Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Wieczór w pałacu Marande.

W miesiąc po zaszłych wypadkach, które opisaliśmy w poprzedzających rozdziałach, w niedzielę 30-go kwietnia, ulica Lafitte, łub nazywajmy ją tak, jak w ówczesnej epoce, ulica d’Artois, przedstawiała niezwykły widok około godziny jedenastej wieczór.
Wyobraźmy sobie bulwar des Italiens i bulwar des Capucins, aż do bulwaru la Madeleine, bulwar Montmartre aż do bulwaru Bonne-Nouvelle, a z drugiej strony podobnież całą ulicę de Provence i graniczące z nią ulice, literalnie zatłoczone ekwipażami o błyszczących latarniach; przedstawmy sobie ulicę d’Artois oświeconą przez dwa olbrzymie słupy pokryte lampionami, wznoszące się po obu stronach wejścia do wspaniałego pałacu, dwóch dragonów na koniach, strzegących tegoż wejścia, dwóch innych na rogu ulicy de Provence, a będziemy mieli pojęcie o widoku, który przedstawiał się przechodniom w okolicach pałacu de Marande, gdy piękna jego pani dawała dla „kilku przyjaciół“, jeden z tych wieczorów, na którym chciał być Paryż cały.
Podążmy za jedną z tych karet, tworzących długi szereg i wejdźmy na dziedziniec pałacowy a czekając na kogo, aby nas dalej wprowadził, przypatrzmy się zewnętrznej części gmachu.
Pałac de Marande, położony był, jak to już mówiliśmy na ulicy d’Artois, pomiędzy pałacem Cerutti, który do roku 1792 nadawał nazwisko swoje ulicy, a pałacem de l’Empire.
Trzy korpusy gmachu wraz z frontowym murem, tworzyły olbrzymi prostokąt. Na prawo ciągnęły się apartamenty bankiera, naprzeciw salony polityka, na lewo zaś apartamenty tej piękności, która już kilka razy ukazywała się naszym czytelnikom pod imieniem Lidii de Marande. Te trzy korpusy gmachu łączyły się z sobą w ten sposób, aby właściciel mógł mieć na nie oko w każdej chwili dnia i w każdej chwili nocy.
Salony przeznaczone na przyjęcia, zajmowały pierwsze piętro naprzeciw bramy, ale w dnie uroczyste otwierano drzwi łączące je z bocznemi skrzydłami pałacu i zaproszeni mogli zwiedzać swobodnie wykwintne buduary żony i poważne salony męża.
Parter cały zajęty był z lewego skrzydła na kuchnię i kredens; w środku na salę jadalną i przedsionek, z prawego zaś na biuro i kasę.
Wejdźmy po schodach o marmurowej balustradzie i stopniach pokrytych olbrzymim dywanem i poszukajmy, czy nie znajdzie się między tym tłumem zapełniającym przedpokoje jaki przyjaciel, mogący nas przedstawić pięknej gospodyni domu!
Znamy już główniejszych zaproszonych, podstawę balu, jak się mówi, lecz nie jesteśmy z nimi w tak bliskich stosunkach, aby żądać podobnej usługi.
Słuchajcie, otóż ich meldują: Jest-to: La Fayette, Kazimierz Perier, Royer-Collard, jest Béranger, Koechlin, jest nakoniec to wszystko, co przedstawia we Francji opinią pośrednią między monarchią arystokratyczną, a republiką, są to ci, którzy ze słowem Karty na ustach, pracowali skrycie nad wielkim porodem 1830 roku i jeżeli pomiędzy tymi wszystkimi naczelnikami stronnictw, których wyliczyliśmy, nie słyszymy nazwiska pana Lafitte, to dlatego, że znajduje się obecnie w Maisons, doglądając tam chorego Manuela z prawdziwem poświęceniem, jakiem sławny bankier odznaczał się dla swoich przyjaciół.
Ale otóż jest ktoś, który nas wprowadzi, a gdy raz próg przestąpimy, będziemy mogli iść gdzie nam się tylko podoba: Oto ten młody człowiek średniego wzrostu, raczej wysoki niż niski, pięknie zbudowany, w stroju ówczesnej epoki i zarazem zdradzający artystę swą powierzchownością.
Patrzcie: ubranie jego ciemno-zielone, na piersiach wstążka legji honorowej, którą tylko co otrzymał, nie wiedząc sam za czyim wpływem, gdyż nie prosił o nią, a stryj jego za wielkim jest egoistą, aby mu ją wyjednać, zresztą należy on do opozycji; kamizelka czarna aksamitna, zapięta na jeden guzik u góry, a trzy u dołu, przez otwór zaś ten wydobywa się żabot z koronek angielskich; spodnie obcisłe, przez które odznaczają się piękne kształty, pończochy czarne jedwabne i trzewiki ze złotemi sprzączkami, a po nad tem wszystkiem głowa Van Dycka w dwudziestym szóstym roku życia.
Poznaliście go zapewne, jestto Petrus. Zrobił on tylko co prześliczny portret gospodyni domu. Nie lubi malować portretów, ale przyjaciel jego Jan Robert tak bardzo nalegał, że młody artysta przystać musiał. Wprawdzie śliczne usteczka przyłączyły się do próśb przyjaciela i szepnęły mu z czarującym uśmiechem jednego wieczoru, na balu u księżny Berry, gdzie został zaproszony niewiedzieć z czyjego polecenia.
— Zrób portret Lidii, ja chcę tego.
A malarz nie umiejąc nic odmawiać tym ładnym usteczkom, które czytelnik poznał już zapewne, jako będące własnością Reginy de la Mothe-Houdan, hrabiny Rappt, otworzył drzwi swej pracowni pani Lidii de Marande, która poprowadzona pierwszy raz przez męża, chcącego osobiście podziękować malarzowi za jego uprzejmość, przychodziła następnie z jednym tylko służącym.
A gdy portret był na ukończeniu, pani de Marande zrozumiawszy, że uprzejmość takiego artysty jak Petrus i takiego szlachcica, jak baron Courtenay nie płaci się biletami bankowemi, szepnęła pięknemu malarzowi do ucha:
— Odwiedzaj mnie pan kiedy zechcesz, proszę tylko uprzedzić mnie naprzód jednem słówkiem, a zastaniesz u mnie Reginę.
Petrus zamiast odpowiedzi, pochwycił rękę pani de Marande i pocałował tak żarliwie, że aż młoda Lidia zawołała:
— A! jakżeż pan musisz kochać tych, których kochasz!
Nazajutrz zaś artysta otrzymał za pośrednictwem Reginy szpilkę bardzo skromną, nie mającą i połowy wartości jego pracy. Była to podwójna delikatność, którą Petrus ze swojem usposobieniem arystokratycznem, był w stanie lepiej ocenić, niż ktokolwiek inny.
Chodźmy więc za Petrusem, ma on zupełne prawo wprowadzić nas do domu bankiera z ulicy d’Artois i dopomódz do przestąpienia progów tego salonu, gdzie tylu sławnych ludzi już nas poprzedziło.
Zwróćmy się prosto do gospodyni domu. Jest ona na prawo w swoim buduarze.
Wchodząc tu, zostajemy zdziwieni.
Co się stało ze wszystkiemi znakomitemi ludźmi, których oznajmiano i dlaczego między dwunastoma kobietami, znajduje się tylko trzech lub czterech młodych ludzi.
To z tego powodu, że znamienitości polityczne przychodzą jedynie do pana de Marande i że pani de Marande nie cierpi polityki, oświadcza, że nie ma żadnych opinij politycznych i uważa jedynie, że księżna Berry jest zachwycającą kobietą, a Karol X musiał być niegdyś doskonałym szlachcicem.
Ale jeżeli mężczyźni, czyli raczej młodzi ludzie są dotąd w małej jeszcze liczbie, to jakiż olśniewający wieniec tworzą kobiety!
Zajmijmy się najpierw buduarem. Jest to ładny salon, dotykający z jednej strony pokoju sypialnego, z drugiej oranżerji. Ściany jego wybite są błękitnym atłasem z ozdobami czarnemi i różowemi, a piękne oczy i przepyszne brylanty przyjaciółek pani de Marande, błyszczą na tem tle lazurowem, jak gwiazdy na firmamencie. Ale tą, którą spostrzegamy najpierw i która wyłącznie nas zajmuje, najsympatyczniejszą, jeżeli nie najpiękniejszą, najbardziej pociągającą, jest bez zaprzeczenia gospodyni domu, pani Lidia de Marande. Staraliśmy się już dawniej, o ile to jest możebnem, odmalować portrety trzech jej przyjaciółek, czyli raczej trzech sióstr z Saint-Denis, spróbujemy teraz naszkicować jej własny.
Pani Lidia de Marande, wygląda zaledwie na lat dwadzieścia. Powierzchowność jej jest czarującą dla każdego, kto szuka w kobiecie piękności ciała, prócz duszy. Włosy jej mają zachwycające odcienie: są one lśniąco płowe, gdy układa je w sploty, to znowu ciemne, gdy przyczesze je gładko, a zawsze połyskujące i miękkie, jak jedwab. Czoło piękne i rozumne, białe i wygładzone jak marmur. Oczy szczególne, nie zupełnie niebieskie i nie zupełnie czarne, ale pośredniczące między temi dwiema barwami. Przybierały one czasem tęczowy cień opalu, lub ciemny odcień lapis-lazuli i to stosownie do światła, jakie na nie padało, a może i stosownie do uderzeń serca, które je ożywiało. Nosek zręczny, zadarty, usta pełne, trochę za duże, ale czerwone jak koral, śmiejące się i ponętne. Zazwyczaj te usta na wpół odchylone pokazują dwa rzędy pereł, darujcie mi to porównanie klasyczne, a gdy się czasem zacisną, nadają wyższej części twarzy wyraz pogardliwej dumy. Podbródek zalotny i różowy. Ale co nadawało tej twarzy rzeczywistą piękność i charakter oryginalny, byłoto niezwykłe życie, które wraz ze krwią krążyć się zdawało pod skórą, oraz cera smagława, policzki zrumienione lekko, mające przezroczystość zdradzającą typy południa i zarazem świeżość, którą odznaczają się mieszkanki północy.
I tak pod okwieconą jabłonią, przybrana w kostjum kobiet z Caux, byłaby przez Normandki uznana za współ-rodaczkę, a kołysząc się w hamaku pod cieniem bananów, byłaby nazwana siostrą przez kreolkę z Gwadelupy lub Martyniki.
Powiedzieliśmy już wyżej, że postać, na której umieszczoną była ta zachwycająca głowa, miała kształty dość pełne, ale ta pełność dochodząca zaledwie do pięknych form kobiet Albana, nie dosięgała otyłych kobiet Rubensa i daleka od nieforemności, była raczej powabną.
W istocie piękny biust, unosił się za każdem odetchnieniem z po za obłoków gazy, podobny do biustów pięknych dziewic Spartańskich i Ateńskich, które służyły za wzory posągów Wenery i Hebe, Praksytelesowi i Fidjaszowi.
Jeżeli ta zachwycająca piękność, którą opisaliśmy, miała swoich wielbicieli, łatwo pojąć, że miała także nieprzyjaciół i oszczerców. Nieprzyjaciółmi były wszystkie prawie kobiety, oszczercami zaś ci, którym się zdawało, że są powołani a nie zostali wybrani, byli to kochankowie wzgardzeni, ci piękni i wytworni salonowcy, którzy nie pojmowali, aby kobieta obdarzona takiemi skarbami, mogła ich skąpić.
Pani de Marande była więc nieraz spotwarzoną i chociaż zachowała ten rozkoszny powab kobiecy, bezsilność, niewiele było kobiet, któreby mniej od niej zasługiwały na potwarz.
A zatem gdy hrabia Herbel, jako prawdziwy wolterjanin rzekł do swego synowca: „Któż to jest ta pani de Marande? Magdalena pod władzą męża, niezdolna do pokuty“ — zdaniem naszem generał nie miał słuszności i powiemy to później, w jakiej mianowicie formie gramatycznej powinien był zestawić wyrazy: „władza i niezdolność“. A jak przekonamy się o tem wkrótce, pani de Marande nie była wcale Magdaleną.
Teraz zaś, gdy odmalowaliśmy ją dostatecznie, dokończmy opisu buduaru i odnówmy znajomość z tymi, którzy się tu chwilowo znajdują.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.