Mohikanowie paryscy/Tom III/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Gniazdko słowicze.

Przez ten czas Karmelita napisała do swych trzech przyjaciółek z Saint-Denis list następujący:

„Do Reginy, do Lydii, do Fragoli.

Żegnam was, siostry moje! Będąc w Saint-Denis, przyrzekłyśmy sobie, bez względu na przyszłe nasze położenie w świecie, kochać się, bronić wzajem i oddawać sobie przez całe życie przysługi, tak, jak miałyśmy zwyczaj w zakładzie. Stanęła umowa, że w razie wypadku, każda z nas stawi się na wezwanie, bez względu na miejsce i odległość. Otóż dotrzymuję przyrzeczenia, siostry moje; przyzywam was, dotrzymajcie także, przybądźcie. Przybądźcie po raz ostatni ucałować zlodowaciałe czoło tej, która była wam przyjaciółką na ziemi. Stawcie się! ostatnie moje westchnienie ku wam uleci: „Czekam was!“ Ale opuszczając ten świat, winna wam jestem wyjawić przyczynę nagłego rozstania.
Byłabym, siostry moje, niegodną was, gdybym, mając cierpienia uleczalne, nie wezwała was do pomocy, ale niestety, boleść moja była śmiertelną. Nie żałujcie jednak życia mojego, zazdrośćcie mi raczej śmierci; umieram bowiem z radością, z uniesieniem, ze szczęściem!
Kocham!... a jeżeli która z was kochała, to zrozumie znaczenie tego wyrazu. Jeżeli dziś jeszcze nie kochacie, zrozumiecie jutro. Kocham człowieka mojego wyboru, moich upodobań, moich marzeń; znalazłam zebrane w jednej istocie ludzkiej, wszystkie skarby dobroci, piękności, cnoty, w jakie każda z nas stroi swego przyszłego.
Nie mogąc zaślubić go na tym świecie, zaręczam się z nim dziś wieczór, i zaślubię go na tamtym. Umrzemy tej nocy, siostry moje, a jeżeli jutro stawicie się wcześnie, nim śmierć pokryje siną barwą lica nasze, zobaczycie tak pięknych dwoje narzeczonych, jakich ziemia nigdy jeszcze nie widziała.
Ale nie płaczcie nad niemi, nie mieszajcie im snu swojemi jęki: nigdy jeszcze bowiem dwie tak promienne, tak czyste dusze nie wzleciały ku niebu. Żegnam was, siostry moje!...
Jedyną moją żałością jest to, że nie mogłam was wszystkich trzech uściskać przed śmiercią; ale co łagodzi tę gorycz, to myśl, że możebym nie zdołała oprzeć się łzom waszym i że wasze uczucie tak gorące i poświęcone mogłoby mnie zatrzymać przy życiu, wówczas gdy ja doznaję niewymownego szczęścia w śmierci.
Nie żałujcie mnie więc, ale myślcie o mnie czasami, kiedy wieczorem w pogodną noc, przy świetle księżyca, będziecie się przechadzać szepcząc wyrazy miłości, wsparte na ramieniu człowieka, który was kocha. Powiedzcie sobie, że i ja także przepędzałam godziny rozkoszne, podczas wiosennych nocy, słuchając pierwszych słów miłości, oddychając pierwszą wonią róż. Pomyślcie o mnie, gdy w samotnem oczekiwaniu, na każdy turkot zatrzymującego się powozu, na każde skrzypnięcie drzwi, dla uśmierzenia gorączki oczekiwania, udacie do jego pokoju, aby ucałować książki, papiery, przedmioty których dotykał; powiedzcie sobie, że i ja też wieczorem całowałam liście na ścieżkach, po których on przechodził zrana. Żegnam was, siostry moje!
Łzy cisną mi się do oczu na myśl, że go mam opuścić, ale uśmiecham się na myśl, że pójdę za nim. Bądźcie szczęśliwe! Zasługujecie na całe szczęście, jakie wam obiecywał wiek dziecinny. Nie wiem dlaczego kochałyście mnie tak żywo: nie byłam godną należeć do was.
Wy byłyście wesołe, ja byłam poważną. Wy przychodziłyście po mnie na ustronną ścieżkę, po której się przechadzałam i ciągnęłyście z sobą za rękę w zgiełk zabaw, ale ja psułam waszą rozkoszną trójcę, bo przypominacie sobie, że pani ochmistrzyni widząc was raz wszystkie trzy splecione rękami, powiedziała: Trzy Gracje; na co ksiądz prefekt odezwał się surowo: trzeba raczej było pani powiedzieć: Trzy Cnoty. I było to prawdą.
Regina stanowiła wiarę, Lidia nadzieję, Fragola miłość. Żegnam was, Wiaro, Nadziejo, Miłość! Żegnam was, siostry moje!
Niech nieobecność moja bardziej was jeszcze ścieśni; kochajcie się silniej jeszcze jeśli można; miłość tylko znaczy coś na tym świecie. Starajcie się żyć tą miłością, która mnie śmierć zadaje, nie mogę wam życzyć szczęśliwości większej. Pozostawiam wam jedyną mą własność na ziemi, jedyny mój skarb: różę białą — jeżeli ona nie umrze razem z nami. Pielęgnować ją będzie każda z kolei; zachowacie jej kwiaty i co 15-go maja, w rocznicę urodzin moich, przyjdźcie razem rozsypać je na mój grób. Tak i ja, pewnej wiosennej nocy rozsypywałam wszystkie moje na tym świecie radości.
Przeproście za mnie naszą panię ochmistrzynię. Nazywała mnie ona, pamiętacie, swym „różowym ptaszkiem“, powiedzcie jej, że ten różowy ptaszek, lękając się ołowiu myśliwca, wrócił do lazurowych przestrzeni.
Znajdziecie przy mnie ten list; na nim pod waszym adresem leżeć będzie symfonia, którą ułożyłam. Zdaje mi się, że byłabym mogła zostać wielką artystką. Utwór ten przypisany jest wam wszystkim trzem, bo pisząc go myślałam o was. Ma on tytuł: „Gniazko słowicze“.
Raz tego lata, widziałam spadające z drzewa gniazdko słowików, które burza zabiła; jest piorun dla ptaków zarówno jak dla ludzi!... to przedmiot mojej symfonii, której wyuczycie się i grać będziecie na pamiątkę moją. Biedne ptaszęta! One są obrazem złudzeń, które żywiłam całe życie moje i które zginęły zaledwie rozwinięte.
Żegnam was po raz ostatni, bo czuję, że mimowoli łzami oczy nabiegają, a gdyby te łzy spadły na mój list, zatarłyby wyrazy szczęścia, które nakreśliłam. Żegnam was, siostry moje!

Karmelita“.

Po skończeniu tego listu, napisała trzy inne, które były prostem zaproszeniem na jutro, na godzinę siódmą zrana.
Potem zawołała ogrodniczki.
— Czy dziś zabierają jeszcze listy? zapytała.
— Tak pani, odpowiedziała Nanetta, mogą odejść dziś jeszcze o godzinie czwartej po południu.
— A o której godzinie rozniosą je w Paryżu?
— O dziewiątej wieczór.
— To właśnie dobrze. Weź te trzy listy i wrzuć je do skrzynki pocztowej.
— Dobrze... Czy pani nie ma mi nic więcej do rozkazania?
— Nie, dlaczego?
— Bo to dziś ostatni wtorek.
— Święto? rzekła z uśmiechem Karmelita.
— Tak pani, ułożyliśmy się w kilka osób, żeby pójść do Paryża, gdzie mamy być na wielkiej maskaradzie praczek z Vanvres; chyba żeby pani mnie potrzebowała...
— Nie, możesz iść do Paryża.
— Dziękuję pani.
— O której wrócisz?
— O jedenastej, a może i później; pewnie będą tańczyć.
Karmelita uśmiechnęła się znowu.
— Baw się dobrze, rzekła, a wróć o której ci się podoba, nie będziemy cię potrzebować.
Jakoż, nietylko Karmelita nie potrzebowała ogrodniczki, ale owszem, to oddalenie się sługi wchodziło w jej widoki. Kolomban i ona, sami pozostaliby w domu i myśl o tej samotności wzbudzała uśmiech dziewicy.
Ogrodniczka wyszła a około godziny czwartej Kolomban i Karmelita, czując się wolnymi, myśleli już tylko o przygotowaniach do śmierci.
Od tej chwili świat dla nich nie istniał. Przechadzali się jeszcze kilka chwil pośród drzew czarnych i ogołoconych z liści w alejach ogrodu, ale przechadzali się jak cienie samych siebie.
Liście i gałęzie suche, które potrącali nogami, drzewa o nagich ramionach, szare niebo, na które słońce daremnie starało się wedrzeć, dzwon miejski melancholijnie wybijający godziny, trąba karnawałowa, która od czasu do czasu smutnie pogrzmiewała zdała, wszystko, odgłos i milczenie, samotność i wspomnienie świata, wszystko przygotowywało ich do długiego spoczynku, wszystko wabiło do śmierci.
Weszli do mieszkania i prócz pokoju Kamila, który był zamknięty od jego wyjazdu, zwiedzili wszystkie pokoje, by je pożegnać po raz ostatni. Gdy przybyli do pokoju Karmelity, dziewica otworzyła okno i biorąc za rękę Kolombana, rzekła:
— Stałam w tem miejscu, w dzień odjazdu Kamila; od tego to dnia całą rozciągłość nienawiści, jaką czułam dla niego, zrozumiałam przez ogrom miłości, jaką miałam dla ciebie, od tego dnia, Kolombanie, zerwałam z życiem... Ale od tej chwili także, przebacz mi, Kolombanie! od tej chwili przyszło mi to samolubne życzenie by umrzeć z tobą.
Kolomban przycisnął ją do serca.
— Dziękuję! rzekł.
Potem przenieśli krzew róży, który miał być towarzyszem ich konania. Ale na progu Karmelita się zatrzymała.
— To tu, rzekła, miałam pierwszy objaw twojej dla mnie miłości. O! przez te pół godziny, gdyś ty stał tu w tę szczęsną noc, jakżeż musiałam panować nad sobą, by się w twe objęcia nie rzucić! Potem, ukazując mu okno w korytarzu: Z tego to okna, rzekła, patrzyłam na lampę w twoim pokoju i stałam dopóki nie zgasła.
Zeszli ze schodów, Karmelita z uśmiechem, Kolomban z westchnieniem.
— Ileż to razy, mówiła Karmelita, ile razy schodziłam w ciemności nocnej, nie słysząc szelestu kroków moich, ale słysząc odgłos bicia mego serca! Patrz, szłam tą ścieżką i często letnią porą, kiedy spałeś przy spuszczonych zasłonach, ale przy oknach otwartych, cicho jak cień przykładałam ucho, by posłyszeć twój oddech. Prawie zawsze uważałam, że miewałeś złe sny, a ja wtedy z wyciągniętemi rękami, z sercem bijącem gwałtownie, gotową byłam powiedzieć: „Otwórz mi Kolombanie! ja jestem aniołem różanym snów!“ Powiedz mi, co tak niepokoiło sen twój, mój luby przyjacielu?
I podała czoło swe pod czysty i jasny pocałunek młodzieńca.
Potem oboje weszli do pawilonu, Karmelita naprzód, Kolomban za nią. Kolomban zamknął drzwi na klucz i na zasuwkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.