Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Van-Dyck z ulicy Zachodniej.

Teraz, kiedyśmy dali próbkę charakteru Petrusa, w dniach kiedy bywał w szynku i miał system nerwowy rozdrażniony, zobaczymy jakim był po za szynkiem i w dniach dobrego humoru.
Mówiliśmy, że był to piękny chłopiec, pięknością arystokratyczną, przy usposobieniach całkiem demokratycznych. Wytłomaczmy teraz, co zaniepokoiło serce Petrusa.
Na tej pustej ulicy, zwanej Zachodnią, gdzie mieściła się jego pracownia, spostrzegł raz za powrotem do domu młody artysta powóz wyherbowany, a chociaż tylko mignął przed nim, ale Petrus poznał herb srebrny, zawierający głowę Maura, nad którą wyrzeźbiona była korona książęca z dewizą: „Adsit fortior!“ (niech się ukaże dzielniejszy).
Powóz ten, jak rzekliśmy, zatrzymał się przed drzwiami Petrusa. Stojący za nim lokaj w błękitnej liberji srebrem bramowanej, zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi młodej, a prześlicznej kobiecie, postawy i kształtów arystokratycznych. Po tej młodej pannie, która mogła mieć lat około dwudziestu, wyszła wsparta na ramieniu lokaja podeszła dama, mogąca mieć lat ze sześćdziesiąt.
Panna spojrzała na drzwi domu, przed którym zatrzymał się powóz i nie spostrzegając snąć tego czego szukała, odwróciła się do woźnicy z zapytaniem:
— Czy pewny jesteś, że to tu Nr. 92.
— Tak jest księżniczko, odpowiedział zapytany.
Był to numer domu, w którym mieszkał Petrus.
Młody człowiek spostrzegłszy, że obie damy wchodzą, przeszedł w poprzek ulicy i w chwili, gdy miał wejść do domu, usłyszał jak młodsza z dam zapytała odźwiernej:
— Wszak tu mieszka pan Petrus Herbel?
Herbel było to nazwisko Petrusa.
Na co odźwierna, olśniona pięknemi futrami, w których owinięte były dwie panie, odpowiedziała z uszanowaniem:
— Tu, pani, ale w tej chwili nie ma go w domu.
— Kiedy go można zastać? zapytała znowu dziewica.
— Z rana, do dwunastej lub pierwszej, rzekła odźwierna, ale oto on sam nadchodzi, dodała ujrzawszy Petrusa, który zbliżył się i stanął w całej okazałości swego wzrostu.
Panie odwróciły się jednocześnie ku Petrusowi, który skłonił się z uszanowaniem.
— Pan Petrus Herbel, artysta malarz? zapytała dość impertynencko starsza z pań.
— Tak, pani, zimno odpowiedział Petrus.
— Przychodzimy tu zamówić portret, mówiła dama wciąż tym samym tonem, czy chcesz pan go zrobić?
— Jest to moje zajęcie, pani, rzekł Petrus z wielką grzecznością, ale zimniej jeszcze jak poprzednio.
— Kiedyż więc pan może zacząć?... Czy to długo będzie trwało? wielu trzeba posiedzeń? odpowiadaj pan prędzej, zziębłyśmy.
Młoda kobieta, która dotąd nie wymówiła ani słowa, zauważywszy impertynencję swej towarzyszki, a zarazem cierpliwość Petrusa połączoną z szacunkiem, zbliżyła się do niego i z kolei zabierając głos:
— Wszak to pan jesteś twórcą portretu, który był na ostatniej wystawie pod Nr. 309?
— Tak, pani, odpowiedział Petrus, wzruszony pięknością panny, i zarazem słodyczą jej głosu.
— Jeżeli się nie mylę, to był własny portret pański? pytała dziewica.
— Tak, pani, odpowiedział Petrus czerwieniejąc.
— Otóż, ja życzyłabym sobie mieć swój portret w podobnym stylu, tamten mnie zachwycił. Mam już moich portretów z ośm lub dziesięć, które matka lub ciotka kazały robić, ale żaden mnie nie zadawalnia. Czy chcesz pan z kolei spróbować zadowolnić osobę bardzo kapryśną i wymagającą?
— Postaram się, pani, a będzie to wielkim dla mnie zaszczytem.
— Zaszczytem? przerwała stara, a czemuż to ma być dla pana zaszczytem?
— Bo znakomitościom tylko godzi się, odpowiedział Petrus z ukłonem, tworzyć portret osoby tak pięknej i dostojnej jak panna de Lamothe-Houdon.
— To pan nas znasz? mruknęła stara.
— Znam przynajmniej nazwisko księżniczki, odpowiedział Petrus.
— Powiedziałam panu, że jestem kapryśną i wymagającą, zapomniałam dodać, że jestem także ciekawą.
Petrus skłonił się na znak, że gotów jest uczynić zadość ciekawości pięknej panny.
— Zkąd pan wiesz moje nazwisko? pytała dalej.
— Przeczytałem je na drzwiczkach karety, odpowiedział Petrus z uśmiechem.
— A, herb rodzinny! To pan znasz się na heraldyce?
— Muszę codzień mieć z nią do czynienia, a malarz historyczny musi wiedzieć, że od wzięcia Konstantynopola aż do Berhopzoom, tarcza Lamothe-Houdanów błyskała na wszystkich polach bitew, nie spotkawszy tego, czego szuka jej dewiza.
Tytuł dzielności i szlachectwa, rzucony jej w oczy, z tak doskonałą uprzejmością, zarumienił dziedziczkę Lamothe-Houdan aż po białka oczu.
Stara nawet, pogłaskana w próżności, nie mogła odmówić sobie rzucenia na artystę życzliwego spojrzenia.
— Otóż panie, odezwała się tonem uprzejmym, którego nie można się było spodziewać po jej impertynenckiej osobie, skoro pan wiesz nazwisko mojej siostrzenicy, pozostaje nam tylko zapytać pana o godzinę i pozostawić adres.
— Do godziny zastosuję się pani, odpowiedział młodzieniec z grzecznością, jaką nakazywała taka zmiana tonu, a co się tyczy adresu księżniczki de Lamothe-Houdan, nikomu niewolno niewiedzieć, że pałac jej mieści się przy ulicy Plumet, naprzeciw pałacu Montmorin, obok hrabiego Abrial.
— A więc, panie, odrzekła dziewica rumieniąc po raz drugi, jutro w południe, jeżeliś pan łaskaw.
— Jutro w południe jestem na rozkazy pań, rzekł Petrus z głębokim ukłonem.
Damy wsiadły do powozu, a Petrus poszedł do pracowni.
Mówiliśmy, że Petrus był człowiekiem prawym. To mu jednak nie zawadziło powiedzieć pannie de Lamothe-Houdan jedno z najgrubszych kłamstw, jakie człowiek powiedzieć może.
Petrus utrzymywał, że nikomu nie wolno niewiedzieć adresu Lamothe-Houdan, a jednak dwa miesiące przedtem, sam nie znał go jeszcze.
Widział księżniczkę pierwszy raz na pół roku przed epoką, do której przyszliśmy, pewnego pięknego letniego wieczoru. Szedł sam jeden drogą osadzoną czterema rzędami drzew, idącą od rogatki Grenelle do rogatki Gare. Przyglądał się zachodowi słońca od strony Inwalidów, kiedy naraz, w końcu alei, spostrzegł śród złotego tumanu, dwóch jeźdźców zdających się wyścigać. Petrus usunął się, żeby ich przepuścić, ale nie tak prędko przemknęli, by nie mógł zobaczyć ich twarzy.
Powiedzieliśmy „dwóch jeźdźców;“ powinnibyśmy byli powiedzieć jeźdźca i amazonkę. Amazonką była wysoka dziewica z postawą Dyany. Towarzyszył jej starzec przeszło sześćdziesięcioletni, pięknej powierzchowności wojskowej postawy.
Nie dojrzawszy nawet wstążeczek kilkobarwnych na piersiach jeźdźca, można było domyśleć się do jakiej klasy społeczeństwa należy. Wreszcie gęste brwi, wąsy zawiesiste, nieco ostry wyraz twarzy, oznaczały nawyknienie rozkazywania, odrazu można w nim było poznać jednę z ówczesnych znakomitości wojskowych.
Ukazanie się starca i dziewicy było jak senną wizją i gdyby w pół godziny potem nie byli zwrócili i przed nim nie przejechali, byłby myślał, że widział cień średniowiecznej kasztelanki szybko pędzącej do rodzinnego zamku, w towarzystwie ojca lub starego paladyna.
Petrus wrócił do domu i chciał wziąć się do pracy, ale praca jest zazdrosną kochanką, cofa się kiedy przychodzimy do niej z głową pełną myśli o rywalce. Rywalką pracy Petrusa była jego wizja. Daremnie brał paletę; daremnie stojąc przed stalugami, próbował prowadzić pędzel po płótnie, cień amazonki unosił się nad nim, odciągał mu rękę, zasłaniał oczy. Po godzinie walki z pięknem widmem, wziął się znowu do roboty.
Na płótnie naszkicowany był krzyżowiec ranny, umierający, rozciągnięty na piasku, którym zajmuje się młoda dziewica arabska, podczas gdy czarni niewolnicy, dziwują się, że zamiast go dobić, pani ich przychodzi w pomoc psu niewiernemu. Podnoszą głowę umierającego, dziewica zaś idzie ku fontannie ocienionej trzema palmami, z kaskiem rycerza by wodę zaczerpnąć.
Obraz ten, w chwili gdy Petrus wrócił z przechadzki, wydał mu się dokładną życia jego alegorją. Czyż w istocie nie był on tym rycerzem zranionym w ciężkiej walce o byt, w której każdy artysta jest krzyżowcem, odbywającym długą i niebezpieczną podróż do Jeruzalem sztuki? A taż amazonka, którą spotkał, nie byłaż ową czarodziejką, która zwie się Nadzieją, występującą ze swej groty ilekroć praca przechodzi siły człowieka i spuszczającą kropla po kropli, jak Venus Afrodytę, z koniuszków swych złotych włosów, rosę orzeźwiającą pielgrzyma? Ten idealny symbol, uśmiechający się jego wyobraźni, zdał mu się tak uderzającym, że postanowił uczynić z niego dewizę życia swojego i wziąwszy nóż do skrobania, w jednej chwili zmazał obie głowy: swoją dał rycerzowi, amazonki zaś, dziewicy arabskiej.
W takich to warunkach wziął się znów do pracy; mieliśmy słuszność twierdzić przed chwilą, że zamiast zwycięzcą został zwyciężonym.
Od tej chwili cztery miesiące nie widział dziewicy, powiedzmy raczej, nie starał się jej zobaczyć, ale takimże samym przypadkiem jak poprzednio, spotkał ją znowu kiedyś w styczniu 1827 roku, rano przy błyszczącym śniegu, w powozie zamkniętym jadącą po pustych bulwarach. Teraz była ona ubrana czarno, w towarzystwie podeszłej damy, która zdawała się drzemać w głębi karety.
Kareta szła od bulwaru Inwalidów do alei Obserwatorjum, potem odwrotnie i tak wciąż. Nareszcie znikła na bulwarze Inwalidów, na zakręcie ulicy Plumet. Petrus się domyślił, że na tej ulicy mieszka jego ideał.
Pewnego rana zakrył się płaszczem i poszedł na ulicę Plumet, oczekiwać na powrót karety. Około godziny pierwszej z południa, kareta wjechała do pałacu, którego Petrus, na początku tego rozdziału, tak dokładnie określił miejscowość.
Nasz tedy nowoczesny Van-Dyck, jak widzimy, skłamał potężnie mówiąc, że wszyscy powinni znać adres Lamothe-Houdan, skoro on sam nie znał go przed miesiącem.
Próżno byłoby mówić o radości, jaką sprawiły malarzowi nawiedźmy tej czarodziejki, którą dotychczas znał, podziwiał tylko z daleka, a gdyby towarzyszka jej była ślepa i głucha, Petrus byłby wpadł do domu i zniósł młodej księżniczce nietylko jej portret, ale jeszcze ze dwadzieścia innych, gdyż od półrocza młody malarz mimowoli wszystkim kobietom swoich obrazów nadawał śliczne, chociaż nieco wyniosłe rysy Reginy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.