Miasto pływające/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julijusz Verne
Tytuł Miasto pływające
Wydawca Redakcya „Opiekuna Domowego”
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia J. Jaworskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga T.
Tytuł orygin. Une ville flottante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Trzeba przyznać, że doktór Dean Pitferge nie dodawał otuchy. Pasażerowie nie byliby go słuchali bez drżenia. Czy też on żartował, czy mówił poważnie? Czy to prawda, że on był na Great-Eastern podczas wszystkich jego podróży, a żeby miéć udział w jakiejś katastrofie? Lecz wszystko jest podobne dla takiego dziwaka, zwłaszcza dla anglika.
Tymczasem parostatek ciągnął dalej swój bieg, tocząc się jak łódź. Zachował niewzruszenie liniją loksodromiczną statków parowych. Wiadomo, że na powierzchni płaskiéj najkrótszą drogą z jednego miejsca do drugiego jest linija prosta. Na kuli linija krzywa utworzona przez wielkie łuki. Okręty dla skrócenia podróży, muszą z konieczności, trzymać się téj drogi. Lecz statki żaglowe, nie mogą płynąć tą liniją, jeżeli są wprost wiatru. Jedne tylko parowce są w stanie trzymać się ciągle kierunku ściśle oznaczonego, one też przybierają drogę wielkich łuków. I tak zrobił Great-Eastern podnosząc się trochę ku północo-zachodowi.
Kołysanie nie ustawało. Ta szkaradna choroba morska, od razu udzielająca się i epidemiczna, robiła gwałtowne postępy. Niektórzy pasażerowie, wynędzniali, bladzi, z nosem cienkim, policzkami wklęsłemi, skroniami ściśniętemi, mieszkali prawie na pokładzie, dla wciągania do płuc świeżego powietrza. Po większéj części wściekli byli na ten nieszczęśliwy parostatek który wyglądał na prawdę jak wiązka pływająca dla wskazówki, gdzie zarzucono kotwicę i złościli się na stowarzyszenie, którego prospekty ogłaszały, że choroby morskiéj „nie ma na tym okręcie.”
Około godziny 9-téj, z lewego boku tylnéj części okrętu dano znać o jakimś przedmiocie oddalonym o 3 czy 4 mile.
Czy to był szkielet wieloryba, czy rozbity okręt? nie można jeszcze było rozpoznać! Grono pasażerów zdrowych zebrało się by patrzeć, na te szczątki pływające o trzysta mil od najbliższego brzegu.
Tymczasem Great-Eastern posuwał się ku przedmiotowi zapowiedzianemu. Lornety wszystkie tamże się zwróciły. Zdania o tem były bardzo podzielone, a wśród amerykanów i anglików, dla których każden pozór do zakładów jest dobry, stawki zaczęły iść w górę. Pomiędzy tymi ludźmi szalenie lubiącymi zakłady, zwróciłem uwagę na człowieka wysokiego wzrostu, którego rysy twarzy uderzyły mnie, z powodu oznak niedwuznacznych, głębokiéj nieszczerości. Indywiduum to miało jakieś uczucie nienawiści ogólnéj, wystereotypowane na swej twarzy, na którem nie pomylili by się nigdy ani fizyjonomiści ani fizyjologowie; czoło sfałdowane zmarszczką prostopadłą, wzrok zuchwały zarazem i nieuważny, oko suche, brwi jedna przy drugiéj, ramiona wysokie, głowa do góry, nakoniec wszystkie oznaki niezwykłéj bezczelności, połączonéj z rzadkiem oszukaństwem. Kto był ten człowiek? nie wiedziałem, lecz niepodobał mi się nadzwyczajnie... Mówił głośno i tym tonem, co to zdaje się rzucać obelgi. Kilku służalców, godnych jego, śmiało się z grubijańskich jego żartów. Osobistość ta utrzymywała, że rozpoznaje wdali szkielet wieloryba i twierdzenie swoje podtrzymywała znacznemi zakładami, na co natychmiast nie zabrakło amatorów.
Zakłady te, które się podniosły do sumy kilkuset dollarów, przegrał wszystkie. W istocie było to pudło rozbitego statku. Parostatek przybliżył się do niego szybko. Można już było poznać miedź zielono-szarą na jego zewnętrznym spodzie. Był to statek trzy masztowy, z popsutemi masztami leżący na boku. Zapewnie miał miarę pięciu do sześciu set beczek. Czy opuściła go służba okrętowa? było to pytanie, czyli używając wyrażenia angielskiego „great attraction”[1] tej chwili. Jednak nie było widać nikogo na tym pudle. Może rozbitki schronili się wewnątrz? Przez lunetę widziałem od niejakiego czasu, przedmiot poruszający się na przodzie tego statku, lecz wkrótce przekonałem się, że to była resztka trójkątnego żaglu, którą wiatr powiewał.
Z odległości pół milowej, wszystkie szczegóły tego pudła zaczęły być widoczne. Było ono nowe i zachowane w bardzo dobrym stanie. Jego ładunek, który się stoczył pod naciskiem wiatru, zniewolił go do pochylenia się na bok. Oczywiście ten statek zaskoczony w chwili krytycznéj, musiał poświęcić swe maszty.
Great- Eastern przysunął się do niego. Opłynął wokoło. Dawał znaki swéj obecności licznemi gwizdaniami. Powietrze się od nich rozdzierało. A na tym rozbitym statku panowała cisza głucha i nieożywiona. Na całej przestrzeni morza zakreślonéj horyzontem, nic nie było widać. Ani jednéj szalupy przy boku tego rozbitka.
Służba okrętowa miała czas do ucieczki. Ale czy mogła się dostać na ląd, odległy o trzysta mil? Wątłe łódki czy mogły się oprzeć falom morskim, które tak przerażająco podrzucały Great-Eastern. Z resztą w jakim czasie mogła się stać ta katastrofa? Z powodu wiatrów panujących czy nie wypadało też szukać dalej na zachodzie, miejsca tego rozbicia? Wszystkie te pytania musiały zostać bez odpowiedzi.
Kiedy parostatek płynął z tyłu rozbitego statku, przeczytałem wyraźnie na jego tablicy nazwisko Lérida; lecz znaku portu do którego należał, wcale nie było. Z jego układu, z jego kształtów wysokich, z wysmukłości szczególnéj, sztuki drzewa na przodzie okrętu, majtkowie z naszego parostatku wnioskowali, że był budowy amerykańskiéj.
Statek handlowy, okręt wojenny pewnie by się nie wahał, zabrać to pudło, które musiało w sobie zawierać drogie towary. Wiadomo, że w wypadkach, ocalenia szczątków rozbitego statku, prawa morskie, przeznaczają wybawcom trzecią część wartości. Ale Great-Eastern, obowiązany do służby regularnéj, nie mógł wziąść tego szczątku aby go wlec za sobą tysiące mil. Wracać się nazad, aby go zaprowadzić do najbliższego portu, było także niepodobieństwem. Trzeba więc było zostawić go z wielkim żalem majątków; wkrótce też ten rozbitek został tylko małym punktem w przestrzeni, niknącym na horyzoncie. Grono pasażerów rozeszło się. Jedni poszli do swoich salonów, inni do pokoików, trąbka na drugie śniadanie nie zdołała zbudzić wszystkich tych śpiących obezwładnionych chorobą morską.
Około dwunastéj kazał kapitan Andersen umieścić dwa maszty przednie i jeden najmniejszy tylny. Okręt lepiej oparty mniej się kołysał. Majtkowie próbowali także ustawić, statek mały przykręcony do parostatku podług nowego systemu. Ale system był „zanowy” zapewnie, gdyż nie mogli go zużytkować i ten mały statek w całéj podróży nie był użytecznym.





  1. Wielki powab przyjemności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Jadwiga Papi.