A kiedy ja umrę — niech moi druhowie Nie płaczą nademną cmentarnie:
Ja nie chcę kamieni za grobu wezgłowie, Lecz wioski mej kocham ja darnie.
Więc niech mię położą śród gaju — za łąką, Niech kwiaty zasadzą i zioła,
Niech kurhan ubiorą zieleni obsłonką!
Ja spałbym, czuwając: świeciłoby słonko I kwiatom złociłoby czoła.
Przez długie, przez długie godziny tam w lecie Słoneczne promienie-by lśniły,
A trawa zielona i krzewy, i kwiecie W przecudnychby farbach wschodziły.
Ptaszęta gniazdeczko tam wiłyby sobie,
Miłosną śpiewałyby pieśń na mym grobie I motyl-by fruwał wesoły.
I słychaćby było o rannej tam dobie Kolibry-dyamety i pszczoły!
W południa gorące radosne okrzyki Od wioski płynęłyby echem:
Wieczorem dziewczęta przy dźwiękach muzyki Śpiewałyby pieśni ze śmiechem.
W północy, przy blasku miesięcznych promieni,
Ująwszy swe dłonie, młodzi narzeczeni Kroczyliby nad mą mogiłą!
I gdyby się spełnił mój sen — u przedsieni Mej trumny-by smutków nie było!
Ach, wiem ja, że nicbym nie widział w swej trumnie Z tych cudów, co budzi żar lata:
Że blask jego nieba nie spływałby ku mnie, Ni jego muzyka skrzydlata.
Lecz jeśliby przyszli na senne me kiry
Druhowie, by płakać zagasłej mej liry — Nie wrócą do domu z pośpiechem:
Bo kwiaty — a pieśni, promienie — zefiry Wstrzymają ich słodkim oddechem.
Bo wszystko to, wszystko w wzruszonem ich łonie Obudzi myśl o tem, co było,
I o tym, co dzielić nie może po zgonie Radości — pod własną mogiłą,
Którego dział wszystek przepychów korony,