Mistrz Twardowski (Kraszewski)/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Mistrz Twardowski
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Jako się Twardowski ożenił, i co było na weselu.

Przed kościołem Panny Marji w Krakowie, stała poczwórna kolasa. Konie w niej były kare, bez żadnej odmiany, rosłe fryzy, bogaty na nich szór, woźnica zakapturzony w ciemnej barwie, dwóch obok pachołków konnych. U stopni stał wysoki mężczyzna uwinięty szerokim czarnym płaszczem, w kapeluszu z piórami czarnemi. — Niekiedy zachodził on przed konie, jakby się im przypatrywał, niekiedy znowu stawał na stopniu, a w chwilę pędził pod krużganek kościelny, wyglądając końca nieszporów.
Był to Twardowski, kolasa czarna miała uwieść pannę Agnieszkę z kościoła. Zmierzchało właśnie, ostatki czerwoności słonecznej dogorywały na zachodzie, w kościele dzwoniono we wszystkie dzwony na Magnificat. Liczny tłum bab i dziadów, nie mogących znaleść miejsca w kruchcie kościelnej, lub nie mających prawa żebrać jałmużny u drzwi, snuł się na placu przed kościołem, napełniając powietrze śpiewem wrzaskliwym i jękliwemi prośby wykrzyknikami, a nawet przekleństwy.
Dalej nieco stali słudzy, konie jezdne i kolasy. Między niemi wszystkiemi celował zaprząg i powóz mistrza, już to pięknością fryzów i kolasy, już dziwacznym wyborem czarnej barwy, która raczej kondukt pogrzebowy niż wesele przypominała.
Skończył się wreszcie nieszpór, lud tłumnie z kościoła wysypywać się zaczął, Twardowski odepchnięty ode drzwi, niespokojny, z okiem wlepionem w wychodzących, szukał panny Agnieszki w tej ciżbie, z którą mnóstwo ubiorów i twarzy przesuwało się z szybkością przed nim. Kilka razy omylony chwytał obce osoby i odskakiwał od nich, szukając swojej w innej stronie. Nareście gdy wszystek tłum wypłynął, i pojedyńczo tylko przypóźnieni nabożni wysuwać się zaczęli, postrzegł mistrz między nimi jaśniejące oblicze panny Agnieszki, ożywione, pogodne, jak gdyby w najspokojniejszej chwili życia, jakby nie o krok od wykradzenia, ucieczki i potajemnych ślubów. Wnet poskoczył mistrz za nią, i za długi wiszący rękaw jej sukni, kłaniając się nizko, z lekka zatrzymał, szepcząc:
— Wszystko gotowe!
— Spodziewałam się tego, odpowiedziała spokojnie — jedźmy!
I wiedziona przez mistrza zbliżyła się do kolasy. Słudzy podnieśli ją na ręku i posadzili, Twardowski skoczył na podanego konia, zawrócili w ulicę i polecieli czwałem.
Chmurno było i coraz chmurzyło się bardziej na niebie. Była to pora wiosenna, ale nie tej zielonej i wesołej wiosny, która duszę napełnia życiem i nadzieją, odmładza starych, dodaje sił młodym; — ale tej smutnej jeszcze i nagiej, która nie ma żadnego wdzięku, nic zielonego, świeżego i środkuje jeszcze między zimą a wiosną prawdziwą, podobniejszą do jesieni niż do wiosny. Gdzie niegdzie jeszcze płaty szerokie śniegu bielały na czarnej ziemi, powietrze ciepłe było i wilgotne, niebo chmurne i czarne, wiatr przenikający choć nie chłodny. Droga była szkaradna, ale woźnica uprzedzony o potrzebie pośpiechu nie zważał na to, i wiadomemi sobie manowcami, po pagórkach pędził, nie dbając o błoto bryzgające dokoła, ani na częste przechylanie się kolasy.
Tak w milczeniu lecieli długo, długo — mistrz w ślad za niemi konno gonił i kolasę dościgał. Zaszła czerwona łuna zachodnia, wszedł księżyc, uspokoił się wicher, konie jeszcze leciały; nareście wpadli w zarośla, potem w las, koniom zwolnił biegu woźnica; stanęli u wrót opuszczonej w lesie kapliczki. Tu już błyskało światełko i u ołtarza mnich zakapturzony, w stule, czekał państwa młodych. Twardowski zeskoczył z konia i wprowadził do kaplicy pannę Agnieszkę.
To miejsce nie szczególniej było na obrzęd ślubowin wybrane. Opuszczona dawno, smutna, czarna, zrujnowana kaplica. Mury jej przesiękłe były wilgocią, okna potrzaskane od wiatrów i burzy, pełno gratów walało się na podłodze, ławki były połamane, obrazy podarte szmatami wisiały na ścianach, gdzieniegdzie goździem przytrzymane.
Ołtarz brudny ledwie obrus okrywał, a w dwóch drewnianych okapanych lichtarzach paliły się dwie świece, których długie knoty oznajmywały jak długo czekano na nowożeńców. Nie można było wchodząc w te miejsce, oprzeć się mimowolnemu smutkowi, jakim przejmowało to opustoszenie, ta śmierć wszystkiego. Na dobitkę jeszcze, zdarty i okapany woskiem całun z białym krzyżem, rozesłany był na stopniach ołtarza, zamiast kobierca. Uderzyło to mistrza, uderzyło pannę Agnieszkę, ale on nie wierzył w żadne wróżby, ona nadto się śpieszyła do ślubu upragnionego, żeby się taką fraszką wstrzymać dała.
Zaledwie stanęli u ołtarza, rozpoczął się ślub z taką szybkością, że odpowiedzi ledwie za zapytaniami zdążyć mogły. Zamiana pierścieni, związanie rąk stułą, wszystko to splątało się jak we śnie. — Chwila — i już znowu Twardowski unosząc na ręku żonę, siadał do kolasy, a konia swego oddawszy słudze, pędził z nią nazad do Krakowa. Piękna Agnieszka, uwinięta szerokiem futrem, śmiała się i wesoło wyglądając rychło-li przybędą do miasta, odpowiadała śmiało i swobodnie, bez żadnej oznaki wewnętrznego poruszenia, na pełne gorących żądz zaczepki męża. Już miało świtać, gdy w mgle dymów porannych ukazały się wieże Krakowa. Wkrótce woźnica jechał już uliczkami przedmieść, a właśnie wśród powszechnej ciszy dzwoniono na Jutrznią, gdy powóz zastanowił się u wrót kamienicy mistrza.
Te były otwarte; ciżba sług stała czekając rozsypana wzdłuż sieni, wschodów, na ulicy. Dopalały się światła oczekiwaniem całonocnem strawione. — Pilniejsi pachołcy krzątali się, inni pokotem leżąc drzemali snem porannym. Na górze słychać było wrzawę wielką. P. Agnieszka spojrzała na męża.
— Cóż to za krzyk? u ciebie są goście?
— Sprosiłem ich na wesele — odpowiedział mistrz z uśmiechem.
Pani Twardowska zarumieniła się z radości i poprawiła zmiętej podróżą i uściskami męża sukni. W tem otwarły się podwoje szeroko, ukazała się wielka sala, wybita czerwonym adamaszkiem ze złotym galonem, wspaniale oświecona. W pośrodku niej był stół połyskujący od sreber, nad nim sterczały liczne głowy biesiadników, których hałas przybywającej kolasy z opicia przebudził i na drżące nogi postawił.
Powitani okrzykiem wesołym, weszli państwo młodzi. Ale zaledwie pani Twardowska odkryła twarz swą ich chciwym oczom, kilka krzyków dały się słyszeć z tłumu, krzyków gniewu, oburzenia, złości, przekleństw i groźby.
— Agnieszka!
— Ona!
— Moja wychowanica!
— Moja narzeczona! wołali.
Mistrz bowiem wszystkich prosił, a nikomu imienia swej przyszłej żony powiedzieć nie chciał.
Stary p. Stanisław z rozognioną twarzą, przeciskając się, z tłumu gości wyskoczył.
— Mości Panie! krzyknął, to zgroza! to scandalum! Waszmość śmiałeś podmówić moją krewną, porwać z mego domu narzeczoną innemu, wpół już jego małżonkę? Waszmość śmiałeś jeszcze jakby na urągowisko mnie tu zaprosić, abym był świadkiem jego rozpusty i na swoje własne upokorzenie patrzał? Dobądź szabli i bij się — jesteś szlachcic.
— Hola! hola! wołali drudzy hamując.
— Stójcie! stójcie! krzyczały kobiety.
Pani Twardowska zdumiona i przerażona cofała się za męża. Przystąpił kupiec pseudo- narzeczony.
— Waszmość odważyłeś się następując na securitatem uczciwego domu, porwać z niego osobę już mnie za konsensem jej krewnych przyrzeczoną? — Waszmość mnie porwałeś moją własność jak zbójca — ja się naprzód bić będę — ja, ja — hola, dajcie mi szabli!
— Cicho mieszczaku! ozwał się ktoś z przyjaciół mistrza, nie masz prawa do szabli boś nie szlachcic, na kije chyba z tobą wystąpi z nas który.
Tymczasem spokojniejsi wszczynającą się wrzawę starali się zahamować, nie dając się do siebie zbliżać rozgniewanym, rozprowadzając ich. Hałas jednak rósł co chwila. W tem śmiała pani Twardowska wystąpiła z za męża i zawołała do p. Poraja i jego krewniaczka:
— Czego to Waszmość chcecie, i o co wszczynacie wrzawę? Komuż to z was przysięgłam na niewolę, że mnie swoją jak bydle kupione zowiecie? Jestem-li Waszmości córką, p. Stanisławie, żeś mną bez mej woli chciał rozporządzać? Jestem-li twoją żoną, panie Dominaszku, że się o mnie jak o swoją dopominasz? Co za prawo macie do mnie? jestem sierota, zrobiłam co chciałam — wy wydziedziczycie i rzecz skończona.
— Nie do ciebie mowa, szalona pałko, odpowiedział zajątrzony p. Stanisław, ale do tego co cię porwał. Precz białogłowo do kądzieli i garnków, a ty wystąp z szablą! Przypłacisz mi srodze to urągowisko, na jakieś mnie wystawił.
Mistrz, który, jakby go wcale obelgi groźby nie dotykały, milczał, dotąd uśmiechając się tylko, ozwał się nareszcie:
— Powoli, powoli! Trzebaż wprzódy, żebyście potańcowali na mojem weselu. — Hej, grajkowie, a nu w skrzypce!
Tylko co te słowa wyrzekł, wstąpili na ławy grajki z niemiecka ubrani, i jeszcze się p. Stanisław szamotał, jeszcze klął Dominaszek okropnie, gdy na głos czarodziejski smyczka, klnąc, wrzeszcząc, wywijając kijami i szablami wszyscy przytomni przytrzymując się, próżno usiłując ustać, poszli mimowoli w taniec szalony do koła stołu.
Mistrz ich tak oczarował, że wszyscy, wiele ich tam podówczas było, opętanemi puścili się w skoki, a choć pełni złości, klęli, bić chcieli, popychali się, tańcowali jednak. Zagniewani, zmordowani, bezprzytomni, kręcili się z odgłosem czarodziejskiej muzyki, która nie ustawała. Już dzień był biały, a oni jeszcze zwijali się po sali podkasawszy pół. Nareszcie p. Stanisław wypraszać się zaczął.
— Mistrzu, wołał, każ ustać kapeli, ty nas w śmierć pozamęczasz! do licha! uwolń od tej męczarni. Daruję ci wszystko, noga moja u ciebie nie postanie. — W Imię Boga, każ tej przeklętej kapeli ustać! Dominaszku, przytrzymaj mnie z całych sił.
Dominaszek tańcując chwytał p. Stanisława, ale ledwie się go dotknął, rozlatywali się, każdy w inną stronę, jak dwie rozpędzone i uderzone o siebie piłki.
Mistrz z żoną śmiał się do rozpuku; aż wreście gdy ujrzał, że się dobrze uznoili wszyscy, dał znak. — Ustała muzyka, wszyscy na ziemię popadali, a wielu i powstać nie mogło.
Wnet stół pokrył się misami srebrzystemi, potrawy, dzbanami — rozpoczęła się uczta. Obrażeni jednak lękając się znowu jakiej zemsty, cichaczem pouciekali do domów.
Mistrz z żoną zasiedli pierwsze miejsce za stołem na paradnych aksamitem wybitych krzesłach; otoczyli ich goście, a wśród wesołych wiwatów, trwała biesiada do nocy. Nad zmierzchem zniknęli państwo młodzi, pijacy pozostali u kuflów, obżartuchy poszli się z niestrawności kurować.
Całe miasto uważało, że ta noc była niesłychanie długą; a byli nawet tacy, którzy utrzymywali że czterdzieści godzin trwała. Inni jednak piszą, że nie dłużej nad dobrych trzydzieści. W tym względzie nic stanowczego wyrzec nie ośmielamy się; wiemy tylko, że Twardowskiemu tak się zdała krótką, iż z tej okoliczności cytował ruskie przysłowie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.