Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIV Cały tekst |
Indeks stron |
Tak się to wszystko szybko stało, iż awanturnik nie upadł, lecz był literalnie zmiażdżony. To też nie zdawał sobie sprawy z wypadku; czuł tylko, iż siła nieprzeparta pochwyciła mu ręce, zasunęła je za plecy i złączyła jakby śrubą.
Gdy już ta ostrożność została dokonaną i hrabia Ercolano stał się potulnym jak dziecię, uczuł się nagle podniesionym z ziemi i z pozycji poziomej przywróconym do pionowej, to jest postawionym na nogi w zwykłej pozycji człowieka, któremu natura dała kość pacierzową z przeznaczeniem patrzenia w niebo.
Musimy przyznać, iż nie w niebo patrzał hr. Ercolano, próbował on zobaczyć człowieka, z którym miał do czynienia i który w tak gwałtowny, powiedzmy nawet, w tak brutalny sposób, dał miarę swej siły. Lecz nic nie mógł zobaczyć. Siad człowieka, jeśli to był człowiek, zacierał się zupełnie za jego plecami.
Tylko, gdy jedna ręka wystarczała do utrzymania dwóch jego dłoni, uczuł drugą rękę dotykającą go się w sposób najniedyskretniejszy. Ręka ta wyjęła jeden z zatkniętych za pas pistoletów i rzuciła go za mur. Potem toż samo uczyniła z drugim. Za rewolwerami posłała sztylet. Następnie, przekonawszy się, iż pistolety i sztylet były jedyną bronią, jaką miał przy sobie hrabia Ercolano, przeszła od pasa do gardła, otoczyła w ten sposób, jak obejmowała obiedwie pięści i zaczęła ściskać gardło jednostajnym i ciągłym ruchem, mniej więcej jak gdyby kto kręcił śrubę. W miarę, jak śruba zaciskała się mocniej, ręce wolniały, w ten sposób wkrótce hr. Ercolano odzyskał siłę w ręku, lecz utracił ją w głosie.
Może zapytają nas czytelnicy, jakim sposobem ten aerolit ludzki, który wprowadził hrabiego Ercolano w tak niewygodną pozycję, mógł ujść spojrzeń badawczych człowieka, tak przywykłego badać grunt, na którym działa.
Na to odpowiemy, że Ercolano, jak prawdziwy materjalista, zajmował się nadto ziemią, lecz zupełnie zaniedbał niebo. Otóż kamień spadł z nieba, a co najmniej z gęstych i liściastych gałęzi jednego z kasztanów, ocieniających bramę ogrodu Reginy.
Teraz jeśli nasi czytelnicy życzą sobie wiedzieć, jaki był aerolit, który w tak nieprzyjemny sposób dla naszego awanturnika spadł mu na ramiona, i którego ręka szczelnie obejmowała jego szyję, powiemy im to, czego się już domyślają może, to jest, iż tem zjawiskiem powietrznem nie był kto inny, tylko przedmiot miłości panny Fifiny, nasz dawny znajomy, nieokrzesany cieśla, Bartłomiej Belong, zwany Jan Byk.
W istocie Salvator wychodząc w wigilią dnia tego o godzinie dziesiątej wieczór od Petrusa, którego uspokoił, pokazując mu pięć kroć sto tysięcy, wstąpił do cieśli; cieśla zobaczywszy go, swoim zwyczajem, ofiarował mu się natychmiast z gotowością służenia kilkoma dniami swej pracy, lub nawet w razie potrzeby, całym tygodniem.
— Proszę cię tylko o jeden z twoich wieczorów, odpowiedział Salvator.
Potem powiedziawszy, iż potrzebował jego ręki, nie dając mu żadnego innego objaśnienia, kazał stawić się następnego dnia o dziewiątej wieczór na bulwarze Inwalidów.
Tam wskazawszy mu gęsty kasztan, znajdujący się przy kracie pałacu, powiedział:
— Wejdziesz na to drzewo; będziesz na niem siedział spokojnie, bez najmniejszego poruszenia, ukryty, aż do północy; wtedy, a może nawet wcześniej, ujrzysz człowieka spacerującego przed kratą, przyjrzysz mu się uważnie i nie ruszysz się wcale, cokolwiekby zaszło. O północy, z tamtej strony kraty przyjdzie dama, która będzie rozmawiać o interesach z tym człowiekiem, i która w zamian za dziesięć listów, odda mu dziesięć paczek biletów tysiąc frankowych; zaczekasz aż skończą. Doszedłszy do dziesiątej pączki, pani ta powie słowa: „Skwitowałam się z tobą“. Zaledwie te trzy słowa zostaną wymówione, wpadniesz na tego człowieka i weźmiesz go za szyję ściskając mu ją dopóty, dopóki nie odda ci biletów. Zresztą postąpisz sobie z nim stosownie do okoliczności; możesz go poturbować trochę, jeśli zechcesz, lecz nie zabijaj zupełnie, chyba, żebyś nie mógł inaczej uczynić.
Jak wiemy, Jan Byk wykonał już punktualnie część rozkazów Salvatora, zobaczymy teraz, jak dokona reszty.
Zostawiliśmy Jana ściskającego za gardło hrabiego Ercolano i tłumiącego mu głos; jak nie przestał tego czynić przez czas, kiedy dawaliśmy objaśnienia czytelnikom, tak i teraz tak samo postępuje, tak dalece, że przeciwnikowi aż język z ust wychodzi.
— Tak, rzekł nareszcie Jan Byk, teraz rozmawiajmy.
Hrabia Ercolano odezwał się stłumionym jękiem.
— Zgadzasz się? Bardzo dobrze, ciągnął Bartłomiej, tłómacząc na swój sposób odezwanie się hrabiego, a więc teraz, mówił dalej stłumionym basem, oddasz mi wszystko, coś otrzymał przed chwilą od tej młodej damy.
Awanturnik zadrżał, jakby usłyszał trąbę sądu ostatecznego, i tym razem nie odpowiedział nawet żadnem mruczeniem. Czy dusił się, czyli też odmawiał?
Dusił się już, lecz jeszcze odmawiał.
Jan Byk ponowił żądanie, ściskając go nieco mocniej.
Hrabia Ercolano, mając wolne ręce, spróbował pochwycić także za kołnierz swego przeciwnika.
— Opuść łapy! zawołał Jan Byk. I końcem palców uderzył w pięść hrabiego z taką siłą, iż o mało jej nie zgruchotał.
Potem Jan Byk śrubował mocniej gardło, a hrabia wyciągnął o cal dłużej język.
Może czytelnik zapyta, dlaczego Jan Byk, zamiast żądać od hrabiego rzeczy tak przykrej i tak niezgodnej z jego zwyczajem, to jest by oddał, co wziął, nie zabrał mu sam pieniędzy z kieszeni, co przecież nie było trudniejszem od odebrania pistoletów i sztyletu i rzucenia ich przez mur.
Tym razem odpowiemy, że Salvator wyrzekł: „Będziesz go dusić dopóki ci nie odda biletów“ i że Jan Byk, wierny wykonawca rozkazu, nie chciał brać, lecz czekał, aby mu oddano, i ściskał coraz mocniej szyję hrabiego.
— A co? nie chcesz odpowiadać, mówił Jan, który niezdając sobie sprawy z niemożności, w jakiej się znajdował śpiewak, wydania nawet najcichszego tonu, wyobrażał sobie, iż to jedynie pochodziło z jego złej woli; chcąc go zatem zmusić do odpowiedzi, zaśrubował więcej gardło oszusta.
Pomimo tego nacisku, czyli raczej właśnie dlatego, hrabia tembardziej nie dawał odpowiedzi. Robił rękoma poruszenia rozpaczliwe, które ukazywały Janowi, iż w milczeniu hrabiego było może mniej złej chęci, niż myślał.
Obrócił więc go nieco, ażeby módz wyczytać z twarzy, co się z nim dzieje.
Twarz była zsiniała, oczy zakrwawione wychodziły z oprawy, język spuszczał się aż na krawat.
Jan Byk zrozumiał położenie.
— Trzeba być upartym człowiekiem! zawołał.
I zacisnął mocniej ręce na szyi.
Tym razem tysiące błysków śmiertelnych przemknęło przed oczyma awanturnika. Gdyby tylko był naciskanym, opierałby się mężnie, lecz czując, iż powietrza i tak już strasznie rozrzedzonego zabrakło mu odrazu, poniósł spiesznie rękę do kieszeni i upuścił raczej, niżeli rzucił na ziemię dziewięć z dziesięciu paczek pieniędzy.
Jan Byk rozsunął palce nie puszczając wszakże szyi awanturnika, który gwałtownie odetchnął.
Lecz wraz z chłodnem, nocnem powietrzem powracającem do płuc hrabiego Ercolano, nadzieja wstąpiła w jego serce. Sięgając do szerokiej kieszeni, w którą były wtłoczone bilety, uczuł w głębi nóż, nóż zwyczajny, którymby pogardził w każdem innem zdarzeniu, lecz który w tym razie stawał się dlań zbawczym orężem.
Oto przyczyna, dla której rzucił na ziemię tylko dziewięć paczek, zamiast dziesięciu.
Kładąc do kieszeni rękę dla wydobycia z niej dziesiątej paczki spodziewał się, iż zdoła otworzyć nóż, a gdy będzie otwarty, przywrócić równowagę między swemi siłami a siłami swego przeciwnika.
Jan Byk niepuszczając jeszcze zupełnie hrabiego Ercolano, przeliczył porozrzucane paczki, i widząc ich tylko dziewięć, zażądał dziesiątej.
— Daj mi przynajmniej poszukać w kieszeni, tłómaczył się głosem zduszonym.
— Aż nadto słuszne, odparł Jan Byk, szukaj!
— Puść mnie więc.
— Skoro będę miał czego żądam, odrzekł Jan Byk, wtedy cię puszczę.
— Oto jest, masz ją! wołał oszust, rzucając dziesiątą paczkę biletów obok dziewięciu innych, lecz otwierając zarazem nóż w ciemnych głębiach swej kieszeni.
Jan Byk dał słowo, iż go puści, gdy dostanie pieniądze, puścił go więc.
Hrabia Ercolano marzył tymczasowo, iż skoro cieśla zrobi poruszenie dla zebrania pieniędzy leżących o trzy kroki od niego, on jednym rzutem wskoczy na kolosa, przebije go, lub przynajmniej skaleczy.
Lecz była to nadzieja, niedorzeczny sen, gdyż Jan Byk, właściwie nie wymyśliwszy prochu, który człowiekowi tak szczęśliwie obdarzonemu od natury musiał się wydawać zbytkownym środkiem zniszczenia, Jan Byk zwietrzył zły zamiar awanturnika, i spoglądał tylko jednem okiem na swoje bilety.
Rozumie się, iż patrząc drugiem na hrabiego Ercolano, dość wcześnie spostrzegł ostrze noża, aby wyciągnąć ze swej strony szeroką jak kijanka rękę, w którą nierozważnie zagłębiła się pięść awanturnika.
W jednej chwili, przez sam nacisk mięśni, nóż wysunął się z ręki hrabiego Ercolano, a on sam jednocześnie uginając się pod naciskiem, upadł w tył.
Jan Byk postawił kolano na piersiach zwyciężonego, które głuchy łoskot wydały, w połączeniu z przytłumionem chrapaniem, a ponieważ przewrócił go zręcznie tuż obok papierów, powkładał więc paczki jednę po drugiej do swej kieszeni.
Właśnie był tem zajęty, gdy mu się wydało, iż nieprzyjaciel nieprzestając chrapać, wyciągnął rękę w stronę noża.
W tedy uznał, iż trzeba raz skończyć i uderzeniem pięiści, któreby wołu powaliło, przybił głowę śpiewaka do ziemi, mówiąc z rodzajem niecierpliwości, któraby była komiczną tylko, gdyby się nie łączyła z tak groźnym skutkiem.
— Więc niechcemy być spokojni?
Tym razem, bądź że chciał, bądź iż niemógł, awanturnik pozostał spokojnym. Zemdlał.
Jan Byk przeliczył paczki, było ich dziesięć.
Powstał zatem zaraz, oczekując, aby hrabia Ercolano toż samo uczynił.
Po upływie pięciu minut spostrzegł, iż oczekuje napróżno. Hrabia nie dawał znaku życia.
Jan Byk uchylił kapelusza; pod swą grubą powłoką był to człowiek bardzo grzeczny i skłonił się z uszanowaniem awanturnikowi.
Tenże, czy dlatego, iż był mniej grzecznym od cieśli, czy nie był w stanie oddać mu ukłonu z przyczyny omdlenia, nie poruszył nawet palcem.
Jan Byk spojrzał ostatni raz i widząc, iż trwa w bezwładności, machnął lewą ręką w powietrzu, co miało znaczyć: „Tem gorzej dla ciebie! sam chciałeś tego, mój poczciwcze“.
Potem oddalił się powoli, obie ręce trzymając w kieszeniach, krokiem spokojnym i jednostajnym, jakim postępuje zazwyczaj człowiek przekonany, iż spełnił swoją powinność.
Co do awanturnika, ten powrócił do zmysłów o wiele później, niż Jan Byk do domu, to jest o tej rannej godzinie, kiedy rosa zstępuje z nieba na ziemię.
Rosa tak skutecznie działająca na krzewy i kwiaty, jest, pokazuje się, równie skuteczną dla rodzaju zwierzęcego jak i roślinnego, gdyż zaledwie pierwsze jej łzy spłynęły, hrabia Ercolano kichnął jak człowiek dostający kataru. W pięć minut później wstrząsnął się, podniósł, potem opuścił głowę, znowu ją podniósł, i po kilkakrotnych usiłowaniach, zdołał nareszcie utrzymać równowagę. Przez chwilę siedział nieruchomy, jak człowiek starający się myśli zebrać, poczem sięgnął do kieszeni i zaklął straszliwie. Widocznem było, iż mu pamięć wraca.
Pamięć wracając, wskazywała mu przepaść, a przepaścią była pusta i rozwarta kieszeń, która chwilowo zawierała pięć kroć sto tysięcy franków, to jest 25 tysięcy liwrów dochodu.
Lecz ponieważ hrabia był wielkim filozofem, pomyślał zaraz, że jakkolwiek znaczną była strata, którą poniósł, mogła być nierównie większą jeszcze gdyż mało brakowało, ażeby ze swojemi pięcioma krociami nie stracił rzeczy daleko szacowniejszej, to jest życia.
Otóż życie mu zostawało, z przytępionemi nieco rogami, to prawda, lecz zawsze silne jeszcze.
O tem się najpierw przekonał, wciągając w płuca powietrze z upojeniem radości, i oddychając raz po raz, jak człowiek pozbawiony długo rozkoszy przywiązanych do tej czynności; poczem próbował poruszyć szyją, jakby zrobił niezawodnie wisielec zerwawszy swój powróz, nareszcie ocierając czoło rękawami, powstał chwiejąc się na nogach, spojrzał wkoło głupowatym wzrokiem, zakaszlał z przykrem natężeniem muskułów piersiowych, wstrząsnął głową jakby mówiąc, iż długiego czasu potrzebować będzie do wylizania się z ciosu, jakiego doznał, nacisnął kapelusz na czoło, i nie patrząc ani przed siebie, ani za siebie, ani w prawo, ani w lewo, jak to czynił przybywając w to miejsce, zaczął uciekać z całej siły, dziękując niebu za zachowanie życia, z którego mógł jeszcze zrobić dobry użytek dla swego osobistego szczęścia i szczęścia swoich bliźnich.
A teraz zdawałoby się, iż ubliżamy bystrości naszych czytelników, gdybyśmy powątpiewali na chwilę, iż w amatorze malarstwa, który się wśliznął do Petrusa pod imieniem krewnego i pod nazwiskiem kapitana Berthaud Monte-Hauban, w hrabi Ercolano, w śpiewaku awanturniku, w oszuście, którego Jan Byk napół zamordował, nie odgadli znajomego nam dawno człowieka, który z wielką pociechą Petrusa przechadzał się w ostatni wtorek tegoż roku na dziedzińcu Obserwatorjum, z nosem przybranym w tekturowy kapturek, a trzy lub cztery palce długi, tak nazwanego Gibassier, tego nareszcie, który wskutek zaufania, jakie posiadał u pana Jackala, odważał się od czasu do czasu na pewne przedsięwzięcia zyskowne, lecz ryzykowne.