Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Delenda Carthago!

— Miłościwy panie, rzekł generał, istniały niegdyś dwa miasta rozdzielone całą szerokością przepaści morskich, które jednak sądziły, że nie ma dla nich pod słońcem dość przestrzeni. Trzykrotnie starły się one w bojach straszliwych jak Herkules i Antinous, a walka nie ustała, dopóki jedno z nich nie wyzionęło bohaterskiego ducha pod miażdżącemi stopami drugiego. Były to Rzym i Kartagina: pierwszy przedstawiał myśl, drugi czyn, w zapasach dwóch idei, myśl zwyciężyła. Tak samo ma się rzecz z Francją i Anglją; ojciec wasz, książę, jak Katon, jedną tylko chęć piastował w głowie: zburzyć Kartaginę! „Delenda Carthago!“ Ona to przywiodła go do rozpoczęcia działań zaczepnych w Egipcie, założenia obozu w Boulogne, zawarcia pokoju w Tylży i udania się na północ.
Książę wznosząc obie ręce i oczy ku niebu, dodał:
— O! mój drogi ojcze, jakże ty wydajesz mi się wielkim!
Dawny żołnierz cesarza, dawny towarzysz jego niewoli pominąłby był te szczegóły w opowiadaniu, gdyby nie miał na celu wywołania wrażeń gorących, jakie właśnie młodzieniec odczuł w tej chwili.
Książę przechadzać się zaczął wielkiemi krokami ze zwieszoną głową; nareszcie stojąc przed generałem, wykrzyknął
— I człowiek taki umarł! zakończył życie, jak każdy inny... boleśniej tylko, co prawda!... Płomień ożywiający go zgasł i nie spostrzeżono dotąd, aby inne słońce zabłysło na sklepieniach niebios! O! jakże to stać się mogło, żeby w straszliwej godzinie jego konania, żałobny kir ciemności nie pokrył ziemi całej!
— Umarł z oczami zwróconemi na twój portret, książę, mówiąc: „to czego ja zdziałać nie mogłem, dokończy syn mój.“
Młody człowiek melancholijnie pochylił głowę i odezwał się po chwili:
— O! któż byłby tyle zuchwałym, ażeby śmiał tknąć dzieło takiego olbrzyma? jakiż człowiek mógłby powiedzieć Francji, Europie, światu: „Na mnie teraz kolej!“ A! panie Sarranti, forma, w jakiej rzeźbiarz boski urobił tę głowę, roztrzaskaną została i wyznaję ci, co do mnie, zamknąć muszę oczy na myśl, co powiedzą o Napoleonie II! Lecz mów pan dalej.
— Nikt nie przystąpił do zamiarów cesarza Napoleona, a owe Indje, które ojciec twój, panie, jak drugi Aleksander Macedoński zdawał się dzierżeć w swej prawicy, wymknęły mu się, lecz nie uciekły z myśli... Nieraz widziałem go pochylonego nad kartą Azji i suwającego palcem po drogach, któremi postępowały napady na Indje. Jeżeli ktoś z blizkich mu wchodził, wtedy:
— „Patrz, mówił, tą drogą, wiodącą z Ghizui do Dera-Izmael-Khan, między rokiem 1000, a 1021, Mahmud wdzierał się siedm razy do Indostanu, ze stutysięczną i półtorasta tysięczną armją, której nigdy wyżywić nie było mu trudno. W szóstej wyprawie z r. 1018, przedostał się aż do Kanngi i Gangesu, o sto mil na południo-zachód od Delhi i wrócił do swej stolicy przez Mutrah. Trzy miesiące czasu wystarczyło mu do spełnienia owego dzieła! W 1020 r. skierował się na Guzzaret dla zburzenia świątyni Somnatu, a wyprawa nie mniej łatwo poszła od strony Bombaju, jak od Kalkuty. Tą samą też drogą, przez Dera-Izmael-Khan, Mahomet Guri wyszedł z Korassanu, postąpił ku Indjom w r. 1184, zajął posiadłości Delhi przy pomocy stu dwudziestu tysięcznej armji i zastąpił dynastję Mahmuda Gizy, własną. Temi też prawie śladami udał się w 1396 r. Tymur „Kulawy“ i przez Samarkandę, zostawiwszy Bałk po prawej stronie, przez wąwóz Amdesab, Kubal i Atok dostał się do Pendżabu, który zajął. W r. 1525 Babur przebył Indus niżej Atoku, a mając przy sobie jedynie piętnaście tysięcy żołnierza, roztasował się bezpiecznie w Lahorze, zdobył. Delhi i założył dynastję mongolską. Przejście to posłużyło i synowi jego Humajonowi, kiedy wygnany z dziedzictwa, odbierał je przy pomocy Afganistanu w roku 1554. Nareszcie nie inną kierował się drogą Nadyr-Szach, który znajdując się w r. 1739 w Kabulu i dowiedziawszy się o zamordowaniu jednego z posłańców swoich, uczynił, dla pomszczenia śmierci pojedynczego człowieka, to, co ja chciałem dokonać w sprawie wyzwolenia od ucisku całych mas narodu, a mianowicie: zapuścił się w góry, nadział na koniec szpady wszystkich winowajców znajdujących się w mieście, posunął drogą zdeptaną tylu już najściami, przez Khyber, Peczawer i Lahorę i wtargnął do Delhi, którą wydał na gwałty i rabunek trzydniowy.
Następnie uderzając się w czoło:
— Tamtędy to, zawołał, i ja poszedłbym za nimi; tak dobrze, jak przebyłem Alpy po Hannibalu, przebyłbym i Himalaję po Tamerlanie“!
— Dowiesz się książę, kiedyś, mówił dalej Sarranti, jak potężnej rzeczywistości nabrało w umyśle Napoleona marzenie piastowane przez czas długi... Potem, gdy przyszedłeś na świat, książę, ojciec stanąwszy u szczytu pomyślności, miał już inne cele. W maju, cesarz przywołał do Tuilleries generała Lebastard de Premont, na poświęcenie którego liczył.
— „Generale, rzekł cesarz, pojedziesz do Indyj.
De Premont sądził, że to utrata łaski i pobladł, lecz Napoleon podał mu rękę i odezwał się:
— Gdybym miał brata, jak ty dzielnego, poruczyłbym jem u sprawę, jaką tam załatwić potrzebuję. Słuchaj mnie do końca; wolno ci będzie później odmówić jej wykonania, gdyby nie zgadzała się z przekonaniem twojem.
Generał skłonił się.
— Pewny przychylności waszej, najjaśniejszy panie, udaćbym się gotów na koniec świata.
— A zatem, pojechać masz do Indyj, gdzie wejdziesz w służbę maharadżahów Sindu lub Pendżabu. Znam twoje męztwo i biegłość w sztuce wojskowej, za rok więc najdalej zostaniesz naczelnym wodzem ich armji.
— A potem?
— Czekać będziesz na mnie.
Generał aż cofnął się z podziwu. Napoleon tak długa przemyśliwał nad zamiarem swoim, że uważał go już za wykonany.
— A! prawda, rzekł z uśmiechem, nie wiesz, a trzeba żebyś wiedział wszystko, mój drogi generale.
Ulubiona cesarzowi karta Azji leżała rozpostarta na stole.
— Co teraz zamierzam, znaczy to samo, co wojna z Anglją, ale w Indjach... Pewnego dnia usłyszysz o człowieku rozkazującym stu miljonom ludzi na wschodzie, wiodącym za tryumfalnym wozem swoim połowę ludności chrześciańskiej, którego rozporządzenia wykonywane są na przestrzeni mieszczącej się pomiędzy 19° szerokości, a 30° długości, a który przez Khorassan idzie wedrzeć się do Indyj dla zdobycia tego kraju. Wtedy to, powiesz radżahowi: „Człowiek ów, to mój pan, a twój przyjaciel. Przychodzi on ustalić potęgę niezależnych tronów waszych i zetrzeć na proch władzę Anglji, od zatoki Perskiej, aż do ujść Indusu. Zwołaj wszystkich królów udzielnych, braci twoich, powstań wraz z nimi, a w trzy miesiące Indje będą wolne!“
Lebastard patrzył na ojca twojego, panie, z zachwytem przechodzącym w obłęd.
— Teraz, ciągnął dalej Napoleon, przedstawię ci działania zamierzone w Indjach. Anglja czekać mnie będzie prawdopodobnie z pięćdziesięcioma tysiącami żołnierza, z którego ośm do dziesięciu tysięcy Anglików, a trzydzieści do czterdziestu tysięcy dzikich. Wszędzie gdzie napotkam armię mieszaną, uderzę na nią wprost; wszędzie zaś gdzie ukaże się piechota europejska, ustawię drugą linję w rezerwie dla wsparcia pierwszej w razie, gdyby ugjęła się pod bagnetami brytyjskiemi. Napotkawszy samych cipajów, wpadnę na tych szubrawców nie zważając na ich liczbę, baty od pociągów i kije bambusowe starczą do rozpędzenia tej nędzoty, która raz wystraszona, nie ukaże się wcale. Armja europejska stać będzie wytrwale; znam angielskiego żołnierza; godłem jego jest: „They will die hard,“ wytrwaj aż do śmierci! Drugą bitwę wydam, albo w Luzjanach nad Setledżą, albo na płaszczyznach Passiput, gdzie tyle już kości bohaterskich bieleje na piasku; lecz wtedy nie będę już miał do czynienia jak z ośmioma czy dziesięcioma tysiącami europejczyków, bo inni dadzą się zabić w pierwszem spotkaniu. Będzie to dzieło kilku godzin. Brytanji potrzeba będzie dwóch lat dla wysłania do Azji nowych sił zbrojnych; roku, ażeby ją zebrać, drugiego roku, ażeby wyćwiczyć rekrutów. Czasu tego użyję zatrzymawszy się w Delhi, na odbudowanie tronu Wielkiego Mogoła i wzniesienie jego sztandarów. Czyn ów przeciągnie na stronę moję dziesięć miljonów muzułmanów. Prócz tego dźwignę święte chorągwie Be aresu; radżaha tej miejscowości uczynię niezawisłym, a zdobędę sobie znowu tym sposobem trzydzieści miljonów Indusów, całe koryto Gangesu i Bramaputry.
Cały obszar Indostanu zasypuję proklamacjami ognistemi; fakirzy, bramini, stają się apostołami moimi, wszyscy w imieniu rnojem głoszą świetne odnowienie Indyj.
Z Delhi, zamiast zwrócić się na Kalkutę, która jest tylko zakładem handlowym, przepełnionym zniewieściałym i tchórzliwym ludem, posuwam się przez Agra, Gwalior i Kaudesz do Bombaju, po drodze urządzając konfederacje radżputów i maratów.
Bombaj, to serce Anglji, to jej punkt zetknięcia z Europy głową wyspy. Kiedy zdobędę owe miasto, wyciągnę dłoń po Nizam, zwulkanizuję Myssorę, rozkażę zabrać Madras jednemu z dowódzców moich, podczas kiedy sam wyruszę na Kalkutę, a wały, twierdze, miasta, załogi, skały i ludzi wszystko, co stanie na drodze, zepchnę do zatoki Bengalu. Czy chcesz teraz udać się do Indvi, przviacielu mój“?
Generał padł do nóg Napoleona i odjechał.
Dalej, dzieje Lebastarda prostą idą koleją: opuścił Francję pod brzemieniem w rzekomej niełaski, wylądował w Bombaju, udał się drogą wskazywaną przez Napoleona i dotarł do Pendżabu. Tu napotkał człowieka genialnego nazwiskiem Rudżet-Sing, potomka nieznanej rodziny, który przed dwudziestu laty, wybrany wodzem przez współrodaków, zbuntował naród Sykesów, wyzwolił go z pod przemocy Anglji i stał się powoli władcą królestwa wielkiego jak Francja, zamykającego w granicach swoich Pendżah, Multan, Kaszmir, Peszewar i część nie małą Afganistanu. Generał wszedł do służby jego, urządził wojsko należycie i czekał, z uchem zwróconem ku Persji. Pewnego dnia doszedł go przerażający huk gromu; był to odgłos padania szczęśliwych losów Napoleona! Teraz, uznał wszystko za skończone, zapłakał na dolę pana swojego i przestał myśleć o dalszem powodzeniu własnem. Lecz, w 1820 roku i ja porzuciłem Francję; udałem się do niego, ażeby powiedzieć:
— Ten, którego opłakujesz miał przecież syna!...
— Dziwna rzecz, pomyślał książę, kiedy ja nie znałem prawie mojego imienia, w odległości trzech tysięcy mil znajdowali się ludzie kreślący plan mojej przyszłości! Następnie, podając rękę Sarrantiemu, wyrzekł: Jakimbądź miałby być wynik tej drogocennej wierności, w imieniu ojca mojego i własnem, dziękuję ci panie. Obecnie, pozostaje ci wyłącznie objaśnić mnie, gdzie i w jakim czasie porzuciłeś cesarza i jakie są ostatnie wyrazy, któremi cię żegnał.
Generał skłonił się na znak, że gotów odpowiadać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.