Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Barbetta.

— Ty zwietrzyłeś słoninkę, mówił dalej pan Jackal, słuszna więc, ażebym do ciebie się zwrócił dla napawania się jej zapachem. Jakim sposobem dobrałeś się do tej awantury? Krótko a węzłowato.
— Oto tak, panie Jackal. Wiecie, że ja zawsze miałem zasady religijne?
— Nie, dotąd nie wiedziałem.
— O! panie, to takim sposobem, daremnie czas straciłem.
— Nie, skoro odkryłeś coś... Jeszcze ja nic nie wiem, ale jest rzeczą widoczną, że sześćdziesiąt osób nie zbiera się na ulicy Pocztowej i nie wchodzą wszystkie do tegoż samego domu, ażeby nawlekać paciorki.
— Byłbym jednak w rozpaczy, gdyby pan inspektor nie wierzył w moje zasady religijne.
— Idź do djabła ze swemi zasadami religijnemi!
— Jednakże, panie Jackal...
— A co mają za znaczenie, pytam się, twoje zasady religijne w sprawie, która nas teraz zajmuje?
Pan Jackal uniósł okularów, by spojrzeć towarzyszowi prosto w oczy.
— Jużci, że mają, panie Jacka], odpowiedział Avoine, boć one to wprowadziły mnie na trop tej sprawy.
— No, to powiedz mi słowo o swoich zasadach, tylko jeśli być może, nie powiadaj dwóch.
— Trzeba panu nasamprzód wiedzieć, panie Jackal, że zawsze staram się tak kierować, ażeby mieć tylko dobre znajomości.
— Trudno to jest w powołaniu, któremu się oddajesz, ale pomijam.
— Otóż wszedłem w przyjacielskie stosunki z jedną kobietą, wynajmującą krzesła w kościele św. Jakóba.
— Zawsze skutkiem zasad religijnych.
— Tak, panie, skutkiem zasad religijnych.
Pan Jackal wepchnął sobie w nos tabakę, z rozdrażnieniem człowieka zmuszonego w położeniu swem udawać, że daje wiarę rzeczom, w które bynajmniej nie wierzy.
— Otóż ta kobieta mieszka w zaułku Vignes w domu, do którego właśnie wszedł Carmagnole.
— Na pierwszem piętrze, wiem o tem.
— Aha! wiesz pan o tem.
— I o tem, i o wielu innych rzeczach. Powiadasz więc, że Barbetta zajmuje jeden pokój na pierwszem piętrze?
— Pan wiesz imię mojej wynajemczyni krzeseł, panią inspektorze?
— Ja znam imiona wszystkich wynajmujących krzesła w Paryżu, czy to na bulwarze Grand, na Polach Elizejskich, lub po kościołach. Mów dalej, mów.
— Otóż pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, Barbetta odmawiając pacierze, usłyszała z za muru swej alkowy, jak gdyby z sąsiedniego domu, szelest pomieszanych głosów i kroków przyspieszonych. Szelest ten trwał od wpół do ósmej do wpół do dziewiątej; a kiedy ja przybyłem około jedenastej, powiedziała mi, jakoby słyszała z za muru coś nakształt obrotów całego pułku. Nie chciałem temu wierzyć, opowiadanie to przypisując ekstatycznym marzeniom, którym ona podlega w pewnych dniach roku.
— Dalej, dalej, pogardliwie skinął pan Jackal.
— Ale pewnego wieczora, powiadał Avoine, musiałem uwierzyć oczywistości.
— A to jak?
— Przyszedłem wcześniej niż zwykle, nie będąc tego dnia na służbie, i odmawiałem z nią pacierze, kiedy usłyszałem ten dziwny szelest, który ona słusznie określała, porównywując go do obrotów pułkowych. Wtedy nie mówiąc nic, po skończonych pacierzach, zszedłem na dół by obejrzeć dom, którego mur graniczył ze ścianą od pokoju Barbetty. Spojrzałem w okno: ani śladu światła; przyłożyłem ucha do drzwi: ani duchu. Nazajutrz przyszedłem zaczaić się właśnie w miejscu, na którem stoimy; stałem od ósmej do dziesiątej: nie widziałem nic. Nareszcie po dwóch tygodniach, czyli dziś temu drugie dwa tygodnie, zobaczyłem wchodzących, jak to miałem zaszczyt panu powiedzieć, sześćdziesięciu ludzi, grupami po dwóch, czterech, a to w ciągu około dwóch godzin, tak samo, jak dzieliśmy dzisiaj.
— A jakie jest twoje zdanie o tem, Avoine?
— Moje?
— Tak, niepodobna, ażebyś nie miał jakiegoś choćby ono było najfałszywsze i najniedogodniejsze, o tem, co się dzieje w tym domu.
— Przysięgam, panie Jackal...
Pan Jackal powtórnie podniósł okulary i spojrzał na Avoina własnemi oczyma.
— Słuchaj, Avoine, rzekł naczelnik policji, wytłómacz mi, dlaczego w przeszłym tygodniu wykładałeś mi swe odkrycie z takim zapałem i dlaczego od trzech dni tak się sprzeciwiasz śledzeniu, że ja aż Carmagnolowi a nie tobie poruczyłem zająć dom Barbetty?
— Więc mam wszystko powiedzieć, panie Jackal?
— A za cóż to, myślisz, płaci tobie naczelnik policji, trutniu?
— Oto, panie Jackal, przed tygodniem, ja tych ludzi miałem za spiskowych.
— A dzisiaj?...
— Dzisiaj, to co innego...
— Za cóż więc masz ich dzisiaj?
— Ja myślę, z przeproszeniem pana inspektora, że to jest zebranie czcigodnych ojców Jezuitów.
— A zkąd to przypuszczasz?
— Nasamprzód słyszałem niektórych zaklinających się na imię Boga.
— Czy masz zamiar dowciwpkować, Avoine?
— Niech mnie Bóg broni, panie Jackal!
— A druga przyczyna?
— Druga przyczyna, że wymawiają wyrazy łacińskie.
— Głupiec jesteś, Avoine!
— Być może, panie Jackal; ale dlaczego ja jestem głupiec

— Dlatego, że Jezuici nie potrzebują tajemniczego domu dla odbywania swych narad.
— A dlaczego, panie Jackal?

— Bo mają Tuilleries, idjoto!
— Cóż to jednak mogą być za ludzie?
— Zdaje mi się, że będziemy wiedzieć, bo oto Carmagnole nadchodzi.
Rzeczywiście, człowiek oznaczony nazwiskiem Carmagnole zbliżał się do pana Jackala, a tak cicho stąpał po bruku, jak gdyby jego buty miały aksamitne podeszwy.
Był to nizki chudzina, z cerą zielono-oliwkową, oczyma pałającemi, z akcentem prowansalskim, jeden z tych dziwnych okazów spotykających się na wybrzeżach Śródziemnego morza, mówiących wszystkiemi językami, a nie znających macierzystego.
— I cóż, Carmagnole, zapytał pan Jackal, co nam przynosisz?
— Oto co przynoszę, wierny zapytaniu odpowiedział Carmagnole, przez pół nucąc pieśń „Malborougha“, że otwór zrobiony; jeszcze jedno uderzenie rydla, a będzie można wejść.
Avoine słuchał z najwyższą uwagą, gdyż zdaniem, jego to on powinien był być użyty do tej wyprawy, której teatrem był dom Barbetty.
— A czy otwór, zagadnął pan Jackal, jest przestronny na człowieka?
— O! i jak! odrzekł Carmagnole: otwór jak drzwi. Wynajemczyni i ja nazwaliśmy go już „furtą Barbetty“.
— A! westchnął Avoine, to w samym jej pokoju! Jakież to dla mnie upokorzenie: nie mam już zaufania naczelnika!
— I zrobiliście ten otwór, pytał dalej pan Jackal, bez łoskotu?
— Słyszałem, jak muchy oddychały.
— To dobrze, wracaj do Barbetty, nie ruszaj się z miejsca i czekaj na mnie.
Carmagnole znikł tak jak przybył, to jest szybko i cicho, jak gwiazda spadająca. Zaledwie wkroczył w zaułek Vignes, kiedy przeraźliwy świst ozwał się jakby z samego dachu podejrzanego domu.
Pan Jackal wyszedł ze swego ukrycia, postąpił kilka kroków w ulicę i spostrzegł człowieka siedzącego okrakiem na grzbiecie dachu. Złożył ręce w kształcie tuby i zapytał:
— Czy to ty, Volauvent?
— Ja we własnej osobie.
— Czy sądzisz, że będziesz mógł wejść?
— Jestem pewien.
— Którędy?
— Jest otwór w dachu: wskoczę na strych i będę czekał.
— Doczekasz się niedługo.
— Kiedy?
— Za dziesięć minut.
— Niechże będzie i za dziesięć minut! Jak na kościele św. Jakóba uderzy jedenasta, to skoczę.
I znikł.
— Dobrze! rzekł pan Jackal. Carmagnole pilnuje ich na lewo, Papillon z tyłu, Volauvent dostanie się do samego domu. Zdaje mi się, że czas już wejść.
I z miejsca, na którem stał, pan Jackal wkładając w usta środkowy palec ręki, świsnął z całej siły, a na jego świst odpowiedziało mu ośm lub dziesięć podobnych.
Potem, ze wszystkich ulic wbiegających do ulicy Pocztowej, przybiegli ludzie, którzy w połączeniu z pierwszymi, dochodzili do liczby piętnastu. Czterej z nich uzbrojeni byli w sękate pałki; czterej inni mieli za pasem pistolety; czterej jeszcze szpady pod płaszczami; dwaj nieśli pochodnie. Ludzie ci uszykowali się w porządek następujący:
Dwaj z pochodniami gotowi w każdej chwili je zapalić, stanęli, jeden po prawym, drugi lewym boku pana Jackala; ośmiu uzbrojonych szło po dwóch za nim; Avoine szedł na czele tych, co stanowili straż tylną.
Przygotowania te oblężnicze nie odbyły się bez trochy szelestu: ale pan Jackal, odwróciwszy się i widząc każdego na miejscu:
— Baczność! rzekł, a ci co mają zasady religijne, jak Avoine, niech zmówią pacierz, jeżeli się boją.
Po tych słowach, dobywając z kieszeni „casse-tete“, podszedł do drzwi tajemniczego domu, uderzył trzy razy gałką ołowianą znajdującą się na końcu casse-tetu i rzekł:
— Otworzyć, w imię prawa!
Potem przyłożył ucho do zamku.
Żaden oddech ludzki nie przeszkadzał panu Jackalowi usłyszeć szmery z wewnątrz: piętnastu alguazylów zdawali się przemienieni w tyleż posągów; ale nic nie przerwało milczenia, jakie nastąpiło po tem trzykrotnem uderzeniu we drzwi.
Po pięciu minutach daremnego nasłuchiwania, pan Jackal podniósł głowę, uderzył jeszcze trzy razy w równych odstępach i powtórzył formułę urzędową:
— Otworzyć w imieniu prawa!
I znowu przylepił ucho do drzwi. Nie słysząc nic tak jak i poprzednio, uderzył trzeci raz, ale również odpowiedzi nie otrzymał.
— Dalej panowie, rzekł, ponieważ w żaden sposób nie chcą nam^otworzyć, otwórzmy więc sami!
I, dobywszy klucz z kieszeni, włożył go w zamek, który natychmiast ustąpił.
Drzwi się otworzyły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.