pewną szorstkością zraziły kandydata, obawiał się, ażeby wyborca nie zaprowadził go zbyt daleko, spiesznie więc zatrzymał go obłudnemi słowy:
— Uczciwi ludzie zawsze się z sobą zgodzą, panie Ludwiku Renaud.
— Skoro więc jesteśmy w zgodzie, rzekł aptekarz, mogę więc opowiedzieć, co się dzieje.
— Słucham.
— W domu, w którym mieszkałem przed ustąpieniem zakładu siostrzeńcowi, w domu, którego jestem właścicielem, przed kilku dniami mieszkał stary bakałarz, czyli prawdę mówiąc, nie był on pierwotnie bakałarzem, tylko muzykiem.
— Mniejsza o to.
— Tak, mniejsza! Nazywał się Miller i uczył prawie zadarmo ze dwadzieścia dzieci, wyręczając w tem szlachetnem i ciężkiem powołaniu rzeczywistego nauczyciela, nazwiskiem Justyna, który wyjechał za granicę, nie wskutek złych interesów, lecz wypadków rodzinnych. Więc też czcigodny pan Miller doznawał powszechnego szacunku w całym cyrkule; duchowni z Montrouge często przechodzili koło szkoły i nie bez zmartwienia i nienawiści patrzyli na to, że dzieci kto inny uczył. Otóż pewnego ranka przyszedł formularz z oznajmieniem do biednego nauczyciela szkółką żeby pozbierał swoje manatki i wynosił się, on, jego dzieci, oraz rodzina nauczyciela, którego zastępował; od dwóch tygodni już braciszkowie z kongregacji św. Jana objęli szkołę, rozumiesz pan zapewne, jak to iść musi, nieprawdaż?
— Tak, powiedział hrabia, wróćmy do pańskiego Millera; przychodzisz prosić o wynagrodzenie dla niego za poniesione straty, nieprawdaż?
— Rozmaite są rodzaje praw, odrzekł aptekarz, ale o nim tylko chcę z panem pomówić: spuszczam się na pana co do naprawienia tej niesprawiedliwości, która cię przejęła oburzeniem, jak to dobrze zauważyłem, nie chcę panu mówić o handlu mojego siostrzeńca.
— Uważ, kochany panie, że sprowadzam cię do tego przedmiotu ustawicznie z całych sił.
— A więc, nasamprzód handel mojego siostrzeńca przerwany jest z powodu, że braciszkowie z kongregacji każą dzieciom śpiewać przez cały dzień, a kupujący słysząc szalone krzyki odstręczają się.
— Znajdę środek na to, żeby ich ztamtąd wyprawić panie Renaud.
— Poczekaj pan chwilkę, podjął aptekarz, to jeszcze nie wszystko, z drugiej strony, braciszkowie ci mają siostry: inaczej mówiąc, przy tych braciszkach są siostry, które sprzedają czterdzieści na sto niżej kursu lekarstwa, które fabrykują same, prawdziwe śmiecie, mówię panu! Do tego stopnia, że są dnie, iż w aptece żywy kot nawet się nie pokaże! że siostrzeniec mój, który winien mi jeszcze trzy raty, będzie musiał zamknąć sklep, jeżeli pan nie znajdzie sposobu zaradzenia złemu!
— Jakto! zawołał pan Rappt oburzony, bo widział dobrze, że nigdy nie przyjdzie do końca z rozwlekłym aptekarzem, jeżeli sam nie wda się w rozmowę, jakto! więc siostry z kongregacji pozwalają sobie handlować lekarstwami z uszczerbkiem jednego z najgodniejszych aptekarzy miasta Paryża?
— Tak, panie, powiedział Ludwik Renaud, do żywego poruszony, takie to one zuchwałe te mniszki!
— Nie do uwierzenia! zawołał hrabia opuszczając głowę na piersi, a ręce na kolana. W jakichże czasach żyjemy, mój Boże! mój Boże! I dodał, jakby pełen powątpiewania: I pan mógłbyś mi dać dowód tego, kochany panie Renaud?
— Oto jest, odparł aptekarz, wyjmując z kieszeni arkusz papieru złożony we czworo, maleńka prośba, podpisana przez dwunastu najznakomitszych w okręgu lekarzy.
— Jestem rzeczywiście oburzony! odrzekł Rappt. Zostaw mi tę prośbę, kochany panie Renaud: zdam ci sprawę, wymierzoną będzie sprawiedliwość, przysięgam, albo nie będę nazywał się uczciwym człowiekiem.
— A! prawdę mi powiedziano, że mogę panu zaufać! zawołał aptekarz przejęty rezultatem swoich odwiedzin.
— O! bo jak tylko spostrzegę niesprawiedliwość, jestem nielitościwy, wyrzekł hrabia, podnosząc się i wyprowadzając swego wyborcę. Niezadługo będziesz pan miał odemnie wiadomość i zobaczysz, jak umiem dotrzymywać tego, co przyrzeknę!
— Panie! powiedział aptekarz, odwracając się i usiłując jak biegły aktor rzucić ostatniem słówkiem na wyjściu, nie potrafię wyrazić, jak jestem wzruszony pańską otwartością, prawością: obawiałem się, wchodząc tu, przyznaję, iż nie będę zrozumiany, tak jakbym tego życzył sobie.
— Czyż ludzie serca nie zawsze zrozumieją się z sobą? pospieszył wyrzec pan Rappt, posuwając Ludwika Renaud ku drzwiom.
Uczciwy człowiek wyszedł, a Babtysta oznajmił:
— Wielebny ksiądz Bouquemont i pan Ksawery Bouquemont, brat jego.
— Co to za jedni ci Bouquementowie? zapytał hrabia Rappt sekretarka Bordier.
Bordier powiedział:
„Ksiądz Bouquemont, lat czterdzieści, ma probostwo w okolicach Paryża; człowiek podstępny, intrygant, nienasycony. Redaguje mniemany przegląd bretoński, dotąd niewydany, pod tytułem „Gronostaj.“ Przechodził przez wszystkie intrygi, żeby zostać biskupem; jego brat jest malarzem „świętym,“ to jest, robi tylko obrazy religijne, brzydzi się nagością. Jest hipokrytą, pyszałkiem i zawistnym, jak wszyscy artyści bez talentu.“
— Dość! wyrzekł hrabia Rappt, nie daj im za długo czekać.

Koniec tomu piętnastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.