Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
O dziadach i babach i jak Twardowski użył starej Kachny.

Twardowski po odejściu djabła, a raczej tylko po zniknieniu jego, (gdyż szatan podobno nigdy go nie odstępował), rozważył dobrze jak mu postąpić wypadało, uczuł że nie będzie mógł się nigdy zebrać na śmiałość oświadczenia pannie Agnieszce, i postanowił wyprawić do niej pismo.
Ułożył więc je, i w niem odmalował swoją gorącą miłość, zresztą widoczną oddawna; przyrzekał jej złote góry dostatków, niebieskie swobodne życie bez końca, szczęście bez chmury. — Uznał słuszność djabelskiej rady i nie zaniedbał także wysoce podnieść stan swojego majątku, zapewniający im i wybór rodzaju życia i zupełną swobodę, bez żadnych obowiązków pracy. Nareście proponował Agnieszce, aby w sobotę z nieszporu, który u panny Marji kończył się zwykle o zmroku, dała się uwieść w przygotowanej kolasie ludziom na to nastawionym. Zaręczał Twardowski że natychmiast ślub wezmą i prosił wreście, aby czyniąc wybór między bogatym i młodym głupcem, a bogatym i młodym filozofem, przeważyła też na szali przyszłość jednego i drugiego i nadzieje ich obydwóch. Chociaż wiem pewnie, że djabeł tego listu nie dyktował, ostatni jednak argument, gotówbym z trafności jemu przyznać.
Gdy pismo zostało skończone i czytelnie na liście papieru białego wykaligrafowane, tym charakterem XVI wieku, tak czystym a jednak niewyraźnym; zakłopotał się znowu mistrz wyborem posłańca, któremu by je powierzył, aby pięknej oddał Agnieszce z przyzwoitą ostrożnością, tajemniczo, roztropnie, ani przybyciem swem w niezwykłą porę, ani postacią swą nie obudzając podejrzeń, które p. Stanisław przenikliwy i niedowierzający z natury łatwo mógł powziąść, gdyż się już poniekąd i zalotów domyślał i wiedział jak krewna jego nie życzyła sobie kupca za męża.
Po długim namyśle wpadł Twardowski na szczególny wniosek. Wybrał na to poselstwo starą żebraczkę, babę, znaną w całym Krakowie z gadatliwości i mniemanych czarnoksięzkich wiadomości, we wszystkich domach dobrze przyjmowaną, znającą wszystkie progi od chat przedmieścia do pałaców i zamku, pośredniczącą nie w jednych miłostkach. Nim poznamy naszych czytelników osobiście z tą postacią charakterystyczną owych czasów, której podobne i podobni składali w narodzie klasę oddzielną, pośredniczącą między ludem a klechą i księdzem, pozwólmy sobie odskoczyć w bok i pogadać o dziadach i babach.
Żebracy stanowili w Polsce jak wszędzie, od najdawniejszych czasów (bo od pogańskich jeszcze) osobną klasę, obyczajami, zajęciem, uprawą umysłową, fizjonomją swoją, od innych wielce różną. Poznanie tej klasy dziś nawet nie jest bez ważności dla historji obyczajów. Oni niejako pośredniczyli między ludem a duchowieństwem, jeszcze zaś bardziej między ludem a klechą. Od klechy do dzwonnika, od dzwonnika do dziada a kruchty, nieznaczne tylko było przejście. Z jednej strony dziad-żebrak, opierał się o lud z którego wyszedł, z drugiej o kościół i sług kościelnych, do których się liczył, żyjąc także z modlitwy i jałmużny. Żebracy stanowili niejako ostatni poziomy szczebel sług kościelnych, byli ludu lekarzami, doradźcami, swatami, kumami; od kolebki do mogiły, dziad i baba co chwila potrzebni byli dla chłopka. Baba przyjmowała dziecię gdy się narodziło, baba obmywała zziębłe ciało gdy umarł, kładła go w trumnę i śpiewała nad nim wigilje, których nie było czem księdzu zapłacić, a żebrakowi dzban piwa i garnek kaszy nagradzał. Cokolwiek więcej w istocie mając oświaty, a udając tajemną wielką naukę, składającą niby tradycjonalny skarb kasty, wygrywali żebracy przed ludem łaknącym cudownych pomocy, pokładającym w nich nieograniczoną wiarę, dla tego że lud zawsze gotów jest chwycić wszystko, co mu podaje jakąkolwiek polepszenia nadzieję.
Różne były przemysły żebraków, różne przez nich używane sposoby wciskania się do domów, przypochlebiania wszelkim stanom i różnych lat ludziom, wzbudzania litości, wyżebrania jałmużny. Tym, którzy wierzyli w czary i sympatyczno-tajemnicze leki (a któż w nie jeszcze w XVI wieku nie wierzył, począwszy ód biskupów, aż do króla?) przysługiwali się zioły, maściami, napojami, zamawianiem i t. p., pobożnym płacili za datek modlitwą, do bogatych wołali o litość zmyślając sobie rany, choroby, boleści, kalectwa, częstokroć zręcznie naśladowane. Najpospolitsze żebraków choroby bywały: — Boża kaśń, obłąkanie, niemota, głuchota, ślepota, wrzody, rany przykładaniem jaskieru zrobione, choroba ś. Walentego, zwana pospolicie Walantym.
Strój dziada bywał rozmaity, najpospoliciej jak najnędzniejszy łachman go okrywał, płaszcz łatany, umyślnie obdarty. Dodatkiem do niego bywały szczudła, bielagi czyli sakwy, kałwica, pudło zgięte noszone na plecach; odkryte i poranione nogi, obnażonne piersi, potargane włosy, twarz dziko wykrzywiona, oczy krwią zaszłe, broda rozsunięta na piersiach, głowa związana lada szmatą dziurawą, kij czyli kostur w ręku.
Inni udawający pielgrzymów lub istotnie pielgrzymujący z Polski do Rzymu, wcale się odmiennie odziewali, aby się od pospolitego żebractwa odróżnić. Oni stanowili arystokracją dziadowską. Nie wychodzili inaczej z kraju jak z listem od rady miejskiej lub innego urzędu pod pieczęcią danym; miewali też przepisaną sobie drogę na papierku, o którą się wszędzie troskliwie wypytywali. Ci ubierali się jak inni prawie pielgrzymi obcych krajów, nosili ciemne szerokie płaszcze, tłumoczki ze skóry na plecach, kapelusze ze sznurkami, u pasa wiszące paciorki, czaszę miedzianą do czerpania wody, w ręku wysokie maczugi. Chodzili najczęściej parami, długo wprzód wędrując po kraju, nim się puścili do Rzymu. Księża, gdziekolwiek przybyli, zalecali ich z ambon litości zgromadzonych jako podróżujących w celu pobożnym. W czasie nabożeństwa siadali w kruchtach kościelnych, modląc i śpiewając, przedając pisane supplikacje, które rozdawali wchodzącym i wychodzącym, wielkim głosem dla zwrócenia uwagi intonując pieśni pobożne. Niżej powiemy o miejscach, do których żebractwo najwięcej uczęszczało.
Inni byli dziadowie chodzący po kraju z puszką, skarboną, po kweście dla pogorzałych i podupadłych kościołów, na dachy, na organy, na szpitale i t. p. Nosili oni puszkę na szyi zwieszoną i stawali po plebanjach wypraszając sobie także, aby ich plebani z ambon zalecali. Historje dziadowskie wzmiankują nieraz o wytrzęsanych puszkach kwestarskich i podstawionej ręce zamiast skarbony.
Inni jeszcze byli kalecy z profesji, udawający lub czasem istotnie chromi, głusi, ślepi i niemi. Ci którzy mieli Bożą kaźń albo tak zwaną chorobę Walantego, starali się najpotężniej rzucać, krzyczeć, targać w czasie samego nabożeństwa — w kościele, leżąc na smętarzu, aby okrwawiwszy się, prędzej litość pobudzić.
Drudzy odkrywali rany żebrząc, albo udawali szalonych, wyjąc, krzycząc niezrozumiale, wywracając oczy, bełkocząc. Byli i tacy, co po wsiach i odosobnionych miejscach, upatrzywszy dogodną porę, gdy w chacie samego nie było, przywiązawszy sobie kawał wilczego ogona, wyjąc jak wilcy, przychodzili udając wilkołaków. Postrzegłszy ich gospodyni, zapierała drzwi i okna z wielkim strachem, podawała co prędzej gomółkę. Wilkołak nie chciał chleba, wyjąc groził że pójdzie w pole do bydła, jeśli mu co lepszego nie dadzą na zaspokojenie głodu; aż wytargował lepszą strawę u niebogi. Czasem gdy mu się udało napaść wieśniaczkę samę jedną, wpadł nim drzwi zaparła, zżymając się i oczyma łupiąc, mrucząc coś pod nosem, rzucając szczyptami proszek jaki w garnki; aż dobrze przestraszywszy i matkę i siedzące za piecem dzieci, odszedł z czem tylko chciał. Ztąd to poszło pewnie, że dzieci dziadami nie raz straszą, i nie bez przyczyny.
Było czasem ich interesem dostać sobie dziecię, aby nim także do litości nad swoim stanem pobudzić — kradli je więc, gdy swojego nie mieli. Rzadko się to jednak zdarzało, bo młodsze żebraczki dość płodne, chętnie sprzedawały zbywające dzieci starszym.
Byli i spokojniejsi, co woleli siedzieć nie włócząc się nad drogami. Na to wybierali oni pospolicie miejsca u źródeł, za cudowne mianych, u figur i Bożej-Męki, na ludnych gościńcach. Tu modląc się, jęczeli, podawali wodę przychodzącym, pokazywali drogę nieświadomym. Wśród puszczy nie raz na rozdrożu, u starej figury, widziano chatę zawaloną w ziemię, mchem porosłą; na szelest przychodnia ukazywał się z niej siwy staruszek podparty na kosturze i wyciągał rękę.
Niektórzy stale się trzymali kościołów, zostawali dzwonnikami, posługaczami, a na przyległej wsi mieli przywilej leczenia ludzi i koni.
Baby strój, z małą odmianą był taki jak dziada — łachmany, łoktusze zwane ich językiem, u pasa zawsze nieodstępny garnek, służący równie do okadzania od czarów i złego ducha, jak też do składania danej sobie strawy.
Baby siedząc pod kościołem śpiewały Różany wianek. Ich głównem zatrudnieniem było babienie, czary, leki, pilnowanie chorych ubogich szlachcianek przy połogach. W tym ostatnim przedmiocie chlubiły się osobliwszemi tajemnicami; wyraz babienie nawet śladem jest tych ich zatrudnień w języku. Baby i dziady najlepiej znali wszystkie ludu przesądy, wszystkie złe i dobre wróżby, wszystkie ostrożności, jakie należało zachowywać, aby zło do domu nie weszło. Nosili z sobą świeczki woskowe, zioła różne (jak wyżlin i bylicę naprzykład) maście na rany, wódki — kropili obory i stajnie, pasieki i barcie, wróżyli z dłoni młodzieży jak cyganie, po lasach wiązali drobne gałązki zapustów, obiecując z nich ogromne drzewa za trzy lata i t. p. Oni to uczyli lud, że kto próżną konew spotka, ta mu wróży nieszczęście, że gdy co kracze w nocy na dachu, zapowiada także jakiś smutek, że we czwartek po południu nie godzi się prząść kądzieli, ani w piątek piec chleba, że rydel nie powinien nigdy stać w izbie, ani próżna pokrywa na stole, że źle jest izbę na wspak zamiatać, że nie dobrze ciężarnym niewiastom za pogrzebem chodzić (w tem mogło być postrzeżenie nie próżne); radzili także czarownicom po śmierci łamać palce, żeby upiorem nie wstawały, żegnali chmury od gradobicia, żegnali dojnice i garnki dla obfitości w domu. Oni leczyli ludzi, oni leczyli bydło od najpospolitszych u nas jego chorób — Kurdziela, Napaści i Nogcia. Sposób jeszcze jakim rady podawali, mina tajemnicza, w obrzędach powaga jak przy najważniejszym akcie, mimowolnie wzbudzały wiarę u ludu. Lud też przypisywał im niesłychaną władzę, nieograniczone wiadomości, wiedzę wszystkiego — nie zawsze nawet za przyczynę tego podstawiał szatana, owszem u niektórych żebraków widział w tem pełną tajemnic nagrodę Boską, za ich nędzne życie, cierpienia, upodlenie, ubóstwo. Nie umiem bowiem inaczej wytłumaczyć wiary w ich modlitwy, z wiarą w ich cudowne leki i zamawiania.
Baby pospoliciej niż dziadowie, trudniły się wszelkiego rodzaju lekarstwy i czarami, nigdy one, nie okurzywszy przynajmniej izby od złego, nie wychodziły z chaty, w której im dano jałmużnę. — Lud bojąc się jakiego nasłania, dawać musiał zawsze. Oprócz tego dawniej, kiedy jeszcze stany wszystkie mniej się od siebie oddzielały i więcej z sobą połączone były, dopomagały do strojenia się ubogim szlachciankom, piększyły ich twarz, uczyły brwi i włosy farbować, znały i udzielały miłośnych napojów, przynosiły zioła (często potrzebne) pomagające niepłodnością rozpustnemu życiu, także inne rzeczy tenże skutek wywierać mające, jako trzaski z trumny, mech z kościelnego dachu itd., które kładzono do łóżek — były powiernicami wszystkich dolegliwości, wiedziały wszystko, wpływały do wszystkiego, co się w obrębie ich wędrówek działo. Złamał kto nogę — one zażegnywały ranę od ognia i puchliny, i one leczyły wrzody i wyrzuty, one umiały niepotrzebny płód zniszczyć, zapobiedz aby go nie było więcej, znały znowu sposób zaradzenia niepożądanej niepłodności kobiet a niemocy mężów, godziły, kłóciły małżeństwa, dawały rady względem wychowania dzieci. Nie raz namawiały na złe dziewczęta i ułatwiały chłopcom umizgi, przenosząc z obu stron poselstwa, namawiając, sprowadzając i t. p. Dziady czasem znowu zmieniając się w wendetarzy, trudnili się przekupstwem, tu żebrząc o łachman, lub chwytając ukradkiem, tam go znowu sprzedając. — Handel ich zależał na starem odzieniu, obówiu, świnkach, kurach; lecz najgłówniejszemi jego artykułami były różne leki, wódki, maście, wody z cudownych źródeł, świeczki, które przedawali na odpustach, wyrabiane z wosku nogi, ręce, serca — na wota do kościołów, krzyżyki drewniane. Wieśniacy wszystko brali i za wszystko płacili, czasem uboższa szlachta.
Każdą prawie babę miało pospólstwo za czarownicę — wierzył lud że one wszystkie, wywróciwszy koszulę na nice, w czwartek na młodziku wylatywały z izby średniem oknem lub kominem, na ożogu, na podgórską granicę, że się udawały dla jakichś obrzędów na rozstajne drogi, że się stawały gdy chciały niewidzialnemi lub przybierały różne dziwaczne postacie źwierząt, kotów, kóz i t. p.; że mocą ziół jakichś otwierały zamki, po powrozach mogły wdrapywać się na wysokości, chodzić suchą nogą po wodzie; że miewały zachwycenia, w których widywały cudowne rzeczy; że najpospoliciej zmieniały się dwa razy w miesiąc, raz na młodziku, drugi raz gdy księżyc schodził; że w nocy przybierały czasem postać śmierci, w południe przypołudnicy, wieczorem wiedmy lub latawicy. Latawiec, duch zły, był z niemi w szczególnej zażyłości i zgodzie, on także mienił się w różne postacie, sławny był z tego, że za prośbą lub umową nosił z cudzej spiżarni wszystko czego mógł dostać dla swoich przyjaciół.
Lecz już dość wreście tego wyliczania — jeszcze jedno i najgłówniejsze pono po babieniu zatrudnienie bab, było — obmywać umarłych, kłaść ich do truny i śpiewać nad nimi wigilje. Ledwie kto w chacie powieki zawarł, jedni ze strachu, drudzy z przywiązania nie mogli ostatniej oddać mu posługi, biegł parobek po babę, która zawsze do tego była gotowa, gdyż to było może najzyskowniejsze z jej zatrudnień.
Powiedziałem już że lud lękał się bab, którym przyznawał władzę narzucania paraliżu, głupoty, febry i t. p. wywarami z różnych ziół, zbieranych w pewną doterminowaną porę.
Baby i dziady po dwoje lub troje włóczyli się nieustannie z odpustu na odpust, z jarmarku na jarmark; rzadko razem szli w większej liczbie, bo by sobie sami przez to szkodzili. Ślepy ze swoim przewodnikiem, chromy i towarzysz, głuchy z chromym, chromy ze ślepym, dziad z babą przyjaciółką, chodzili dzieląc się jałmużną zebraną, niekiedy drąc i kłócąc się o nią. Na odpustach niezliczone ich ćmy zasiadały smętarze kościelne, śpiewając, wykrzykując, ukazując rany, ofiarując świeczki na sprzedaż, maści i leki, zioła, udając Kaźń Bożą obłąkanie, paraliż. Dzień zaduszny jest i po dziś dzień, jak był zdawna, wielkim dniem w roku dla żebraka, dniem najsutszej jałmużny za dusze zmarłe, którą każdy daje, bo każdy ma kogoś na tamtym świecie, po kim płacze, za którego pragnie modły zakupić.
W Polsce najsławniejsze stekiem żebraków miejsca były — Częstochowa, nowa Kalwarja, św. Krzyż na Łysej górze, Leżajsk, Staszówka, Szczepanów, Gniezno na św. Wojciech, Pilzno na św. Jan, Rzeszów na sławny jarmark, Jarosław na N. Pannę Zielną, Przeczyce na św. Michał, Leki na św. Bartłomiej, Chełm w Lesie, Zawady za Dębicą, kościół św. Piotra koło Dobrzechowa i t. d. W Zawadach była niejaki czas figura ukrzyżowanego Zbawiciela cudowna, z której boku woda ciekła, a tę dziadowie roznosili i przedawali, gdyż lud wielce jej był chciwy. Prócz tego pielgrzymowało dziadowstwo daleko w cudze kraje za chlebem, a najpospoliciej do sąsiadów, wyrobiwszy sobie list pod pieczęcią. Tłoczyli się oni do Węgier, pod wielkim strachem (jak powiadali) przebywając napełnione hultajami Bieszczady; do Siedmigrodzkiej ziemi, do Wołoch; szli zdrowsi nieraz do Kozaków i tam przystawali, inni do Szląska, do Moraw. Niektórzy przy żebraninie trudnili się też przeprowadzaniem koni kradzionych, należąc do cygańskiej ligi, częstokroć nawet mniej świadome ich kupy wiodąc po kraju ubocznemi gdy tego było potrzeba manowcami.
Stykali się oni nieraz z możniejszą klasą, której byli potrzebni, do przenoszenia tajemnych korespondencyj, do szpiegowania wojsk, osób i t. p. Tak jeden z nich w XV wieku, przenosząc listy od Zygmunta cesarza do Krzyżaków, zmarł w drodze i tajemnica się wydała, inni (bo było ich więcej) umknęli. Tak książe Siemion Słucki przekradał się przez dobrze strzeżone bramy Lwowa do przyrzeczonej sobie księżniczki Halszki Ostrogskiej. Tu napomkniem o zwyczaju trzymania do chrztu dzieci możnych przez dziadów, aby się hodowały.[1]
Najpoetyczniejszą postacią u nas byli żebracy ślepi, dudarze i gęślarze, chodzący po wsiach i dworach z pieśniami narodowemi ludu i nabożnemi. Powiadają że zyskowna ta żebranina tak dalece była dobrym chlebem, iż zwykle syn po ojcu gęśle dziedziczył, a z nią ślepotę, umyślnie w dzieciństwie zrobioną.
Najrozwiąźlejsza klasa włóczących się dziadów miała służący jej, mianowicie do porozumień we względzie kradzieży, oddzielny i właściwy swój język, o którym wspominają dawni pisarze nasi, że nim rozmawiali niezrozumiani od nikogo. Był to język ich rzemiosła, który, jak język flisów, jak język myśliwych, miał i swoje własne wyrazy (poczęści) i więcej jeszcze składał się z pospolitych, którym nadawano dziwne znaczenie.
Z tego cośmy tu już napisali, łatwo poznać, jak żebracy wielkie miejsce zajmowali w życiu prostego ludu, jak wielki nań wpływ wywierali. Baba przyjmowała rodzące się dziecię, baba matkę dozierała przy połogu, często bywała kumą, nie jeden raz potem swachą, nie jeden raz lekarką, a gdy umarł starzec, baba znowu omywała go, kładła do truny i śpiewała wigilje. Proste przysłowie — gdzie djabeł nie może, tam babę pośle — maluje jak wiele mogły baby. Gadki też gminne rzadko się bez pośrednictwa dziada lub baby obchodzą, tych tajemniczych postaci, niewiadomo gdzie urodzonych i nieśmiertelnych, bo zawsze po sobie następujących bez przerwy i końca.
Obyczaje tej klasy były jak najdziwaczniejszą mieszaniną nabożeństwa i przesądów, modlitw i występków. Usłużne żebractwo miało jakąś popularną gadkę na wymówienie każdego występku, tak właśnie jak miało lekarstwo (mniemane) na każdą chorobę za kawałek chleba i kilka groszy; uspokajało nie jedno sumienie i nie jedną bojaźń chorobliwą rozpędzało. Tajemnicze życie, wiek, obyczaje, tradycjonalne o nich powieści, wszystko w oczach ludu okrywało żebraków jakimś urokiem dziwnym, natchnąć umiało wiarę w gusła ich, bojaźń i uszanowanie pewne dla nich.
W istocie często straszna była zemsta tych ludzi, których z trudnością dotknąć mogły prawa, a żadna nie wstrzymywała pospolicie wiara i sumienie. Nieraz rzucili ogień pod stodołę, ziele szkodliwe do jadła. — Jednem słowem, żebracy wówczas, tacy jakicheśmy odmalowali, byli dla ludu ciągle potrzebnymi, czasem niebezpiecznymi, ustawicznie nasuwającymi się.
Inny nieco był żebrak właściwie miejski, lecz tylko o tyle, o ile wpływał na niego odmienny nieco rodzaj życia i otaczający go ludzie. Żebrak miejski trochę oświeceńszy, równie zepsuty, przebieglejszym był jeszcze od innych.
Żebracy w miastach prędko zbierać się zaczęli w kształt bractw, czyli cechów uprzywilejowanych. Mieli oni swoje wpisy, księgi, pisarza, urzędników, skarbonę, biczowników, pilnujących aby obcy przybysze miejskim chleba nie odbierali, zasiadając pod kościołami za jałmużną, lub włócząc się po mieście. Już w XVI wieku pokształciły się takie bractwa u nas, mające swoją gospodę do schadzek w mieście, obowiązane starać się dla członków swych o księdza przy skonaniu i pogrzeb choć w polu. Przybywający do miasta litownicy, którzy o okup jako więźnie, albo o pomoc jak pielgrzymi dopraszali się, prosząc o zalecenie ich z ambon, stawić się byli obowiązani wprzód do gospody brackiej i papiery swoje okazać, w mieście nie wolno było ran odkrywać i dzieci nosić. Co cztery pospolicie niedziele odbywały się schadzki, których protokół pisano. W czasie głodów tylko i morów, gdy niezwykły był napływ ludu do miasta, porządek ten ustawał.
Ubodzy szpitalni mieli sobie wyznaczony czas siedzenia na ulicach, pospolicie około Wszystkich świętych i Wielkiej nocy. Starszyznę obierano z dzwonników, cerkiewnych, zborowych kościelnych.
Należący do bractwa siadywali niekiedy w budkach, umyślnie skleconych, przy kruchcie kościelnej.
W ogólności żebrak w mieście mniej miał swobody, baczniejsze magistraty nie dawały bróździć, pod karą pręgierza, chłosty i wygnania z miasta; w razie dowiedzionych czarów, lub tylko intencji — palono bez przebaczenia. Swobodniejsze było życie żebraka na wsi, w ciągłej wesołej od proga do proga pielgrzymce, po znajomej okolicy, gdzie często w starym dziadku starą witano znajomość. Że wpływ żebraków był demoralizującym dla ludu, niewątpliwa — nie jeden dał się im nawieść do zbrodni, nie jeden patrząc na nich zasmakował w próżniactwie, tułactwie i żebraninie; nie jednemu pomogli oni do ukrycia bezkarnego pierwszej zbrodni, co było zachętą do dalszych.
Oprócz tych, o jakicheśmy wspomnieli stosunków z możniejszą klasą, przypomnijmy te, jakie się zawiązywały przy często w XV i XVI wieku zdarzających się ucztach dla żebraków, przez panów, duchownych, mianowicie biskupów, dawanych. Do tych policzmy i obrzęd wielkoczwartkowy.
Oświecenie tej klasy na czem właściwie należało? Na umiejętności pieśni pobożnych, modlitw, litanij i t. d., znajomości tradycyj miejscowych, gadek, przysłów, piosnek ludu; tradycjonalnych także formułach czarnoksięzkich i guślarskich; na poznawaniu ziół i niejakiem ich własności różnych pojęciu. — Oto podobno wszystko. Dodamy tylko że baby uczyły się praktycznie usługiwać położnicom.
Taka to była ta klasa ludu, z której mistrz wybrał posłankę do panny Agnieszki.
Znał cały Kraków starą Kachnę, brudną, garbatą, lecz wyszczekaną, wszystko wiedzącą i chytrą babę. I lud na przedmieściach, i panowie po swoich kamienicach, witali ją jak znajomą. Jednym rozdawała leki, obiecywała modlitwy, drugich bawiła wesołemi plotkami i dowcipną gawędą, której nikomu, w często nawet przytomnym nie przepuszczała. Nie prosiła ona jałmużny, ale przychodziła po nią jak po swoją należność, targowała się jak o zapłatę. Słowem, długie lata praktyki żebrackiej, pewna znajomość ludzi z powierzchowności ich (którą zawsze dziadowie i handlarze mniej więcej posiadają), przytem pobożność i nie splamiona dotąd żadnym wielkim występkiem opinja, nadawały jej śmiałość i jakiś cale odrębny postępowania sposób, który w skutek wymienionych przyczyn nikogo już nie dziwił.
Zwołał ją mistrz gdy szła przez ulicę.
— N. Panno Częstochowska! zawołała drąc się po wschodach; czarnoksiężnik chce czegoś odemnie! No! no! to coś osobliwego, nigdym się nie spodziewała, że mu się mogę zdać na co!
— Niech będzie pochwalony! rzekła wchodząc do izby z nizkim ukłonem.
Mistrz zaczął od wrzucenia jej w rękę obfitej jałmużny. Stara potrząsnęła nią na dłoni i spoglądając w oczy Twardowskiemu, spytała:
— Wszystko dla mnie?
— Wszystko dla ciebie! odpowiedział mistrz, ale nie darmo.
— Wątpię żebyś chciał modlitwy albo lekarstwa. W pierwsze nie wierzysz, a drugiego i sam masz podostatkiem.
— Zgadnij-że czego chcę od ciebie.
— A pokaż no mi dłoń, rzekła stara wyciągając rękę.
Twardowski podał ją z uśmiechem.
— No! no! odezwała się po chwili Kachna potrząsając głową; chodzi tu o jakąś dziewczynę, szyję bym dała.
— Zgadłaś stara! Chodzi o to żebyś to pismo odniosła pannie, która mieszka w kamienicy p. Stanisława Poraja, jego krewnie Agnieszce.
— Wolałabym pójść z tem pismem do panien fraucymeru królowej starej, jak do tej panny! Aj! dumna! bo duma! rzekłbyś że się urodziła na królowę. Bardzo się boję mój dobrodzieju, żebym tem pismem w łeb nie dostała i ze wschodów nie spadła.
— Bądź spokojna! szepnisz jej tylko od kogo! Chodzi tylko o to, aby cię nikt oddającą pisma nie zobaczył, albo nawet nie uważano, że masz do niej interes.
— O! mój dobrodzieju! odpowiedziała Kachna, czy mnie pierwszy raz! Jakem była młodszą, tom się ja umizgała, bo to mi teraz tego garba narosło; prosta byłam jak trzcina. Teraz na starość ludziom pomagać, i to jakoś łechce po sercu — kiedy człek pić nie może, patrzy przynajmniej jak drudzy piją. Już to nie chwaląc się, w całem Krakowie i na Podgórzu, bo i w całej Polsce, nie ma do tego zręczniejszej ode mnie. Znają mnie tu dobrze wszyscy, a nie jeden, choć starą i śmierdzącą, ucałował za dobrą nowinę. Bądźcie dobrej myśli, sprawię się należycie. Byłaby głupia, żeby z waszmością jeszcze stroiła ceregiele.
— Tylko pokornie z nią, zdaleka, bo wiesz że dumna jak królowa! rzekł mistrz — a nadewszystko ostrożnie.
— Bądźcie tylko spokojni! poznam ja ptaszka po piórkach, a człeka po wejrzeniu — wiem z której strony począć! A wszystkie one, dobrodzieju, jednakowe, tylko każda z nich, jak wielkanocne jaje, inaczej po wierzchu malowana — w środku dalibóg to samo!
I śmiejąc się wyszła.








  1. J. Żochowski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.