Miłość pasterska/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Miłość pasterska
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze we Lwowie
Data wyd. 1914
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WŁADYSŁAW ORKAN



MIŁOŚĆ PASTERSKA









NAKŁADEM
TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO WE LWOWIE
LWÓWGUBRYNOWICZ I SYN
WARSZAWA □ GEBETHNER I WOLFF
1914



WSZELKIE PRAWA PRZEDRUKU I PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE.
□ □ DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE. □ □


Wieczór lipcowy był — pogodny, ciepły.
Księżyc nad Pustkę wyszedł pełnią
I z poza smreków, które w milczeniu zakrzepły,
Z poza stręczystych chmur,
Które się jak baranki wełnią,
Zajrzał na moje osiedle...

Owiał mi duszę czar kochanych gór —
Tchnienie, o jakiem śnią prastare jedle.

W te razy zaszedł urok nowy.
Ktoś w Pustce, skryty mrokiem,
Na fujarce smrekowej,
Na dziwnym, zapomnianym instrumencie
Zagrał mi dawną nutę...
Zadrgało serce, życiem strute —
I pod przemocnym jej urokiem
Zbaczyły mi się w tym momencie
Pasterskie moje czasy...
Kiedy to jeszcze stały hrube lasy —
Kiedy we wierzchołkach drzew

Kołysały się orle gniazda —
Kiedy w uboczach rozlegał się śpiew,
Niewolący i ucho i serce
W zlęknionej czarem pasterce...
Kiedy to długowłosy gazda,
Jak pniak zbutwiały, siwy,
W pasterskiej, dymnej kolebie,
Przy czasie słoty,
Gdy, jak mgły ciężkie, snują się tęsknoty,
Objawiał słowem różne cuda-dziwy,
Z wieści i sam ze siebie...
Kiedy to na słonecznych polanach
Życie kwitnęło młode —
Rój młodzi krzepkiej ognił się przy sianach,
Dopieroż przy zabawie!
A Śmiech, Pustota, w skwarnej tarzały się trawie,
Porwane przez swobodę...
I wreszcie kiedy przy zorzy wieczornej
Pasterze woły spędzali,
Zstępując z polan w gromadce honornej,
I na fujarkach grali....
A nuta szła w dół — na roztoki,
Na pola, mrokiem osnute...

I kiedym teraz usłyszał tę nutę,
Taki mię objął żal głęboki,
Bez dna, nieukojony,
Że łzom nie mogłem dać ustanku.
Coś we mnie wołało łkaniem: »Franku! Franku!«
Jakby to wołał czas miniony...

Przeszedłem poprzez ten świat,
O którym tam na polanach śniłem —
Tyle straconych lat —
Walczyłem o coś — żyłem — —

Oto powracam duszą, bólem strutą..
...............
O nuto! dawna, niepowrotna nuto!...



POŁUDNIE
Jasiek z Zarębków wygnał woły na wierch Ceski, na polanę rozkoszną, schyloną jedną połacią do słońca, ku południowi. Stało mu się w sercu wesoło, jak zawdy, gdy tu wyganiał. Śródpołuń był. Słonko wytoczyło się z poza Jaworzyny i stało prawie nad czołem Turbacza, ciskając światło w roztoki, które się aż zapoczęły mglić od tej białości.

Powiódł radosnemi oczyma dookoła po słonecznych wierchach, po zamglonem na zachodzie widmie Babiej Góry, i oparł się aż na północy o lackie niziny, które poprzez sreżogę, zbłękitniałe, wydawały się rąbkiem dalekiego morza. A coś w nich, niby igły wież złocistych, lśniło. Starzy powiadali mu, że tam Kraków.
Dumą radosną porwany, zawiódł głośno:

»Hej!... jak ja se zaśpiewam
Na środku polany —
Ej — to mi odegrają
W Krakowie organy...«[1]

Poleciało ku wierchom — zadźwięczało po bukowym lesie — rozjękło, rozniesło się po dalszych uboczach — i Jaśkowi zdało się, że słyszy echa dobyte z niewidzianych dalekich organów. Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem.
Zajął woły i popędził je ku południowi w cień kraju, aby się pasły. Sam zaś legł w słońcu na polanie i, sparty na łokciu, wygwizdywać sobie począł a kerpcem wytupywać jakąś melodyę. Po twarzy chodził mu uśmiech, niby kółka słoneczne, spadłe z gęstwy liści, a w oczach migotały ogniki lekkomyślne, zdrajce swawoli. Bo też jeno swawolne myśli mogły się plątać po tej pysznej głowie, nijaką troską nie ściężałej.
Właśnie przyszło mu na pamięć, jak to tu na tej polanie w dzień Matki Boskiej Zielnej prasnął Józkiem, co go zwią Harnym, o ziemię — w oczach Haźbiety, pasającej teraz owce w przeciwległej uboczy, na Suhorze. I jak Haźbieta śmiała się i potem już ani pojrzeć na Józka nie chciała.
Skąd mu sie wtedy telo tej siły nabrało? Przecie to chłop: jak i Józek. Od kiela roków wolaruje. A tak sie pysznił swoją siłą — widziało się, że niema nadeń harniejszego. I ukrócił go.

Przywodził na oczy całą tę walkę po szczególe: Jak się wzięli próbować za pasy, zrazu niby żartem, a potem i naprawdę. Haźbieta stała opodal i śmiała się. To mu dodało sił. Jak nie zawinie — jak nie siepnie nim — aż ziemia jękła. Spojrzał tryumfująco na Haźbietę — ta się dalej śmiała, jeszcze serdeczniej.

»Hej — pociesenie moje
Kany sie obraca?
Popod Obidowiec
Owiecki nawraca...«

Zaśpiewał sobie wysokim półgłosem. I, przechylając głowę w tęsknem zamarzeniu, popatrzył w stronę Obidowca — ku Suhorze. Patrzał długo, aż mu mgłą zaszła ubocz — a miał ją w oczach, jak żywą, śmiejącą się, jak wtedy. Nagle zerwał się z ziemi.
— Cy je tyz jest? Cy tyz juz wygnała?...
Podszedł parę kroków wyżej i wpatrzył się bystro ku Suhorze. Lecz las zasłonił polanę — nie widać owiec, ani nic. Jakby się tu dowiedzieć... Stanął se mocno, sparł się pod bok, odkrzypnął i zawiódł głośno:
— Ou-ho-ho-ho-ho... ho-ho-ho-hu!
Zagrało potężnie — poniesło się ku przeciwległej uboczy.
Jasiek nadstawił ucha — nadsłuchował.
Niezadługo przywiało cienki głos z Suhory:
— U-hu-hu hu!
Jest. Poznał jej głos odrazu. Uśmiechnął się, jakby ją na oczy ujrzał. I z tej radości zawiódł:

— Hej!... jak ja se zaśpiewam,
Jak ja se zawiedę —
Usłysy mie dziewcę,
Choć najdali bedę...

Mało mu się widziało — dodał:

— Hej!... jak ja se zaśpiewam —
Puscę głos po lesie —
Pozna mie dziewcyna,
Wiater ij doniesie...

Długo grało po lasach, po uboczach — a skoro zcichło doznaku, przyleciało z Suhory:

— Hej!... wtedy ja cie wtedy
Chłopaku poznała,
Kiedyś bucki ścinał,
Ja owiecki gnała...

Jaśkiem aż zatrzęsło — jakby to wiatr dunął, nie melodya tęskliwa.
— Dyć tak było. Jak sie to zda i śpiewka..
I na oczach stanęły mu te liście bukowe, na których se ją przyniewolił, i te owce białe, które ich obstąpiły jako świadki...
Dużo miłośniej i jakby głosem nie swoim zaśpiewał:

— Hej!... powiedz-ze mi powiedz,
Moja kochanecko,
Z za wtorego wierchu
Wychodzi słonecko?[2]

Jeszcze nie zgasły echa dźwięczne, gdy od Suhory przywiało:

— E jakze ja ci powiem,
Kie ja nie widziała —
Słonecko wschodziło,
To ja jesce spała...

Stojąc oparty na ciupadze, ustami rozchylonemi słowa miłe chwytał, i uczuł, jakoby ta melodya przyniesła mu zapach siana, na którym spała.

Nie miał już woli śpiewać. Obejrzał się za wołmi. Pasły się w kraju, w cieniu buczków, okalających polanę.
Legł na ziemi do słońca i począł sobie znowu zcicha przygwizdować — ale mu nie szło. Owładnęło nim zleniwienie, zwyczajne o tym czasie. Zauważył, gdy oczyma zmęczonemi dookoła włóczył, że i woły powolniej trawę skubią — jak od niechcenia.
Słońce przetoczyło się z nad Turbacza ku Obidowcowi i stało prawie na południu. Nie grzało już, ale piekło jak płomień ogniska. Gorąco coraz większe się czyniło — skwar się w powietrzu wzmagał. Nawet liście buczyny poskręcały się od żaru i dygotały.
Jasiek leżał na trawie, jak na rozpalonej nalepie. Pomyślał, że dobrzeby było zniżyć się do cienia, ale ruszyć mu się nie chciało. Kapelusz jeno nasunął na czoło, oczy przymknął i trwał jak w drzemce. Ale światło przedzierało się przez powieki i parzyło go w sam mózg. Bawił się zrazu tem światłem, bo rozmaite mu się przedstawiało: raz białe, raz żółte, raz czerwone... Myślał przytem:
— Taką cyrwoną spodnicę ma Haźbieta. Jak z poza bucków mignie, to jakby cary jakie. Co tyz to w tem...
I teraz na samą myśl czyniło mu się słabo koło serca — jak pod urokiem. Włada go odchodziła. W gardle uczuł suchość dziwną — pragnienie nagłe, uprzykrzone — aż oddech tamowało. Dźwignął się na siedzącko — popatrzył na świat — a świat mu się jakimś dziwnym wydał, jakby go coś przeinaczyło. Czary istotne... Każda rzecz ta sama, a nie ta. Liście jakieś zieleńsze — trawy złocone — i światła, światła potoki — lić jasna...
Przetarł oczy. Woły leżą — żwiękują. Czy to naprawdę te woły?
Zdala dobiegło żałosne wołanie kani:: »piić«!
Dumał wstać — iść ku wodzie — ale źródło daleko, na północnej stronie. Zbaczyło mu się, że w Potoku Skalistym jest agrest; późno dojrzewa — może już i dojrzał. Ale i tam nie blizko. Pragnienie by go odpadło, nimby doszedł.
Wyciągnął się z powrotem — gdy pragnienie przywiodło mu na smak maliny. Są we wrębie, w uboczy. Począł je w myśli rwać i smakować. Przypomniało mu się zaraz, jak to mu kiedyś Haźbieta przynięsła w podołku malin. Słodkie były... Począł wspominać to i insze — i obraz jej, jako żywy przedstawił mu się w oczach. Leżąc na mchu wysokim, w słonecznej spiece, kusi go śmiechem, oczami i całą sobą rozkoszną...
Porwał się z ziemi — skoczył do kraja — zajął woły i miał je gnać ku Suhorze... ale pognał je na stronę północną — ku wodzie.
Napoił woły w studzience i sam się napił. Potem siadł koło studzienki, a woły się po młace pasły.
W cieniu nabrał rzeźkości — siły mu wróciły — dumał zatem, coby tu wymanić, bo mu się cnąć poczynało. Ścinałby buka, ale nie wziął ze sobą rąbanicy — ciupagą nic nie poradzi.
Wstał — rozprostował ręce, aż zachrzęściały w stawach — spróbował-by się z kim... Ale tu po tej stronie, widać, nikt nie pasie. Huknął w dół ku roztoce — nikt nie odpowiedział.
I znowu idąc z wołmi pomału pasęcy, wyszedł na wierch Ceski.
Słońce posunęło się nad Suhorę — śródwieczerz się zbliżał.
Jasiek odrazu oczy tęskne ku Suhorze zwrócił, ale słońce nic nie dało widzieć. Zaledwie poprzez gęstwie wpływającego ku roztoce światła las smrekowy majaczył.
Naraz stamtąd przyleciał znany dobrze głos, jak wiater gorący z południa:

— Hej! przyjedź, Jasiu, przyjedź,
Abo przypłyń wodą —
E bo moje serdusko
Saleje za tobą.

Jasiek też wartko odpowiedział:

Hej! podej-ze mi rąckę
Na zieloną łąckę —

E podej-ze mi obie,
Pomówimy sobie...

I zaśmiał się w sercu. Niezadługo przywiało od Suhory, ale dużo smętniej:

— Hej!... próźno ciebie, Jasiu,
Moje ocka płacą —
Jak przydę ku tobie,
Owce sie potracą.

A on, jakby już dawno nosił w myśli radę, odśpiewał z potuchą mocną:

— Hej!... zezyń owce na dół,
Ja wołki zezynę —
Zejdziemy na drózkę
Popod jaworzynę...

Gdy echa pocichły, nadsłuchował pilnie. Za chwilę dopiero ozwało się, jak granie najmilsze:

— Hej!... dyć to już śródwiecerz,
Minęło południe —
Kochaj mie, Jasieńku,
Ale nie obłudnie...

Roześmiał się serdecznie, jakby ją miał przed sobą — z miłością w oczach i z tem zastrzeżeniem. I głosem, w którym uśmiech drgał jeszcze, odśpiewał:

— E nie bój-ze sie, nie bój,
Dyć ja przecie nie zbój —
Nie zbój, nie zbójnicek,
Ino pacholicek.

Stał cicho i słuchał, czy mu jeszcze słów jakich nie przyśle. Za chwilę odzew jeno przypadł — krótkie: »U-hu-hu-hu«! Zmiarkował po głosie, że mu je już z uboczy przesłała. »Zgania owce« — powiedział sobie radośnie. Czemprędzej zajął woły i gnał je w roztokę — naprzeciw. Z lasu już posłał odzew.
Przedarł się z wołmi przez buczynę i gnał rzadkim lasem. Gałęzie jeno pod nogami trzeszczały, i odzywało się niekiedy w głowicach drzew gruchanie gołębi.
Przechylił się na drugą stronę zbocza i posłał odzew Haźbiecie. Naraz, jakby w odpowiedzi, dobiegł jego uszu śpiew żałośliwy, cienki — od strony innej — ze Spalonego:

— Ej, nie wierz chłopcu, nie wierz,
Choćby w ogniu lezał...

Dalsze słowa straciły się w żałości. Poznał odrazu głos Tekli, którą łońskiego roku na Spalonem, pasąc z nią woły, przyniewolił sobie, a potem jej odniepadł dla Haźbiety.
Widząc, że go poznała z daleka po głosie, i że jemu tak śpiewa — odrzucił z pyszna swawolnie:

— Hej, dawniej tom cie widział
Bez dziesiątą ścianę —
Dzisiaj cie nie widzę,
Choć przy tobie stanę.

Na to przywiało ze Spalonego:

— Ej, pamiętaj se, Jasiu,
Stanies na sąd boski —

Bedzie on ci, bedzie,
Mój wianecek gorzki...

Już nie odpowiedział. Natomiast wartko zawrócił woły i przesłonił się od tej strony zachyleniem leśnem. Gnał jakiś czas w milczeniu — o skoro widział, że się już dość od Spalonego oddalił — począł sobie przygwizdywać dla śmiałości serca i potuchy. Już też zbliżał się ku roztoce... Tu doleciał go — już z niedaleka — szukający go głos Haźbiety:

— Moje pociesenie
Na ktory jest stronie?
Cy na ty, co i ja,
Cy sie ze mną mija?...[3]

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Słonko już dobrze schowało się za wierch Tobołowa, i mrok zakradał się w roztoki, gdy w uboczy pod Suhorą zadźwięczało przy smętnem turlikaniu owiec:

— Hej!... juz sie zachmurało,
Kany świtać miało —
Juz moje kochanie
Z wiatrem poleciało...

A od Spalonego poniesło się żałośliwe śpiewanie ku Cesce:

— Hej!... bodajby cie było
Na świecie nie było —
Nie widziałabych cie,
Nie zal-by mi było...

A Jasiek ze Zarębków gnał napasione woły ku kolebie i przygwizdywał sobie — po twarzy przebiegał mu uśmiech lekkomyślny, a w oczach migotały ogniki swawolne.

JAK JÓZUŚ CHCIAŁ,
A JAK MU WYSZŁO
Józuś, Miecusiów syn, z pod hal od Dunajca, ukończył szkoły w Krakowie i na wakacyach w chałupie u ojców bawił. Nie wiedział jeszcze, gdzie się na przyszły rok obróci: — czy na doktora pójdzie, czy na księdza, czy też na sędziego. W domu najbardziej by radzi byli, żeby na księdza poszedł. Nie powiedzieli mu dotąd wyraźnie, ale ze wszystkiego miarkował, że tak myślą; matka już drugi tydzień na tę intencyę nowennę odprawiała.

Józuś do żadnego stanu wyraźnego powołania nie czuł, najmniej zaś do duchownego; ale czuł, że się oprzeć nie potrafi, skoro go poczną nakłaniać... Zmęczoną głowę miał po ośmiu latach nauki, i najchętniej by się niczem nie zajmował, jak oto w tym czasie. Całymi dniami wałęsał się bez celu, wysypiał się w sadzie do słonka i chodził między ludźmi osiedla jak śpiący. Tyle, że czasem do kościoła, przez matkę przynukany, poszedł, księdza proboszcza odwiedził — ale i to czynił bez ożywienia, jak w śpiączce.
Matka przepomagała się, by mu jeno w jedzeniu dogodzić; jajeśnicę mu co rano smażyła, zacierkę z białej mąki na mleku gotowała, poddawała mu, co mogła; i Józuś wnet stracił bladość przyniesioną z miasta, przybyło go na gębie, wyglądał, jak rydz bukowy.
A że w próżnowaniu i przy dobrem jadle zwykły różne myśli przychodzić do głowy — więc i Józusiowi przyszła myśl: pójść ku szałasom, na hale... Zbaczyły mu się owce, siano, pasterki, śmiejące się takim śmiechem, który aż łaskocze... Tu pracujący ludzie przeszkadzali mu — tam mu już nikt nie przeszkodzi.
Najbliższe szałasy były na Chochołowskiej. Tam też Józuś poszedł.
Pasterze i pasterki przyjęli go ochotnie, bo znali go od mała — niejedno lato z nimi pasał. Po paru dniach oswoili się z nim, i Józuś wodził się z pasterzami, jak za dawna.
Znużenie opadło z niego, jak kurz, gdy wiatr zdmuchnie. Nie na marne też wyszły podbiady, dawane przez matkę. Ku pasterkom się z przyśmiechami zwracał — te zaś prześmiewały się z jego nauki.
— Tyle-ś casy w tych skołach był, i coz cie naucyli? Śpiewki-eś pozabacował...
— To se przybacę — starał się mówić w ich sposobie.
— Moze w seminaryi? Tam by ci dali! Msę świętą kazą ci śpiewać...
— Coz to zawadza?
— A to, ze teraz ci juz o świeckich rzecach nie trza myśleć.
— Widzis, zebraku, ani na wesele nie bees mógł iść, ni na druzbę...
— A das mi, Józuś, ślub, jak księdzem ostanies?
— Dam ci, z jaką paradą! ino pockaj.
— A kie-z to bedzie? Za rok, dwa? Bo mi sie śpiesy.
— Coz ci tak pilno?
— Gadaj mu ta o tem, kie on juz jak ksiądz. — Jakze ty zebraku wytrzimies? Tak całe zycie bez grzychu...
— Haj? od cegoz gospodyni? — pytała insza.
— Kie Józuś ta nie taki... On juz dziś jakby wyświęcony. Ino mu kółko na łbie wystrzydz...
— Wiera tyz bedzie ksiądz z ciebie! Ino tu prymicye zrób, pamiętaj, coby my sie wytańcyli...
Józuś wstydził się tego przyszłego księdzostwa. Chciał im koniecznie pokazać, że on nie taki święty, jak myślą.
Najuparciej prześmiewała się z niego Kundzina Jewka od Królów. W zamian za te jej prześmiechy począł ją śmiało słowami napastować. Nie gniewała się o to bynajmniej; to też Józuś ośmielił się tak, że gdy jednego popołudnia przyostali na chwilę sami na polanie, zagadnął prosto:
— Kaz ty legas?
Wiedział dobrze, że nocowuje przy kopach na sianie.
— E? — przedrzeźniła — coześ taki ciekawy?
— Bo bych przysed ku tobie.
— To przydź — kto ci broni?
Józuś uszom swym nie chciał dowierzać.
— Naprawdę byś mnie przyjęna?
— Jakze? Dyć nie na śpas..
I zaniesła się śmiechem, który Józusia więcej niż słowa przekonał. Jak to dziwnie łatwo! — pomyślał sobie w radosnem ździwieniu — że ja też, głupi, nie wiedział...
Przez cały ten odwieczerz miejsca se nie mógł naleść z niecierpliwości krwi, myślą pokuśną rozgrzanej. To do koleby zabiegał, to z pasterzami po hali się wodził, to za owcami uganiał — a wszędy za nim szedł śmiech Jewki, raje obiecujący. Na samą myśl tych rajów aż Józuś omglewał w ciele.
Nigdy dotąd podobnego uczucia nie doznawał. Choć miewał już różne. Kochał się w błękitnych pannach, spotykanych na nabożeństwach majowych, potem w kulawej córce pani, u której dwa roki mieszkał: były to miłości straszne — do »aniołów«; myślą bał się ich sukień dotykać. Później czystość swoją tracił w ofierze Lilith nieznanej, nago już w marzeniach śmielszych widywanej, aże stracił ją zupełnie w jakiejś ohydnej miejskiej norze, gdzie go po maturze pijanego koledzy zawlekli. Prześladowało go to przypomnienie, jako sen przykry, niewyraźny. A oto teraz, tej nocy, ma się stać rzeczywiście, o czem śmiał śnić jeno... I to naprawdę! bez żadnych ocyganień! — Józuś! czy ty nie zwaryjujesz pierwej! — mówił sobie.
Miał wciąż na oczach Jewkę: jej postać krzepką, o twarzy ciemnej, przez którą ogień krwi przeświecał, z iskrami oczu, z rzędami białych ząbków; o włosach czarnych, splecionych w długie warkocze, i piersiach, wyraźnie wzdymających katankę we dwa wzgórki... Aż oczy mgliły mu się na myśl o tych wzgórkach — odsłonionych.
Wyobraźnia rozpalona nawodziła mu na zmysły obrazy noclegu, jaki chyba bogowie pogańscy mieć mogą. Z Jewką — przy kopie — na sianie!... Wszystko wobec tego wydawało mu się nudnem, nie wartem jednej uwagi. Całe życie jego dotąd nie miało — widział — sensu. Po to się trudził lat tyle, po to się uczył łaciny i greki, by oto zrozumiał wreszcie, iż jedno jest dobro, jedna mądrość: ujrzeć się z Jewką na sianie.
Nadszedł wieczór. Józuś i wieczerzy jeść nie mógł — telo szczęściem czuł się napasiony. A wieczerzali pospólnie w kolebie. Za Jewką jeno oczami wodził, chwytał jej uśmiech każdoraźny, jej spojrzenia — chciał się już upewnić w sercu, bowiem, im bliżej czuł się obiecanych rajów, trwoga go napastowała.
Wnet po wieczerzy poczęli się pasterze rozchodzić na spanie — każde do swoich kóp.
Józuś ze drżeniem zbliżył się ku Jewce.
— Jakze bedzie?
— Z cem?
— Ze spaniem... Cy mam przyjść ku tobie?
— Jak fces — zaśmiała się. I, zaodziawszy chustkę, poszła na halę wyźnią, gdzie nocowywała.
Józuś został w kolebie ze starym Szymkiem, z którym tu legiwał. Skoro po jakimś czasie Szymek zabierał się do spania i klęknął do pacierzy, Józuś skierował kroki w pole.
— Pójdę wyjrzeć na miesiączek, czy wyszedł — rzekł w progu. Czuł tym razem potrzebę wytłómaczenia, dlaczego wychodzi. Szymek nie odrzekł nic, mówił pacierz.
Halą wyźnią nazywano skrawek równy w końcu hali, wyżej położony. Stamtąd widok był otwarty na wschód i na zachód. Tam Józuś skierował kroki. Idąc, dygotał całem ciałem, choć wieczór był ciepły — wzruszenie, nieznane dotąd, trzęsło nim, jak złodziej gruszą.
Skoro na halę wyszedł, rozejrzał się z uwagą, by nie zmylić. Księżyc wychodzący ledwo rozwidniał polanę. Na środku stało kilka kóp. Poboku jednej dojrzał posłanie i chustę ciemną. Zbliżył się z dygotem serca.
— To ty Jewciu? — szepnął, stając nad posłaniem.
— Ja. Coz fces?
— Przysedech ku tobie.
— To ląz.
Józuś czuł się, jakby go do nieba wpuścili. Rozpatrzył się po posłaniu i legł skraja, obok Jewki. Chwilę spoczywał cicho. Zbierał w sercu odwagę, oswajał się z rzeczywistością. A bokiem z ciekawością pozierał na Jewkę. Leżała na wznak, chustką owinięta, twarzą ku niebu.
W pobrzasku miesiąca widział jej przyciemniałą twarz, oczy otwarte, wpatrzone w gwiazdy, błyszczące. Wydała mu się jakąś inszą, poważną, prawie że surową. Onieśmielenie poczęło ogarniać Józusia, gdy patrzał w nią, tak w niebo wmyśloną.
— Gwiozda spadła... — szepnęła.
Józuś spojrzał na niebo za jej wzrokiem, i znów ku niej powrócił oczyma. Nieznacznie przysunął się. Dygotał jak w febrze.
— Cy ci zimno? — spytała.
— Nie...
— Tak sie trzęsies. Moze ci dać trok chustki?
Odwinęła chustkę. Józuś podjął trok i skwapliwie się przysunął.
— Cieplej ci?
— Cieplej.
— To śpij. Abo patrz na gwiozdy. Widzis, co ich hań... Jak iskry rozsiane. Więkse, i mniejse, i mało co widne... O — jak sie mienią... Z cego one tyz bedą? Nie wies? co? Jak was tam w skole ucyli?
— To są światy, takie, jak nasa ziemia...
— Głupi... światy... mniejse od śpilki.
— Bo daleko, to sie widzą małe.
— Dzieciom gadaj se takie bzdury, nie mnie.
Jednak ciekawe słowa Józusia nie dawały jej spokoju; myślała o nich, zapatrzona w gwiazdy... Józuś zaś nie miał ochoty wykładać jej astronomii. Chciał, by teraz o jego szkołach zapomniała, by brała go jak pasterza.
— To ucą, ze tak daleko... — rzekła po chwili.
— Co ci ta o to... Śpijmy lepiej.
Przysunął się ku niej poufale.
— To śpij. Cy ja ci bronię? — odsunęła się. — Mas doś miejsca.
— Kie ja chcę z tobą...
— Dyć ze mną śpis.
— Ale...
— Co za ale? Jak ci nie dobrze, to idź.
Patrzyła dalej ku niebu, a Józuś, onieśmielony, pozierał na nią i czekał. Oczy jej pomału zaczęły się zwężać — sen ją nachodził.
— Jewka...
— Co?
— Jewciu...
— Dyć słysę.
— Jewusiu...
— Coz ta jesce? Śpij, bo juz cas.
Józuś nabrał w serce odwagi, wyciągnął rękę pod chustą i sparł dłoń na jej piersiach. Nie broniła mu, spytała ino:
— Musis tu rękę kłaść? nie uśnies inacy?
A Józuś, czując pod palcami wzgórki ciepłe, wznoszące się oddechem, rady sobie już nie mógł dać. Począł dłoń rozpaloną w zamroku pożądania przesuwać po jej młodem ciele. Ujęła mocno tę dłoń jego i odepchnęła.
— Lez spokojnie — rzekła ostro.
Ale Józuś już na nic nie dbał. Płomieniał cały pragnieniem. I śmiałości strasznej nabrał: Przecie go sama wołała... Cisnął się rozpalonem ciałem ku niej. Objął ją mocno rękami i począł szeptać słowa urywane: prośby, tkliwości, zaklęcia...
Krótko to trwało. Ani pół pacierza. Porwała się, odwinęła się z rąk jego niby z trawy leśnej i odrzuciła go na siano, jak smętla słabego.
— Coz tobie sie bazy, moi ludzie? To cie tego tam ucyli?! A spytałeś sie mie choć, cy cie kocham?
Poczem złagodziła nieco:
— Jakbych cie kochała, to co insego. Ale co ty wies o tem.
Józuś ledwo się osatał ze ździwienia przykrego i z upokorzenia.
— To po co-ześ mie wołała na siano? — rzekł w gniewie.
— Na sianie kazdy spać moze. Miejsca doś. I nikt nie broni... Ale widać juz, ześ miasto przesed... No ląz-ze, ląz — dodała pobłażliwie — nie smuć sie...
Ale Józuś ani myślał ostać. Porwał się w złości z posłania, poszedł po polanie aż na drugi koniec hali, tam długo siedział na pniaku i różne myśli przeżywał.
Skoro Józuś, późnym już czasem wchodząc do koleby, skrzypnął drzwiami, Szymek stary podniósł kosmatą głowę z posłania i, rozespany, spytał:
— Jakoz ta ten miesiącek... wysed?



SCHRONISKO
I.

Na wyniosłej polanie, na jej stronie schylonej ku słońcu, przy kraju lasu bukowego, dwoje pasterzy zabawiało się w lipcowe przypołudnie gwarą, jako też patrzeniem na się, siedząc na poły leżęcy na trawie, którą woły postrzygły zębami.
Podobali się sobie: bo on miał włosy czarniawe, stręczyste i oczy-czarne ogniki wprost do samego serca wiertające; ona zaś miała włosy do lnu słońcem ozłoconego podobne, a oczy siwe, jakie kwiatki niektóre miewają, i to wtedy, kiedy rosa je zmyje, wyczyści, a jeno ślady wilgotności na nich poostawi.
Oboje byli rówieśni, niedawno z pasterzy owiec na pasterzy wołów wyrośnięci, i z gibkości swej przy poruszeniach podobni byli do onej młodzieży buczków, która po kraju rosnąc przy bukach-rodzicach, chwiała się za lada wiatrem.
Podobaliby się sobie i bez tych mamiących serca przyniewoleń, bowiem pasali woły sami dwoje już od świętego Jana; zaś do wzajemnej upodoby to się przyczyniało, że nie chowali się od mała w tem samem osiedlu — mało w swoich wezwyczajach poza pasaniem się znali.
Zabawiali się przy kraju, a woły przeszły wierchem, pasęcy się, na stronę północną, gdzie więcej cienia się słało.
Słońce z południa przypiekało mocno; trawa się rozpalała, w powietrzu żar się wzmagał. Siedzący głowy kłonili ku sobie, zachylając twarze od promieni.
— Jak piecze...
— Pomknijmy sie do cienia...
— Trzaby na woły wyjrzeć...
— Po co... Nika nie pójdą... Ka mają iść? — zabiegł słowami pasterz.
I zesunęli się na dół po trawie, nie wstając, aż liście buków zakryły im słońce.
Zbliżeniem swem spłoszyli dwoje małych ptasząt; wyfurgnęły z gałęzi i usiadły wyżej.
— One sie też schroniły do cienia — pokazała z uśmiechem pasterka.
— A jakże... — przyświadczył, łowiąc oczami jej uśmiech.
Zarumieniona, odchyliła głowę. Milczeli oboje chwilę.
— Żeby ja tak mógł... — począł pasterz i urwał.
— Co, żebyś tak mógł?...
— Żeby ja mógł mieć taką moc, jak to drzewiej miewali niektorzy... że cobych se pomyślał, toby sie mi stało...
— To co byś se pomyślał?
— To, co i teraz...
— A co se myślisz teraz?
— Zgadnij...
— Nie chcę zgadować.
Znów odchyliła twarz zarumienioną. Krążek słońca z pomiędzy liści padł na jej włosy i ozłocił je. Pasterz patrzył w zadumieniu, jako na świętą z obrazka. Trwali w takim bezruchu czas jakiś.
— Oj świecie, świecie! — westchnął wreszcie głęboko, z dna serca.
Zwróciła oczy ździwione ku niemu i, gdy wyczytała z oczów jego przyczynę onej ciężkości uśmiech figlarny na twarz jej wykwitnął.
— Coż ci ten świat tak cięży?
Nie odpowiedział, jeno się wpatrzył w nią osmętnie z miłosnem poniewoleniem.
Światła wbiegały na jej twarz i nikły, napróżno siliła się na zwykłą spokojność. »Coż znowu?« — karciła się, zła sama na się za ten niepokój oczywisty. Ale serce się tłukło uparcie; bladła na myśl, że on je tak samo słyszy.
— Coż tak patrzysz?...
Siliła się powiedzieć spokojnie. Lecz głos jej własny zdał jej się tak obcym, jakby go nigdy nie słyszała. On wpatrywał się dalej. »Nic nie pomoże, trzeba coś wymyśleć«. Podsunęła jej sposobność:
— Jakie te ptaszki śmieszne... — pokazała na kraj.
Dwoje onych małych ptasząt, które poprzednio wyfurgnęły z kraja, wróciły znowu na dawne swe miejsce i wieszały się po gałązkach, szepleniąc przytem coś do siebie.
— Nie wiesz — spytała — jak sie nazywają?
— Nie wiem... Czy sie to muszą nazywać? Ochrzcij je sama...
— Jedno ma czubkę czarniawą na głowie. To będzie on... A ona zaś ma korale pod szyją. To on będzie czubaty, a ona koralinka. Coż, podoba ci sie?
— Podoba... — odrzekł z uśmiechem, myślący o innej ptaszce.
— Patrz! Patrz! Wywiórka!...
— Co też ty jeszcze nie wynajdziesz...
Poprzez liście widać było owo cisawe stworzenie, patrzące z ciekawością ku nim, w ruchu postrożnym, trzema łapkami wsparte na gałęzi, czwartą, sięgającą wyżej, na pniu buka, gotowe każdej chwili do wyśmigu...
— Nic sie nie boi...
Pasterz sięgnął opodal po szyszkę.
— Nie ciskaj. Co ci wadzi?
Posłusznie upuścił szyszkę.
— Widzisz, spłoszyłeś ją. Takie to ładne.
— Może ci ją dostać?
— Po co... I tak byś jej nie dostał...
— E? Załóżmy sie!
— Nie chcę.
— Jaby jej nie dostał! — mówił urażony. — Chybaby skrzydła musiała mieć... Abo w jakim gęstym lesie...
— Cicho-no! Widzi mi sie, że zagrzmiało...
Zmilkli. Pasterz spojrzał do góry.
— Z jasnego nieba? Bajanie!...
— Zdawało mi sie...
Jednak, mimo tych objaśnień, jakiś cień przesunął im się po sercach, życiem dyszących, jakby poprzed słońcem przeleciał czarny ptak nieznany; i chwilę trwali w milczeniu, nim się ich dusze rozpogodziły na nowo.
Łatwo to przyszło, bo zewsząd wiały ku nim: radość, wesele, swoboda. Gdzie pojrzeć — wszystko kwitnęło, dyszało życiem pełnem, beztroskliwem, i radowało się słońcu. Ptaszki one dwa nie odstępowały kraja, trzepotały się po liściach i gwarzyły bezustanku jakąś przymilającą się gwarą. Wiewiórka znowu, przyośmielona bezobawą ptasząt, wróciła na bliższe drzewa i szmerzyła się, śmigając z gałęzi na gałąź dla wprawy. Nawet te liście bukowe, prześwietlane słońcem, miały jakąś radość w sobie, która się udzielała oczom, patrzącym na nie z pobliża.
— Jak też to tu wesoło! — rzekło dziewczę.
— Hej... — przyświadczył pasterz.
— Nic sie tu nie cnie.
— Samemu by sie cnęło... jak i mnie nieraz, kiedych sam pasł...
— Nie mogłeś ku mnie przygnać?
— Czy ja wiedział, żebyś mi była rada?
— Ej ty... nie wiedział.
— Ja i dziś poprawdzie niewiem...
Śmiała się głośno, żeby zagłuszyć słowa niepotrzebne.
— Słusznie nie wiem... — przymawiał.
— Patrz-no, patrz-no, jaka ta wywiórka śmiała! Na ostatni kraj gałęzi przyszła...
I tak patrzenie na cuda i patrzenie na się przeplatali gwarą zręczną, jak przewijania wiewiórcze. Czasem troska o woły ich nadlatywała.
— Ka one też tam... Trzaby wyjrzeć...
Ale jedno drugie wstrzymywało, i tak im chwile leciały.
Słońce coraz mocniej piekło; nawet przez liście buczyny żar się do cienia przesączał... Gorąco przypołudnia rozleniwiło siedzących — polegli plecyma na trawie, i roztwartemi oczami patrzyli ku niebu.
— Co też to tam jest... to niebieskie?
Dziewczę nie lubiało patrzeć nie mówięcy.
— Nie wiesz to? sklepienie...
— Ja wiem... ale z czego?
— Tego nikto nie może zgadnąć.
Patrzyła jeszcze chwilę z pobożnem zastanowieniem, wreszcie, westchnąwszy w bezradzie swej myśli, zwróciła oczy od światła.
— Cosi sie chmurzy od zachodu.
Podniósł głowę i pojrzał.
— Daleko...
— Ale że też to chmury wsze z boków przychodzą... Mogłyby z nieba słazić — no nie? Mogłoby też i bez chmur lać... skoro Pan Jezus deszcz daje... Ale tu pewnie płanetniki mają swoją moc...
— Chmury od morza przychodzą. Tak mówił stryk. Naprzódy lecą nad morze — nassią sie wody, nassią, i potem wracają z deszczem...
— Ale skąd sie tu bierą naprzódy?
— Czy ja wiem!... chyba ze mgły...
O tom sie stryka nie pytał. A może i on sam nie wie!...
Zadumali się przy tem oboje, zgadując se różnie w myślach, choć bez żadnego uwierzenia, iżby mogli, zwłaszcza w takiej materyi jak mgła, dojść do oczywistej prawdy. Jak stryk nie wie...
I wnet myśli unużone rozemgliły się w odczucia niejasne, w pragnienia dusz nieźrałych a wsze jedno sklepienie nieba widujących.
— Jaki też to ten świat... telo krajów... Czyby też z najwyższych Tater jaki kraj uwidział? Musi być widać daleko... A na kraj świata — czy też tam kto doszedł? Ratunku!...
Cofnęła się myślą w strachu, jak przed widokiem otchłani. Po chwili zamyślenia:
— Chciałabych kie uwidzieć morze... ale nie zblizka...
— Jaby zaś chciał uwidzieć, jakie to te cieplice, kany ptaki na zimę odlatują...
— Mówią, że jest taki kraj, co figi na drzewach rosną...
— A jest... Jest też i taki, co słonko nigdy nie zachodzi...
— Czy oni też tamci o nas wiedzą?
— Ale! Co im ta naski kraj, jak oni mają takie cuda...
— Pewnie... co im ta o nas... — przydała ze smutkiem.
Pomilkli i kołysali się marzeniem o tych dalekich krajach-cudach.
— Ej, żeby też to kiedy... tam pojechać — wypowiedziała nieśmiało.
— Ja cię wezmę.
Roześmiała się w twarz tej gotowości, wyzierającej z ócz jego. Zabolało go to mocno.
— Coż sie śmiejesz? — rzekł z wyrzutem. — Czy ja to zawdy bedę pasł? Jeszcze rok, dwa, a potem...
— Co potem?
— Bedziesz widzieć! I za morze ludzie jadą, a... jadą i... wracają...
Chciała mu jakoś to bezwolne zranienie nagrodzić, więc spytała z przymileniem:
— Naprawdę byś mie wziął?
— Jakże? przecie nie na śpas...
Podziękowała mu pięknie oczyma za tę ochotność gotową, i pogoda stanęła znowu między nimi. Nie myśleli już o dalekich krajach i nie zazdrościli im niewidzianych cudów.
— Niech se ta mają, co chcą, kiedy nam tu dobrze.
— Hej...
Zgodzili się oboje na jedno. Patrzeli na się leżęcy i chciwie choć pokryjomu wypijali se z oczów szczęśliwość. Po twarzach ich, zaognionych gorącem i upojeniem, chodziły złociste kółka, z pomiędzy liści buków padające, i staczały im się co chwila na oczy; więc uchylali je od światła i uśmiechali się jak dzieci tej słonecznej psocie.
Szmer się jakiś uczynił u kraja.
— Coz to? — szepnęło dziewczę.
Podniósł się pasterz i popatrzał.
— To ta wywiórka tak szmerzy... Puszcza szyszki smrekowe, co se naznosiła... Niema bukwi tego lata — rzekł, przychylony ku niej, a myśli sobie: »Co też to w tych oczkach siedzi...«
— Nie patrz tak, bo mnie urzekniesz — zaśmiała się.
— Tyś mnie już dawno urzekła...
— Nie pleć. Jaka też to ta trawa... — rzekła, aby coś powiedzieć.
— Kany?
— I tu! i tam! i wszędy!...
Zerwała się swawolnie i ździwionemu śmiała się w twarz, mówiąc oczami: »Pocałowałabych cie za to, żeby...«
W te razy zagrzmiało w dali. Oboje zcichli, nasłuchując.
— Kanysi bardzo daleko...
— Bedzie deszcz z tego gorąca.
— Trza do wołów... — poradził pasterz z powagą.
— No... Kto kogo przegoni?
Puścili się pędem ku wierchowi — poprzód pasterka, za nią pasterz. Dopędził ją przy wierchu i objął ramionami.
— A widzisz... mam cię... teraz-eś już moja!
— Puść... — zatchnęła się powietrzem.
Uwolnił ją posłusznie — i poszli obok siebie, dysząc głośno. Stanąwszy na wierchu polany, rozejrzeli się. Na zachodzie noc się czerniła. I znowu przeszło ich serca uczucie, jakby ptak słońce przesłonił. Ale to jeno na moment. Słońce grzało jak poprzód — większa połać nieba była jasna — ziemia pogodą jaśniała...
Uśmiechnęli się sobie i poszli za wołmi.

II.

Zapowiadana tłumionym przez oddal łoskotem i wyprzedzającemi zgęstniałą, murem sunącą noc wieśćmi-chmurzycami, które jako anioły grozy pędziły zaognione z włosami rozwianymi i rozczapierzonemi dłońmi, zbliżała się burza...
Słońce odwieczerza zatopiło się z całym swym jasnym przybiorem i oświetlą od niego bijącą w gęstej, jak ołowiany staw, chmurze — na ziemię spłynął cień i przestrzenił się możnie coraz dalej.
Od tej dalekiej nocy-burzy, kotłującej się, wrącej i wydającej, jako potworny, kołtuniasty zwierz, pomruki groźne i głuche poryki, szły ku wierchom zmroczniałym i ochylającym je znędzniałym lasom posłańce różne, zapowiedzi...
A więc naprzódy chuchnął dech gorący, od którego duszność ciężka osiadła w naturze całej i zleniwiła ją, jako zaraza wdychana.
Potem nadleciał zimny podmuch, jakoby skrzydła miał z igiełek mroźnych, kłujących a bezszelestnych; dreszcz przebiegł drzewa, liście, trawy i wszelką żyjącą stworę — zatrzęsły się.
Za nim niedługo przypadł wiater mocny, począł próbować wytrzymałości i oparcia lasu, przyskakiwał ku pniom, siepał się, ciskał od drzewa do drzewa i — jak gdyby naglony mocniejszym nakazem, abo wiele miał jeszcze prób w czasie zbyt krótkim przed sobą — pędził co tchu....
Gdy ten przepadł, nastała cisza zmiertwiała, cięższa do przetrzymania niż poprzednie wysłańce, nakaźna, niepokojąca.
Las w tem niepokoju zciszył, zdawało się, oddech i trwał w nakaźnem milczeniu. Ale przecie niesłyszalnie dyszał i gotowił się pocichu na zapowiedziane...
Ptaki przemykały z miejsc, upatrzonych poprzód, na bezpieczniejsze, nie czyniąc przytem zwykłego szelestu. To samo zwierzę chodzące: stąpało tak, szukając zachronień, jakby tuż blizko wróg czyhał.
Drzewa zaś zbroiły się w milczeniu w zaciętość... Zwłaszcza rozparte, muskularne buki potrząsały bezszelestnie liśćmi i hardziały w sobie. Smreki obawniej się czuły, bowiem niewiele ich było i poroztracane; one jeno wtedy mocne, kiedy są w kupie ściśnionej, gałąź o gałąź sparte; to też wierzchołkami patrzyły na się z poza buków, jakby się rachowały w sile. A już młodzież smreczana, jedliczna, jako i buczyna giętka, całkiem bezradna stała; ta jeno spokojniejsza w swych wiotkich, gibaśnych pieńkach, co się za ojce swoje zachyliła.
Tu i ówdzie stojące hardo stare jedle: szumem wysokich, nad las wyniosłych, koroną wieńczonych głowic uciszały brać młodszą i spokoiły ją na owo przyjście złowrogie... Nie takie one pamiętają burze — z czasów drzewnych, gdy stały borami. Nie z takiemi parły się mocami!... A trwały i przetrwały. Nie wiele ich co prawda ostało, ale ostałyby się bez mała wszystkie, żeby nie ta owada zjadliwa, która je żelazem ostrem popodgryzała u śniatu.
Najstarsza z onych jedli stała, wrośnięta w krzemienne podskale, u samego wierchu od południa, pobok polany, na której woły pasano.
Zdaleka czerniła się jej korona czapista, niby gniazdo orle gdzieś w obłokach. Zaś niższe jej konary, zaschłe i powykręcane, niektóre jakby w łokciu żylastym zgięte, upięstnione, groziły — zda się — zbliżającemu się człeku, niby potworne ramiona. Ku dołowi kadłub się odsłaniał: nieobyczajnie hruby, spotworniały od bulw, narośli zaskórnych, ochropiały naokół popadaną korą, sękami poukruszanymi z młodu upępiony, do tego tu i ówdzie przez dzięcioły skłuty, zdziurawiony.
Poniż kadłuba, w odziomku, otwór się czernił na wysokość drzwi. Miała ta harna jedla wnętrze wypróchniałe; odziomek — szczery żłób, a i kadłub we wnętrzu, o ile się z dołu widziało, był próżny.
Pasterze, różnymi czasy tu pasący, korzystali z tego i palili w niej; i wydrążyli ją jeszcze bardziej, tak, iż śmiało mogło się w jej wnętrzu dziewięciu ludzi stojący pomieścić; mimo to jeszcze zdrowie miała mocne.
Podczas burz, zawiei ciemnych lub inszej jakiej niepeci, była ta jedla schroniskiem wielu strwożonych i bezdomnych istot. Przez kilka lat mieszkał w niej Jantek »Dyabeł«, poszukiwacz skarbów, póki go drzewo insze nie zabiło.
Mało schroniskiem — była ona kaplicą, nie jeno przez podobieństwo naoczne do staroświeckiej kaplicy, bezbożnej już i zczerniałej wiekami, ale iż tam się w czasie burz przeraźnych wiele dusz modliło żarliwie, wiele westchnień, od słów wypowiedzianych — głębszych, ulatywało gardzielą jej spróchniałą ku górze.
Owo jej wnętrze czarne było, jak czeluść komina; ogień uwęglił boki, dym oczernił górne wydrążenie; przez to milsze człekowi było, zwłaszcza bezdomnemu, bo przypominało wnętrze dymnej, oczerniałej izby.
W czasie tym, kiedy na drzewne jej siostry-jedlice i na poinszą brać takie, jak się powiedziało, spadły zalęki abo poszumy od złych wróżb, lecących poprzód przed burzą, jedla nasza stała w obojętności skostniałej, już od całego wieka przyswojonej, i ani drgnęła.
W głowicy jej wyniosłej, jeszcze zielonej, chocia już mało iglastej, plątał się ledwo ku ziemi słyszalny szum — jakiś inny, nie z onego tu świata, lecz jakby przypominanie szumów dawnych — dawno pomarłych drzew — drzew-ojców — drzew-praojców...
We wnętrzu jej było cicho. Bo nawet muszki-brzęczki, które się tu, po zajściu słonka za chmurę, schroniły i brzęczały przez chwilę zdudniałym gwarem jako w ulu, siedziały teraz po zwęglinach i szparach, jakby snem poprzylepiane.
Cicho było, jak istnie w kaplicy.
Aże naraz zatrzepotało się coś u wejścia, na wysokości naczółka drzwiennego. I u okraja przyczepił się ptaszek, zazierając uważnie do wnętrza. Nie mógł ciemności przejrzeć, a chciał przejrzeć — więc puścił się na odwagę i obleciał parę razy kołem; poczem wychynął, a za moment wróciło ich dwoje.
Podnieśli się w czeluście pierścieniami wzlotu i posiedli na sękach, wyrastających z poboku do środka; coś ćwierkali, coś sobie opowiadali, czy też przyzywało jedno drugie ku sobie; w końcu znaleźli się razem na jednym sęku i siedzieli już dalej cicho.
Po chwili znowu szmer z góry spłynął do wnętrza: Otworem, który dzięcioł wykuł, a jakiś inszy stwór rozszerzył, wsunęła głowę wiewiórka. Porozpatrywała się naprzód ciekawie, a potem wśliznęła zwinnie. Pomknęła kominem w górę, przepatrzyła, aza wróg jaki w ciemności nie czyha, poczem sfurgnęła na dół, popróbowała powietrznego tańca »od ściany do ściany«, wreszcie uczaiła się, dysząc, przy otworze:
Znowu nastała cichość.
Nie uszła chwila, jak się ozwały stąpania, i do schroniska wprowadziło się dwoje młodych: pasterz i pasterka.
— Tu przeczekamy — zadudnił głos pasterza we wnętrzu.
Ptaszęta, zaniepokojone, kręciły główkami, dumając, czyby nie wymknąć. Ale widząc, że młodzi bez żadnego złego zamiaru tu weszli, uspokoiły się i zapadły na nowo w półsen czuwający.
Wiewiórka też za ich wejściem wymsknęła się otworem na zewnątrz, a za moment wraziła łebek, posłuchała i cała się wewinęła z powrotem na miejsce.
Młodzi stali czas jakiś milcząco, nastrojeni podobnie, jak wszystek dookoła żywot. Martwa cisza oczekiwania i ich przygniotła. Jednotonne uczucie szło po włóknach-żyłach wszystkich jednem powietrzem choć różnie albo i zgoła utajenie dychających jestestw.
Burza się zbliżała zwolna. Różne znaki zbliżenie się jej powiadały. Słychać było jakoby olbrzymie stąpania, od których ziemia drżała i echo szło dudniące.
— Dobrze tu z tem schroniskiem... Kabyśmy byli uciekli? — ozwało się dziewczę pierwsze, chcąc trwogę serca zagadać.
— Ja raz tak szedł... od wołów, w nocy... Burza zdybała mię w lesie...
— Jezus! toś ta miał...
— Szedłech na ślepo, nie widzęcy. Co sie łysnęło, tom krok stąpił... Pierony biły...
— Nie mów...
Przeżegnała się, bowiem łyśnięcie dało się widzieć przez otwór. Zaniedługo huk się dobył i popłynął po lesie w dudnieniu.
— Blizko kanysi.
— Pójdę wyjrzeć na woły — rzekł pasterz.
— Nie chodź! — strwożyła się.
On też nie myślał iść. Tak sobie rzekł, chcąc śmiałości dodać sobie i dziewczęciu. Patrzeli w otwór, wyczekując nowej błyskawicy, aby się na czas przeżegnać.
— Pokrapuje...
— To chyba grad...
— Nie, takie grube krople...
— Czy nas tu nie zamoczy?...
Podniosła głowę i pojrzała do góry.
— Widzisz ty, i ptaszki tu są... i wywiórka!
— Ciszej, niech se ta siedzą.
— Dyć kazby ja ich wyganiała... Biedactwo... Oni się tu przódy schronili, to mają przed nami pierwszeństwo.
Znowu łysnęło — już wyraźniej. Oboje się przeżegnali, a pasterka, schylona, poczęła drżeć wiotkiem ciałem, jako ta młoda koralina w wietrze.
— Boisz sie? — spytał ją ztkliwionym głosem.
— Nie... nie boję sie przy tobie... — odrzekła, dygocąc jeszcze.
Otoczył ją ramieniem nieśmiało.
— Chciałabyś przy mnie być... tak zawdy...
Głos mu drżał wzruszeniem serca, rozechwianego burzą i uczuciem.
— Nie powiesz mi....?
Skinęła jeno głową i przychyliła się ku niemu.
Wzruszeniem opowici, milczeli, czując dygot serc swoich przy sobie. Widzieli się jakoby w chałupie — bezpieczni. Gdzieś tam daleko idzie burza — gdzieś tam daleko grzmi... Serca się tłuką — czują wzajemnie ich młoty — lecz chyba nie z zalęku.
— Radaś mi choć troszkę?
— Coż sie pytasz... przecie wiesz..
Szeptają bardzo cicho — myśli się same słyszą.
— Haźbieś...
— Co, Józuś...
Pieszczą się imionami swemi, muskają się niemi po sercach, niby miękkiemi piórkami. Wreszcie słowa wydają im się nijakie i zbędne — więc milczą, przytuleni do siebie, objęci szczęściem, jako powietrzem pachnącem.
Trwają tak, nie wiedząc o czasie, nie widząc nic, ino jakąś przed sobą jasność łagodną, przerozkoszną, która się przesącza w serca, aże przestają bić z rozkoszy... Kolana się gną, jakby dusze uklęknąć chciały przed tem Niewysłowionem... Życie minione wydaje się snem... a to istnienie prawdziwe... Prawda...
— Czy to prawda? — pyta się dusza. A wargi szepczą: — radaś mi?
Skinęła, i głowę tę przekochaną schyla mu na piersi. Przytulił ją mocniej i niezgrabnie pocałował jej włosy. Pachność z nich uderzyła mu do głowy, niby trujący czad.
W te razy światłość przebiegła po wnętrzu. Młodzi ledwo zdołali się przeżegnać, gdy huk się rozszedł trzaskający, jakby kto górę krzemienia rozłupał. Za moment nowa błyskawica, i znowu huk podobny.
— Jak sie też to przeraźnie łyska...
Rzeczywiście, błyskawice były jakieś przerażające, niezwykłe, jakich pasterze nie widzieli za życia swego niedługiego. To też gromkie ich światła rzucały trwogę na ich serca; stali w zalęku, tuląc się ku sobie, jako tych ptasząt dwoje ponad nimi.
Deszcz począł ciąć naremny. Ani światu nie było widać. Błyskawice raz po razie sypały światło przeraźne — już i żegnać się trudno było za każdą — huk toczył się bez odetchnienia...
Dziewczę dygotało całe, jako ta najsłabsza trawa.
— Nie bój sie — prosił pasterz — przecie ja przy tobie...
I przytulał ramieniem żegnającą się co moment, a sam pobielał aże ze wzruszenia.
— Wnet przejdzie... widzisz już grzmot słabnie...
Zdawało się rzeczywiście, że się huk potoczył dalej. I błyskawice rzedniały, ale stawały się jakieś trzeszczące, czerwieńsze — w paru łańcuch zamigotał — w jednej był krzyż... Raziły serca patrzących, jak groty.
— O Jezu... — jęczało dziewczę.
— Nie bój sie... już przechodzi... Widzisz, już sie hań przeciera...
Burza mijała — szła za wierch...
Nagle dreszcz-światło... i za niem trzask straszny — prędszy niż słowo-myśl...
I jedla hruba rozszczepiona na pół — drzazgi z niej odstrzelone tu owdzie po ziemi — wśród nich leżą ciałka ptasząt, wiewiórka zabita na śmierć, i tych dwoje...

*

Burza przeszła. Słońce zegnało resztę chmur — ziemia, obmyta, zajaśniała na nowo całą swoistą krasą, radośniejszą jeszcze zielenią niż poprzód. Z liści bukowych spadały lśniące perełki.




WOJTUSIOWE LATO
I.

Na stromem zboczu, pod garbem grzbietowym na pół wysokości góry (Turbaczyka) wyświeca się z ciemnych wrębów nieduża polana, na północ otwarta, najbliższa wsi —: widać też z niej całą dziedzinę, wszystkie osiedla, jak na dłoni.
Na tej polance, niewiada czemu Płoszczaną nazwanej, pasł woły swego ojca Wojtuś, czternaste lato poczynający.
Wygnał wczas rano, jak co dnia. Woły, wygłodniałe przez noc, łakomie strzygły trawę, mokrą jeszcze od rosy, a Wojtuś stał nad nimi, z zadowoleniem pozierał, jak skraja przykładnie szorstkimi ozorami zawijały paszę, i rozpatrywał się po świecie.
Rano było pogodne. Słońce już oświecało prawie całą dziedzinę — w uboczy, schylonej pod pać, jeszcze trwał cień. Tem wyraźniej malowały się i przybliżały oczom pasterza: osiedla, w dole leżące, trawniki pod domami, płaty zbóż, lnów, koniczyn, światłem poobsypane.
Wojtuś, pełen krzepkiej w sercu radości, jaką darzy pogodny ranek, wodził oczyma po słonecznej dziedzinie, uważał, jako syn gospodarski, o ile się zboża zapolały a lny rozkwitły, śledził z zajęciem, gdzie już dymy z nad chałup się rozeszły, a gdzie dopiero na śniadanie palą, gdzie bydło na ugory wygnali, a gdzie dopiero ulicami od chałup wyganiają.
Najczęściej jednak wracał oczami ku jednemu osiedlu. I ani się postrzegał, jak się tu z częstem nawrotem najdował. Najpilniej też ze znaków miarkował, co w osiedlu tym ludzie robią, zwłaszcza w chałupie skraja od ulicy.
— Dym się rozniósł z nad dachu. Musieli pośniadać. To teraz pewnie stroją sie do pola...
Obszedł oczami po dziedzinie, postał przy inszych osiedlach, poobzierał się nawet daleko, jak widok się odsłaniał, i znowu wrócił.
— Nie widać jeszcze... Może dopiero śniadają?
Począł od nowa rozpatrywać się po dolinie. Z trawników, nakrapianych żółtymi jaskrami i siwemi pałkami ząbru, przechodził na przybielałe zagony jęczmion i orkiszów, na ciemne płaty koniczyn, na błękitne pólka lnów, wędrował głowami nierówno stykających się różnozielonych kawałków, włóczył się dookoła młak i młaczek miękką porosłych trawą, rachował miedze w jednym rzędzie, zatrzymywał się przy kępach, przy każdem spotkanem drzewie, szedł z pasterzami, wyganiającymi z jednego osiedla bydło, przez całą wygonną ulicę aż ku pastwisku i bawił wśród nich dłużej, niż zajęcie radziło — wreszcie, miarkując, że już dość czasu stracił, wrócił oczyma ku »swojemu« osiedlu.
— Czemuż ona nie wygania? — pozłościł się już w niecierpliwem sercu. Całą nakazującą wolę wziął w oczy, wpatrzył się ostro w osiedle i powtórzył parokrotnie, niby zaklęcie mocne:
— Wyżeń-że! Wyżeń! Wyżeń!...
Ale zaklęcie nie poskutkowało. Nikt się z chałupy nie ukazał.
Wojtuś już przecie nie oderwał się oczami. Przyczaił się w ulicy, można rzec: przywarował u wyjścia z osiedla i czekał. Postanowił już czekać cierpliwie. Drętwiał w ciele, nudził się i niecierpliwił, jakby w rzeczy tam stał koło płotu.
Minęła chwila jedna — druga — czas dłużył mu się niepomiernie. Nareszcie!... Z osiedla, jak dwa światła, wyszły łyse woły — za nimi Kasia...
Poznał ją z daleka i aż drgnął cały z radosnego wzruszenia. Przywarł odrazu oczami do jasnej jej postaci i prowadził ją przez całą ulicę i dalszą wygonną drogę aż ku stokom, póki jej schylenie lesiste wraz z wołmi nie przesłoniło.
Teraz począł w niecierpliwości serca i oczu pacierzami rachować, rychło się z wołmi we wrębie ukaże. Miał już odrachowaną miarę (nieraz ją sprawdzał!), wiedział też, że Kasia musi gnać jedyną drogą wrębem poprzez ubocz, blizką, bo jeno potokiem dzieloną, i schyloną ku stronie, na której on stał z wołami.
Szepcząc »Zdrowaś Marya« i odliczając zmówione na palcach, modlił się zarazem gorąco o łaskę ujrzenia Kasi. Do Matki Boskiej miał zaufanie zupełne, większe, niż do własnej matki. Zwierzał się Jej ze wszystkiem. Ona też nie odmawiała nigdy jego prośbom.
Niezadługo na przechyleniu zaświeciły białe czoła wołów (jak on je kochał! jak im rad był zawsze!). Wychyliły się wnet całe, czerwone i okazałe, a za nimi w zapasce czerwonej, w chustce niebieskiej — Kasia...
Wojtuś wiernemi oczami przypadł ku niej i już jej nie odstąpił. Wierzył, że musi widzieć abo czuć te jego oczy z oddali, tak strasznie przysłużebne. Modlił się ku niej cale nieznaną mową, która niewiada skąd się rodziła. I patrzał — patrzał — już nie oczami, ale duszą. Czuł, jak krew odeszła mu z twarzy, jak serce nierówno się tłucze, jak nogi słabnieją pod nim — nie oderwał by przecie oczu, choćby omgleć padło.

A Kasia gnała woły zakosami, przegibując się i mieniąc barwami stroju. Zdawało mu się, że często zwraca twarz jasną ku niemu, że nawet patrzy z utęsknieniem ku Płoszczanie. Nie przysiągłby na to przecie, bo mgłą i łzami zachodziły mu źrenice. W połowie zbocza, naprzeciw prawie, rozwiedła głos i zaśpiewała:

»Kalina sie kali
W kalinowym lesie —
Siwy koń, siwy koń
Siodełecko niesie...«[4]

Zadźwięczało przeczyście po wrębie — po lesie — i poniesło sie dołu... A Wojtusiowi jakby sto ptaków rajskich zadzwoniło. Osłabł doznaku sercem. Już męką patrzał za nią, gdy podnosiła się z wołmi — ku wierchu. Stamtąd, już z góry, puściła rozwodny głos w dolinę:

»Ka sie popodziały —
Co ładnie śpiewały?
Powydawały sie —
Pozabacowały...«[5]

I gasła zwolna w gibrzynach wysokich. Czasem chustka jej mignęła jeszcze z poza smreczków, jak skrawek nieba — hań u wierchu.
Wojtusiowi zdało się, że dzień się chmurzy, że słonko zachodzi. I wreszcie tam — za wierchem — zaszło jego słonko, radość oczu. Wnetby był płakał. Bezwiednie prawie zajął woły i gnać je począł ku wierchowi. Nieodparcie ciągło go coś za nią.
Osatał się dopiero na wyźniej polance. Przypomniał sobie, jak mu ojciec ostro przykazował, aby się z Płoszczany nie ruszał z wołami, aby nie gnał za wierch ku pasterzom.
— Pamiętaj, żebyś mi sie krokiem z polanki nie ruszył. Tu se paś, tu trawa jest, to sie woły najedzą. Tam ino figle z pasterzami, bezeceństwa, a woły, zganiane w jedno miejsce, ino sie rogami sermują.
Raz nie posłuchał, pognał z pasterzami, i omało że paskiem nie dostał wieczerzy. Wtedy jeszcze miał na obronę to, że słota trwała, zimno było, a tam pasterze w kolebach palili — bo tego, że mu sie samemu cnęło paść, ojciec nie chciał wziąć nijak na uwagę.
Cożby teraz powiedział? Jakby się usprawiedliwił? Dzień pogodny, słoneczny, aż powietrze drga — trawy dla wołów nie brak... Świat widno dookoła — ludzi pełno po polach — wesoło... Tak ojcu może się przedstawiać. Nieraz, jak się Wojtuś skarżył przed nim, że mu sie cnie samemu, powiadał:
— Ja by se za raj uważał, jakbych mógł tak ślebodnie przy wołach wypocząć. Coż ci sie tam dzieje? Widok masz — głód ci nie dokucza — a żeś sam... Ho! ho! dziecko! Chciałbyś ty kiedyś sam pobyć — jak ci ludzie dopieką...
A powie ojcu, że go coś gwałtem za wierch ku pasterzom ciągło? — Tego ojciec nie pojmie. Pocznie sie wypytować, jak sędzia surowy: »Jak? co? gadaj tu zaraz! Figle pewnie i letkomyślnictwa?«
A Bóg świadkiem, Stróż Anioł, co go na krok nie odstępuje, i Matka Boska, która w jego serce czyste patrzy, że o nic mu innego nie idzie, ino o to, żeby na Kasię patrzeć choć zdaleka i słyszeć jej śmiech dźwięczny... Ale tego ojcu by nie zdradził, za nic w świecie! Raczej by wolał, żeby go o najgorsze posądzili...
To rozważywszy w myśli, zawrócił woły i z ciężkiem sercem zegnał je nazad na Płoszczanę.
Przywitała go nuda znajomego aże nadto miejsca. Ta polanka, która wydawała mu się kątkiem raju, kiedy pierwszy raz na nią wygnał woły, teraz wydała mu się jak więzienny plac, murem ojcowskiego zakazu otoczony. Miał swobodę, a nie miał.
Ten poniewolny przymus ciężył mu srodzej, niż najprzykrzejsza słota. Gorzył się w sercu i na ojca i na to, że musi sam paść i że nie jest panem swoim — wszystko go gniewało, na co pojrzał — na jedne woły pozierał z miłością: widział, że one jedne rozumieją jego strapienie serdeczne, i co chwila obracają ku niemu swoje dobre, wilgotne, współczujące oczy.
Zajął je i podegnał ku większej trawie na skraj wrębu. Niechajże se użyją za to przywiązanie. Nawet by im trawy w sadzie nie żałował.
A sam dalej gryzł gorycz przymusu. Jak pomyślał, że cały dzień, aż do wieczora tak tu musi po tej polance znajomej z wołmi samo-we-trój swijać, to aże łzy mu w oczach świdrowały. Ledwo że się opanował, i że płaczem szczerym nie wybuchnął.
O nic mu nie szło — tyle dni dawniej sam tu spędzał w swobodzie serca, śpiewajęcy, i ani mu się nie zacnęło — ino, że Kasia tam pognała, a on tu musi paść... Jaka to niesprawiedliwość!
Od czasu, jak ją ujrzał w uboczy, gnającą za wierch, poczęła się ta jego męka... Leciała za nią myśl sama, ani jej wolą powstrzymać — jak i oczy, urokiem nieprzepartym rwane...

»Kiedych cie uwidział
W zielonej ubocy —
Hej!... zamiłowały sie
W tobie moje ocy...«[6]

Zanucił sobie cichutko samemu, i jeszcze smutniej mu się uczyniło.
Słońce wyszło ponad wierch i oświeciło zbocze. Zapaliły się we wrębie różowe pola zakwitłej gibrzyny, wszeleniejakie trawy podniesły się jakoby ze ziemi, każda swoistą ożywiona krasą, że różność była w strojach jak w weselu; z wierzchołków, wieńcami w skrajach wrębu lub po polankach kępami stojących smreczków, poczęło się światło siać na niższe rozczapierzone gałęzie i odstające gałązki, padając na odsłonięte pnie, na ziemię — z ozłoconych szpilek; cud się dokoła czynił.
A Wojtusiowi nic to wesela w serce nie przydało — gdy dawniej radośnie witał nigdy nie spowszechniały cud słońca. Patrzał, bo patrzał, ale jakoby w śpiączce, a cały myślą stał za wierchem — tam mu słońce grało, tam świat mu się uśmiechał...
— Co to w tem?... — stawił sobie pytanie, osatawszy się nieco. — Czy urok?
Nie wierzył jednak w uroki. Coś przecie musi być. Spodziewał się już tego oddawna. Tęsknił za tem. Tyle tęsknoty, westchnieniami, śpiewem w powietrze posyłanej... Aże ją ujrzał... w tej uboczy... Dlaczego wtedy?
Znał ją przecie oddawna. Jakże — strykowa Kasia... Ojciec jej w rzeczy nie był jego strykiem, ale tak go już z mała nazywał, jak nazywał chrzesny-ojcami wszystkich na osiedlu gazdów.
Kasia była dużo od niego starsza, cosi o lat dziesięć, abo więcej. Temu też równą mu się zdała —: zrozumie jego tę wielką tęsknotę... Na rówieśne dziewczęta abo młodsze nie zwracał uwagi, jako na głupie jeszcze, nierozumiejące. W niej zaś wszystko było mądre: te oczy — niebo samo, te włosy, jak pasma z promieni słonka, ta chustka nawet (taka powinna być). A najmądrzejszym był jej śmiech, już nie do opisania! Kiedy się śmiała, świat cały musiał się cieszyć. I w tem ta mądrość była, że radością, weselem, szczęściem, rajem, niewoliła świat...
Wojtuś wierzył, że niemądrość w niej miejsca mieć nie może. I niemasz w niej grzechu, ni najmniejszego błędu. Wszystko najdoskonalsze. I jak ktoś śmiałby jej uwagi czynić, słowem obrażać, kiedy ona naokoło obdarza — śmiechem samym, spojrzeniem. I jest w niej coś — niewiadome — ku czemu tęsknota, z dna serca oderwana, z głębiny najtajniejszej, wyrywa się...
W chłopięcem śnieniu o kobiecie najdującemu się — zjawiła się w uboczy — i poszły za nią oczy jego... Odtąd już jeno czekał tych chwil, kiedy woły wygania, by ją zdaleka widzieć. Oh, gdyby cały dzień gnała przez tę ubocz! Ale jeno chwilkę — i zachodzi... Zachodzi za wierch codzień z rana... A dzień taki długi! Nieporada się wieczora doczekać. Oto jest cnienie prawdziwe, jakiego dawniej nie zaznał.
Chcąc bronić się przed tem gniotącem uczuciem, zażywał różnych sposobów: Dzielił dzień podług posuwania się cienia słońca, jak podług wskazówek zegara, na małe i mniejsze kwadry, i wypełniał je najrozmaiciej, jak mu jeno przemyślność poddała. Najgorzej mu się było ocknąć, gdy ją tracił z oczu. Potem już świat żywy i myśli nadpływające łacwiej zajmowały głowę.
Tak i teraz. Ledwo osatał się w sobie. Rozpatrzył się po świecie, jak z ciężkiego snu zbudzony. Widząc, że ma dzień przed sobą, bo dopiero śródpołuń był, zaczął się namyślać, co z telim czasem zrobić...
Postanowił obejść z wołmi dokoła polanę, trzymając się cienia, aby woły mogły się paść. W dniu upalnym najczęściej tak robił. Każdy przykładny pasterz nie postąpiłby inaczej.
Przywrócił przeto woły ku krajowi i pomykał się za nimi w miarę, jak się pasęcy posuwały. Starał się nie myśleć o niczem, jeno o tem, by woły się napasły, nim upał się wzmoże: bowiem wtedy ślepcie i bąki najzajadlej tną, woły jeno w las patrzą, gziją się za każdem bzyknięciem, i ani gwary o paseniu.
Pozierał przytem w stronę swojego osiedla, choć nie widno go było: pagór zasłaniał. Spodziewał się, że ojciec wyjrzy, obaczy i bedzie rad, że on tak przykładnie pasie. Tem większego zaufania nabiere do jego pasterskiej cnoty, nie będzie już tak dawał pozoru, zwłaszcza, jak roboty przyjdą, i może uda mu się w który dzień niepostrzeżenie przegnać woły za wierch.
Ale ojciec od chałup nie wyjrzał. Zapewne wyjrzałby akurat wtedy, jakby Wojtuś pognał ku pasterzom. Złe bowiem wtedy się trafia, jak się go najbardziej nie chce.
Wojtuś zabobonnym był, wierzył w różne złe i tajne moce. Aby je unieszkodliwić, nie opuszczał rano i wieczór pacierza, żegnał się przed każdem przedsięwzięciem, a po śniadaniu, nim wygnał, kiedy woły z obory wypuszczano, gotowy do wyganiania, z biczyskiem w ręku wpadał do izdebki i przed obrazem Matki Boskiej zmówił zawsze »Zdrowaś Marya«.
I był na dzień, jakibądź przyjdzie, spokojny. Pewnym był w sercu, że mu się nic nie może stać złego.
Ten obraz najbardziej ze wszystkich lubiał. Święta Barbara, co nad oknem wisiała, zdawała mu się jakąś wielką panią, święta Katarzyna znowu wolowatą, święty Franciszek zaś całkiem był podobny do braciszka, co po kweście chadzał i tabakę co chwila do nosa zapychał. A Matka Boska na tym obrazie tak była ślicznie udana, że aż serce tajało na Jej widok. Wysmukła była i w niebieskiej sukni, białą wstęgą przepasana, stała stopkami na okrągłej ziemi, a u stópek Jej wił się smok — trzymała na lewem ręku małego Panajezusa, który miał znowu w ręce krzyżyk, o długiej bardzo lasce, ostro zakończonej —: tę laskę ze swawolnym uśmiechem wbijał w oko smoka. Ale to jeszcze nic. Najcudniejsza ze wszystkiego była twarz Matki Boskiej, tak piękna, jakiej na ziemi Wojtuś nie przypuszczał, wierzył, że z nieba być napewno musi — i oczy, takie dobre i tak patrzące prosto w serce, że nicbyś już przed niemi nie skrył. I gdzieś się obrócił, to patrzyły za tobą. Te oczy Wojtuś wszędzie na sobie czuł. Tym oczom poddawał się w opiekę. Wiedział, że go wszędzie będą strzedz i chronić od nieszczęścia.
Raz doznał na sobie ich cudu... Było to przed paru rokami — w sierpniu. Już na polanach trawy posiekli, i tam miał Wojtuś gnać. Jak zwyczajnie codzień z rana, zebrał się, wypuścił woły i wbiegł do izdebki na »Zdrowaś Marya«. Potem zajął woły i pognał.
Dzień był posępny, szary, w uboczy mgła leżała. Wojtuś, że to smutno mu było w sercu przy takiej pogodzie, przygwizdywał sobie drogą i nucił różne śpiewki, ale skoro wygnał do uboczy i z polany najbliższej słyszał już pasterzy, (przez mgłę ich dojrzeć nie mógł) postanowił gnać cicho, aby tem większa uciecha była, jak go ujrzą.
Woły szły drogą w parze, powrozem za rogi powiązane, aby się nie rozchodziły, a Wojtuś pobok nich, krajem drogi. Las wtedy niedawno ścięto w tej uboczy, popode drogę pełno było złomów, gałęzi i zajazienia. Gdzieś tam w górze, przy wierchu ktoś tłukł się — słychać było odgłosy drągów i fólg: spychano docięte drzewa. Widzieć nic się nie dało, bo mgła leżała do ziemi.
Wojtuś prawie gnał woły zakrętem pod najbardziej stromem schyleniem uboczy. Nade drogą rozeznał przez mgłę kupę zepchniętych drzew, ze skóry ołupionych, napoprzek leżących nad dwoma pniami. Naraz usłyszał w górze w uboczy dudnienie — za chwilę przeciągłe: »Waruj!« Potem głośne już dudnienie. Pojrzał do góry i zmiertwiał. Obaczył we mgle, podskakujące wysoko nad ziemią, na poprzek pędzące drzewo... Prosto na niego... Wiedział, że kupę drzew przeskoczy — na drogę spadnie... Ale już ani czasu do ratunku. Wiedział, że zginąć musi. Jeden moment. I w pół tego momentu, jak ptak przelatujący poprzed oczy, migło mu życie całe od kolebki... W drugiem mgnieniu — jedna myśl — polecenie się w opiekę —: »Maryo!...«
Co się z nim stało potem, nijak nie może przybaczyć. Musiał jednak ostatkiem przytomności krzyknąć i skoczyć strasznie w dół. Albo też siła go jakaś odniosła... Bo pasterze, skoro usłyszeli krzyk jego i przybiegli co tchu, znaleźli go w łomach podedrogą — mocno skaleczonego po twarzy i rękach, ale zdrowego w ciele. Drzewo padło na drogę w to miejsce, gdzie stał, wołu jednego skwasiło na piekne, a drugiego poraniło... Tych wołów strasznie mu było żal potem, jak się obaczył.
Pozierał teraz na tę ubocz — ku temu miejscu nieszczęsnemu — tam bowiem najwyraźniej i najdokładniej cień oznaczał czas, jako że to schylenie było ku północy. A po cieniu miarkował godziny. Widział, że już nadchodzi południe: cień prosto na dół padał.
Z wołmi obszedł dopiero pół polanki. Woły też, czując czas przypołudnia, poczęły postawać i już nie miały woli się paść. Zajął je i popędził ku studzience, którą sam był rękami wyrobił. Naprzódy sam się napił, a potem je po jednemu napoił. Z lubością patrzył na nie, jak, wypragnione, piły i nozdrzami oddmuchowały suche liście buczyny, spadłe na powierzchnię. Czuł dla nich przyjaźń serdeczną, rozumiał je, miał czas je poznać, bo już od kilku lat je pasał; widział ich rozum, dobroć, przywiązanie, a nawet odwagę. Często stawało mu w pamięci zdarzenie, które go najbardziej z nimi zprzyjaźniło.
Pasł w jedno lato z pasterzami, już po skoszeniu łąk — na Spalonem. A że to daleko było, nocywywał tam z wołmi w kolebie, albo woły zawierał do koszara z inszemi, a sam z towarzyszami schodził po żywność do domu.
Na jedną noc ojciec kazał mu woły zająć do chałupy, bo na drugi dzień mieli zwozić z pola. Zbiórki były.
Więc pod wieczór odłączył je od innych i pognał. Zmrok już był gęsty, kiedy przygnał na Turbaczyk. Z Turbaczyka droga wiedła na polanę niższą, siodłem grzbietowem przez las — jeszcze wonczas niewycięty. Skoro więc w ten las zegnał i już był w połowie, usłyszał raptem tupot i trzask gałęzi przed sobą. W ciemności dojrzeć nie mógł — ale zaraz z odgłosu poznał, że dzik przepędził poprzed woły. Zmiertwiał ze strachu.
W te razy jak się jeden wół, Kwiatoń, puści w las na dół po uboczy — to ino dudnienie straszne było słychać i trzask łamanych złomów — tak gnał za dzikiem ku roztoce...
Wojtuś popędził drugiego, który został, i wyszedł z nim na polanę. Tu na otwartem miejscu w brzasku od zorzy zachodu zatrzymali się.
Wtedy tamten na dole zaryczał — a ten mu rykiem odpowiedział.
Za chwilę dość niemałą wyszedł z kraja lasu Kwiatoń, ciężko dyszący. Radośnie przywitali się. I Wojtuś je zająwszy, pognał.
Odtąd byłby z nimi puścił się do najdalszej roztoki — po nocy — o każdym czasie — pewniejszym przy nich się czuł, niż przy dwóch śmiałych towarzyszach.
Dbał też o nie. Nieraz im pokryjomu przed ojcem siana za drabinę nakładł, soli podał, a bicza nigdy nie ośmielił się na nie podnieść. Gdy raz ojciec, nagniewany, pobił Kwiatonia, to płakał ze żalu.
Więc napoiwszy je do syta, zajął je i podegnał do cienia ku gęstwinie smreczków, aby im bąki nie tak dokuczały.
Woły, napasione i napojone, poległy zaraz, ciężko postękując, i poczęły źwiękować. A Wojtuś dumał teraz, co ma ze sobą począć. Południe — trzebaby jaki obiad ustroić — miał ze sobą ziemniaki do pieczenia, ale, że upał był, nie chciało mu się parzyć przy ogniu. Wolał już nie obiadować.
Przyszło mu na myśl, że w Groniu nad polanką, widział kiedyś agrest leśny. Jeszcze zielony był. Nateraz może już dojrzał.
Poszedł wrębem ku górze i wyspinał się po skałach i kłodach butwiejących aż pod sam wierch.
Znalazł więcej, niż się spodziewał, bo prócz agrestu jeszcze parę krzaków pożyczek leśnych. Cierpkie były — ale w tym wieku smak nie przebiera.
Rwał kosmate owoce agrestu i czerwone jagody pożyczek i wysysał z nich smaki łakomie. Dumał jeszcze urwać ponadto i zanieść bratom młodszym do chałupy.
Naraz odskoczył z przestrachem —: obaczył koło krzaka czarną z łańcuszkiem na grzbiecie żmiję, wyciągającą ku niemu pyszczek z widełkowatym języczkiem.
Już go odeszła ochota na agrest. Zabrał się z nawrotem i zeszedł na dół, ku polance.
Woły jeszcze źwiękowały. Więc położył się opodal w cieniu i odpoczywał.
Słońce przechyliło się z południa — upał w powietrzu był wielki, tak, iż go włada w członkach odchodziła.
Leżąc na wznak na trawie, przymknął nużone światłem oczy i dumał, że uśnie na chwilę. Ale wyobraźnia nosiła go, jak piórko lekkie, wiatrem porywane. Najczęściej zalatywał za wierch — na polany. Widział pasterzy, baraszkujących w skwarze przypołudnia, i Kasię wśród nich jak słonko rozśmianą, darzącą szczęściem każdego, kto się w blizkości jej miał łaskę znaleźć. Żywo stanęła mu na oczach. Zdało mu się, że znajduje się ciałem tam między pasterzami i patrzy w nią, a błogość serce mu przepełnia. Śmiała mu się twarz cała, jakby istnie tam był.
Bał się myślą oderwać, aby nie stracić tej rozkosznej złudy. Tu się prawie że nie czuł — całą uwagę tam przeniósł, chcąc jak najwięcej rzeczywistości wydobyć z marzenia. Wodził się z pasterzami rówieśnymi, starszym docinał ukąśliwemi słowami, a co chwila twarz ku niej obracał, po dary oczu i uśmiechów.
I tak się w tem marzeniu zapomniał, iż ani spostrzegł, jak czas ubiegł. Ocknął się dopiero, skoro uczuł w blizkości sapanie i gorący oddech wołu na twarzy. Kwiatoń, widząc go już tak długo bez poruszenia leżącego, przyszedł zaniepokojony obaczyć, co mu się stało.
Wojtuś ze ździwieniem zmiarkował po słońcu, że już śródwieczerz. Zdawało mu się, że chwilę jeno tam za wierchem bawił. Ze smutkiem stwierdził, że to ino złudzenie było, nie istność. Ale choć z tego rad był, że sporo dnia tymczasem ubyło, i że już prędzej do wieczora zejdzie.
Popędził woły na środek polanki, bo już upału nie było się co obawiać. Usiadł wyżej nad nimi i rozglądał się po świecie.
Teraz cała dziedzina, rozłożona w dole, która rano radosną krzepkością jaśniała, była — rzec można — objęta sennem zleniwieniem, zrozumiałem po skwarze południa; lecz już chłodny cień odwieczora trzeźwił ją i przywracał krzepką żywość polom. W wyrazie jej jednak miast radości, przebijała się poprzez rumieńce powaga, która szerzyła się z czasem i rosła w surowość, im bliżej zdawał się, po lasach jeszcze z mrokami przygarbionymi sunący, wieczorny chłód.
Powaga pól wieczorna udzieliła się i myślom Wojtusia. Popadł w zadumę — w odczucia niejasne, nieokreślone słowami. Wstawała w nim — jak już nieraz — tęsknota za czemś, co gdzieś jest — być musi — inne, a rzeczewiste, jak wszystko, co dotąd na ziemi poznał. Serce mu o tem szeptało. W chwilach podobnie świętych wsłuchiwał się w ten szept, ale było to, jakby nieme tykanie zegara o wieczności. Nie mógł ani na włos zmiarkować. Czuł jeno, że w tych niemych znakach zaklęta jakaś wieść o skarbie, którego nawet pojąć: życiem-li, czy zatratą dla tego, kto go znajdzie? I stąd trwoga, a zarazem ciekawość większa od trwogi — nieraz prawdziwą tęsknotą wstająca... Musi coś być — dumał — ku czemu straszną miał wolę. I dziw — przeczuwał, pewnym był w przeczuciu, że dojdzie — dojść musi! Ani cieniem niewiary nie wątpił. Dróg nie znał. Jedno wiedział: że musi przejść przez »świat«.
Teraz oto, idąc za spadem wód ku północy, oparł wzrok o ostatnie, w sreżodze słonecznej tonące góry. Potąd, po widnokrąg, znał oczyma kraj. Dalej myślą wybiegał na pola — i niewiadomo, czy pola — nieznane. Czuł, że tam jest ten »świat«. Miał o nim bardzo niejasne pojęcie. Słyszał, że ludzie idą i »we świat«, wracają »ze światu«. Nie wiedział, jak się tam dostać, jakim cudem — ale ani chwili nie zawątpił, że może do tego »świata« nie dojść. Więcej — wierzył, że cały ten »świat« nieznany przejdzie. Tak mu szeptała tęsknota.
Światła, bijące z zachodu, pociągnęły ku sobie wzrok Wojtusia. Z radosnem ździwieniem ujrzał, jak mu chwile odwieczerza prędko zleciały. Słonko stało już nad Babią górą i poczęło się zaczerwieniać. Cuda przedziwne były, gdy zaszło za smugę mgły. Oto rąbek chmurki zapalił się szczerem, przejaśnie świecącem złotem, a ku ziemi wystrzeliły z poza niej świetliste miotły i rozpuściły pył słoneczny po dolinach. Trwało tak chwilę.
Wojtusiowi tej radości jeszcze brak było, że nikomu nie mógł tego zjawiska pokazać, że sam się ino temu cudował oczami.
Wreszcie promienie poczęły się tracić, ognie na brzeżkach chmurki gasły — słońce wychyliło się, ale już mocno czerwone, i widziało się większe, a tak obrane z blasku, że można było oczyma w nie patrzeć.
Patrzył też w nie Wojtuś, a co na ziemię wzrok przeniósł, to wszędzie widział słońca, jeno różne: czerwone, żółte, zielone, liliowe... Bawił się niemi, jak dziecko szkiełkami.
Niezadługo słońce sparło się już na krawędzi ziemi. I wyglądało jak ognista kula, której od dołu zaczęło ubywać... Wnet stało się, jak ognista kopuła... Potem, jak ognisko na widnokręgu... I zaszło.
— Szkoda... — pomyślał Wojtuś, zapominając, jak pragnął wieczora.
Wieczór nadszedł. Zewsząd, jak drozdy na wiosnę, poczęli się odzywać pasterze bydła, śpiewając rozmaitymi głosami tęsknoty i radości swoje. Ożywiły się podleśne pastwiska. Jeno w uboczy było cicho. Tu nikt prócz Wojtusia nie pasł. Woły wszystkie pasły się za wierchem.
Wojtuś zaś jakby głos stracił. Poco — myślał — mam śpiewać, kiedy Kasia i tak nie usłyszy... Z wieczorem wróciła tęsknota ku niej. Patrzał ku wierchowi, czy się nie ukaże, choć wiedział dobrze, że przecie jeszcze nie może gnać o tym czasie. Zazwyczaj woły zganiano już w ciemną noc.
Wojtuś miał przykazane, aby do nocy nie dobywał, ale nie spieszno mu było zabrać się, choć tak wieczora wyglądał. Pasterze z pastwisk pozajmowali bydło, pouciszało się, mroczno już było — a on jeszcze z wołmi na Płoszczanie marudził. W ubocz pozierał co chwila, czy się nie ukaże. Już i droga we wrębie poczęła ginąć w mroku, a on wzrok wpijał aż do bólu... Zdawało mu się czasem, że się ktoś tam rusza — idzie... pewnie żenie!... Aż serce mu skakało ze wzruszenia. Wpatrzył się mocniej — a to pniak... Tak go zwodziło kiela razy. Wreszcie pomroka zakryła ubocz doznaku.
Rozglądnął się za wołmi. Stały razem, obok siebie, oczekujące, nudzące się, szyję na szyi pokładające. Coż miał robić. Zajął je z ciężkiem sercem i pognał do domu.

II.

Tak zeszedł Wojtusiowi dzień jeden. Takich podobnych dni miał wiele w tym lecie. Nie zawdy jednak słońce i obrazy dalekie zasłaniały mu tęsknotę serca. Miał dni ciężkiej posępności, gdy mgły skryły niebo, dni smutku, dni szarej nudy... Miał też i dni strachu.
W jeden odwieczerz, gdy po południu upalnem słońce zaczęło mżyć, Wojtuś, jako znający się już nieco na oznakach zmian powietrznych, rozglądnął się po stronach, by zmiarkować, skąd co pogodzie zagraża, i obaczył na północy nad samym widnokręgiem ledwo uznany, czarny pas... Ten pas począł się nieznacznie rozszerzać i za chwilę urósł już w dość sporą chmurę. Tem się różniła od inszych, z za widnokręgu wychodzących chmur, iż równą była od wierzchniej krawędzi, jakby ją kto pod linię obstrzygł, i rozciągała się na całą długość północnego nieba. Barwą też nie przypominała widzianych chmur, bo była cała jednolicie czarna, nawet obrzeża nie różniły się od środka. Jedno powietrzne oddalenie łagodziło tę jej czarność i szarością ją, jako przesłoną lekką, zawłóczyło.
Wojtuś przypatrzył się jej ciekawie i, co jakąś chwilę czem inszem pobawił oczy, znowu ku niej powracał. Niepokoił go jej wyraz. Bo żeby choć łyskało się w niej, abo grzmiało...
Burzę on już niejedną przebył. I trudno chyba o gorszą biedę, jaka mu się przydarzyła przed kilku rokami. Pasł woły na odległej polanie. Na noc miał woły zostawić, a sam do domu przyjść. Skoro je pod wieczór do koszara zawierał, usłyszał w chmurach od zachodu pomruki głuche. Nie zważał na to i poszedł — zdawało mu się, że zejdzie z gór, nim się chmury oddalne przywleką. Ale burza krokami milowymi stąpa. Zastała go jeszcze na wierchach. I przyniosła z sobą taką noc, że ani ziemi pod stopami uznać. Wojtuś też drogę stracił i szedł instynktem przez ubocz. Co sie łysnęło, to parę kroków stąpił. Zresztą szedł po omacku, na domysł. Pierony biły co chwila — ogień się suł przeraźny — raz jedlę roztrzaskało blizko — widziało mu się, że nie ujdzie żyw. Zmówił wszystkie pacierze, jakie umiał — wreszcie zdrętwiał doznaku i szedł na ślepo — bez pamięci. Kielo razy przepadł przez łomy, stoczył się — ani zrachować. Osatał się dopiero, gdy równinę uczuł pod nogami. Burza też mijała. W brzasku od smugi jasnej, przetartej na zachodzie, dojrzał znajome podleśne osiedle. Po północy już było, gdy doszedł do domu. Matka nie spała — modliła się, strwożona w sercu o niego.
Więc Wojtuś burzy się nie bał. Jeno niepokoiło go nieznane: co w tej chmurze dziwacznej może się znajdować?
Chmura gradowa — dumał — inakszy ma wygląd. Jest rdzawa, abo ceglasta, i górą sie niesie, wysoko ponad ziemią. Szum od niej już zdaleka słychać. Słota też w taki sposób nie nadchodzi. Bo naprzód lecą oderwane mgły, jako posłańce... A tu nic z tego wszystkiego.
Przybliżała się jak potwór czarny — bez kształtu jak noc... Już zatopiła góry widnokręgu i sunęła wyraźnie w tę stronę... Wojtuś już ani na chwilę nie odrywał od niej oczu. I coraz bardziej się trwożył. Nigdy jeszcze nic podobnego nie widział.
Skoro już zatopiła dolinę Raby i bliższe pagóry, Wojtuś wyraźnie zauważył, że ma kształt czarnej, prostopadłej ściany... równej i przeogromnej, od wschodu do zachodu... I cicho sunie, jak noc.
Strach go obujął. Popatrzał po wsi — i widział, że wszystko, co żywe, równie się strwożyło. Ludzie pracujący zdala od osiedli, bieżeli wartko ku swoim chałupom, pasterze zajmowali bydło z pastwisk i z pośpiechem gnali ulicami... Podobnie jak przed burzą. Wszyscy widzieli zbliżającą się czarną noc, ale że byli na dole, w kotlinie, nie mogli widzieć tak wyraźnie, jak on.
Pomyślał w strachu, czy nie zająć wołów i nie pognać do chałupy. Ale wnet pomiarkował, że zapóźno. Spotkałoby go na drodze — to już niech raczej tu go spotka, co ma spotkać. Tu chociaż krzaki są... Obejrzał się za schronieniem. Nic przecie nie wiedział, przed czem ma się chronić i jak... Co za tą ścianą, czy deszcz, czy...
— Cożby inszego być mogło? — pocieszał się. Ale strach mu podszeptywał przypuszczenia najgorsze.
Oczyma strwożonemi śledził ruch sunącej ściany — i lęk w sercu jego wstawał... Nie wierzył, żeby tak chmura szła... To idzie coś okropnego...
— Czy może to... koniec świata? — pomyślał z dygotem serca.
A ścianą sunąca noc zatapiała już dziedziny w dole. Na co zaszła — traciło się doszczętnie. Widziało się, że ta ściana miażdży i chłonie, co napotka.
Teraz zbliżała się szybko. Wojtuś z przerażeniem obaczył ją już naprzeciw — blizko... Niby okrutne widmo śmierci. Pomyślał w mgnieniu jednem z jakąś żałością poddaną, czemu nie są razem z Kasią... Czuł, żeby się łatwiej poddał, cobądź przyjdzie... Teraz ogarnął go lęk nad lęki. Padł na ziemię kolanami i począł mówić pacierz z wiarą przedśmiertną, gorącą...

.......................

Ocknął się w nocy zimnej — we mgle tak gęstej, że krzaków blizkich nie mógł dojrzeć. Mgła pełna mroźnych igiełek, pędziła szybko z północy.

III.

Nareszcie doczekał się Wojtuś dni marzonych, do których przez tyle czasu tęsknotą wybiegał.
Na polanach rozpoczęły się sianokosy.
W dzień Matki Boskiej Zielnej pierwszy raz w tem lecie pozwolił mu ojciec pognać woły za wierch.
Z jakąż radością tajoną zbierał się! Już o świcie wstał, przygotował se nowe kerpce, onucki białe, koszulę cienką, chazukę wyszywaną i kapelusz ze wstążką czerwoną. Dzień się pogodny zapowiadał, to matka nie broniła mu odświętnego wdziania. Wystroił się, jak za drużbę.
Śniadania małoco tknął, ino placka wziął kawałek, gruszek-kiermasznic wsypał do rękawa i pognał spieszno.
Przygwizdując sobie wesoło, gnał ku uboczy drogą, którą Kasia codziennie ganiała. Już to samo, że tą stroną gnał, radowało go nad miarę.

Gdy był z wołmi na wysokości Płoszczany naprzeciw — zaśpiewał ku niej wesoło:

»Hej! Płoscano, Płoscano,
Zieleń-ze sie, zieleń —
Bedzie pasał na tobie
Swoje siutki jeleń...«

I gnał w górę ku wierchowi, a co chwila obzierał się na dół, czy Kasia nie żenie. Świat mu się poniżył w dole. Dość spore góry widziały się mu stąd pagórkami, a pagóry okrągłe — ledwoznacznemi wzniesieniami. Jakby po schodach wstępował ku niebu, tak mu się ziemia w nizinę ścieliła...
Skoro z wołmi przechylił się za wierch, dopieroż radość pełną naszedł! Otworzył się mu jakby inszy kraj — kraj niezmąconej swobody.
Na polanach rozwlekłych, wieńcami buczyny młodej okolonych i rzadkiemi kępkami smreczków jak i jedlic, widniały długie pokosy, gdzieniegdzie już nawet kopy siana, a w częściach nieskoszonych przedziwne łąki trawiaste, pełne kolorów mieniących się: błękitnych, złotych, liljowych... Wszystko to w pełnych blaskach słońca — w krzepkim uśmiechu rannym... Patrzącemu aż serce wyrywało się z piersi, radosne, a nogi same szły w taneczny ruch.
W podskokach biegł za wołmi, gzijącymi się po polanie, wreszcie, porwany przez swobodę, padł na miękki, rozgrzany pokos i tarzał się po trawie... Nie wiedział już, co z radości począć.
Za chwilę wygnał woły na polanę Jasiek z Brzyzku, starszy od Wojtka o roków pięć. Przywitali się wesoło:
— Nie widziałeś, kto zenie za tobom?
— Nie widziałech.
W krótkości opowiedzieli sobie swoje niebogate sprawy.
— Kaś do tela pasł?
— Na Płoscanie. A ty ka?
— Pod Wasielką. Ale i tu ku krajom wychodziłech z wołmi...
— Mnie nie dali.
— Jaby ta słuchał!...
Wojtuś zawstydził się. Chciał uchodzić za parobka, co ma swoją wolę, a tu się sam potknął. — Juz ani razu nie pozenę na Płoscanę — przysięgał se w duchu.
Znowu kilka par wołów wychyliło się z za wierchu. Na polanie uczyniło się gwarno i głośno. Pohukiwania, przyśpiewy leciały w roztokę. Pasterze cieszyli się pogodnym dniem i sobą, że ich tyle zebrało się razem. — Była już gromadka spora, i to w różnych leciech. Prócz Wojtusia i Jaśka, byli tam jeszcze: Józek Cudzin, Łukasz z pod Trześni, Hanka od Zapałów, Kasperek mały Zajęcyn, i wreszcie Jędrek z Doliny, najstarszy pomiędzy nimi. Ten też miał się już za gazdę i kazował se inszym woły nawracać. Choć go ta nikto bardzo nie spieszył się słuchać.
Nareszcie ukazała się i Kasia z wołmi.
Jak się zjawiła na polanie, to widziało się Wojtusiowi, że słonko jeszcze pojaśniało — tyle wesela przyniesła.
Z początku z nieśmiałością niejakąś patrzał w nią — nie widział jej już dawno zblizka — lecz pomału począł go śmiech jej przyośmielać. Widział też, że równie szczerym śmiechem przyjmuje żarty i docinki pasterzy, jak i przychlebne ich słowa.
On też wszystek śmiech jej przerozkoszny brał bez uszczerbku oczami, ku swemu szczęściu obracając go, jako to słońce, i snuł się za nią, gdzie stąpiła. Nic poza nią nie widział.
Skoro sposobność nadarzyła, że pasterze rozeszli się za patykami po kraju, aby ogień upalić na obiad, i Wojtuś został sam z Kasią, wysypał przed nią gruszki z rękawa.
— To la ciebie — rzekł nieśmiało.
— La mnie?
— Bo wy nie macie grusek... a u nas są...
— Toś dziś utrząsł?
— Dziś.
Brała po jednej, jadła i śmiała się w przestankach. Wojtuś był już pół w niebie.
— Ja ci jesce jangrestu przyniesę! — obiecał.
— To macie jangrest?
— Nie. Ale ja wiem o nim. Rośnie w brzegu nad Płoscaną... Ino tam żmije są...
— Nie bois sie to?
— Co sie mam bać!
— Cie! Jaki śmiały! — chichotała.
Wojtuś, całkiem już przyośmielony, postanowił odważnie powiedzieć jej... Ważył w myśli: co — jak... I z drżeniem ledwo spytał:
— Widziałaś mie, jak ech pasł na Płoscanie?
— Ba, dyć nieraz.
— I ja cie tyz widział... codzień.. jak-eś gnała...
Więcej jej nie umiał powiedzieć. Wszystko to już zresztą przeszło i nic z tego niema. Teraz radość w sercu z jej widoku wszystko przykryła. Słowa zbytnie.
Patrzył w jej oczy bijące weselem, w jej usta rozchylone, jako kwiat do słonka, i strasznie dobrze mu było.
— Coz tak patrzys? — śmiała się. — Jesce mie urzeknies...
— To odcynię...
— Byś umiał!
— Naucę sie od ciotki...
Śmiała się, szczerze rozbawiona, a Wojtuś już w niebie widział się cały.
— Ale jakiś ty wystrojony!... Ładnie ci w tym kapelusie. Jak druzba.
— Bedzies mnie na druzbę prosić?
— Bedę. Ino rośnij wartko.
— Coz to — ja mały? — Dźwignął się i stanął przed nią, podwyższając się na palcach.
Józek, który wrócił z kraja, skoczył i obłapił go ramionami za pas.
— Spróbujmy sie!
Poczęli się szermować i wodzić po trawniku. Długo żaden żadnego zmódz nie mógł. Józek był tęższy w sile, bo i starszy, za to Wojtuś znał sposobów więcej. Skorzystał też z momentu, gdy Józek przegiął się nieco w tył, poderwał mu sposobem nogę i obalił go na plecy. Jeszcze leżąc na jego piersi, podniósł głowę i spojrzał z tryumfem na Kasię. Kasia śmiała się głośno, wielce ubawiona.
Przypadli pasterze insi, i poczęły się wodzenia kolejne. A wszystko przed obliczem Kasi. Śmiech jej dzwonił bezustanku. Każdy w sercu swojem dufał, że się z jego przeciwnika śmieje.
Ustali dopiero, skoro się Jędrek z Doliny wmieszał pomiędzy nich. Z nim nikto nie chciał się za pas próbować, bo choć mocniejszy, krzywdę lubiał czynić.
Obiad jedli pospólnie, a potem z wołmi szli krajami, aby się na noc napasły.
I Wojtusiowi mignął dzień jak we śnie.
Odłączywszy swoje woły, gdy na wieczór do dziedziny zeszli, gnał je ku ojcowskiemu osiedlu i rozwijał w pamięci barwne wstęgi dnia. Jeszcze na oczach stały mu obrazy, śnione w słońcu — jeszcze w sercu czuł radosne szczęście — jeszcze w uszach dzwonił mu śmiech Kasi. Ten śmiech przedziwny, pełen barw i dzwonków cudnych...
Pewnym był, że do niego radziej śmiała się, niż do innych. I nie było we śmiechu jej drwienia, jakiego innym nie skąpiła...
Jeden cień ino... Zauważył przelotnie u niej jakieś porozumienie oczami z Jędrkiem z Doliny i uśmiech inszy... Ale to pewnie przezdało mu się tylko.
Z błogością myślał, że jutro, pojutrze będzie znów widział te oczy, wesela pełne, i ten darzący śmiech.

IV.

Pogoda przez resztę sierpnia trwała. Wnet pokoszono pozostałe łąki i suszono wilgne jeszcze siano.
Pasterze mieli uciechę. Na polanach ludno było, jak w czasie zbiórek we wsi. Gzili się z dziewczętami, pomagali im przewracać siano, raczej przeszkadzając niż pomagając w robocie, i nosili się ze śmiechami od kraja do kraja. Wołów pilnować nie trza było — miały ślebodne hale paszy.
Wojtuś naprawdę pomagał ludziom przy suszeniu, z tem większą ochotą, że to nie z przymusu, a z wolnej własnej woli. Grabił siano, przewracał, znosił do kóp, zwijał się, aż mu pot zalewał oczy. Co jedni skończyli suszyć, szedł ku drugim. I tak od rania do nocy. Nieraz, uznojony i umęczony do cna, praskał na ziemię w cieniu — ale za chwilę zrywał się i biegł z podskokami ku grabiącym, jak jeleń od wody. Radzi mu też byli wszyscy, chwalili go za prędkość i za sposobność w robocie, a on się uśmiechał z dumą i niósł się, jakby w tańcu. Dwoiła się w nim siła na myśl, że robi na oczach Kasi.
Za kilka dni siano wysuszono. Coraz ktoś wyjeżdżał z wozem i brał z kóp wysuszone. Kopy rzedniały, traciły się nieznacznie. I pasterzy mniej było teraz na polanach, jak i wołów — zwożenie odrywało.
Jednego rana wywiózł wóz Jasiek z Brzysku. Mieli i oni tu siano. Roztrząsł kopy z pomocą Wojtusia, by przeschło z nocy. Ojciec Jaśka wyszedł na odwieczerz, i poczęli brać. Pasterze zeszli się ku nim — był między nimi Jędrek z Doliny, była i Kasia, ale pomagać nie było co. Siana prawie było na wóz. Ojciec przygrabował, Jasiek stał na wozie, a Wojtuś mu podawał. W czasie tego prześmiewali się, przegadywali ku sobie. Najwięcej podrwiwał Jędrek z Jaśka.
— Źle kładzies! na jednostronkę...
— Jak ty bedzies gazdą, to mie naucys! — odcinał Jędrek.
— Załozę sie, ze ci sie przewróci!
— Poślę po ciebie, co byś dźwigał. Bo sie scycis, ześ mocny.
Pasterze śmiali się — najgłośniej Kasia. Stała nad wozem, na pagórku. Chustka jej spadła na ramiona — włosy roztęczyły się dokoła głowy.
Wojtusiowi, pozierającemu ku niej z poza wozu, cudem się zdała, nie prawdą. Odurzonemu już pachnością siana, głowa się zawracała. Ale trzymał się mocno, tężył siły i z zapałem podawał na wóz Jaśkowi kłęby zbitego siana.
Jasiek odbierał, układał koło leter i deptał nogami.
Skoro już nakładli ponad letry i piętrzyć poczęli pod pawąz, Wojtuś nie mogąc dostać rękami — jako że wóz stał na pagórku, a on z dołu podawał — wziął ostrew (zwyczajnie kół osęczniony, na którym siano suszono) przystawił z dołu do wozu i, po sękach jak po drabinie wychodząc, podawał dalej Jaśkowi.
W pewnej chwili Jędrek, do krzywdzących ino śpasów zdatny, kiedy Wojtuś stał u wierchu, poderwał ostrew z pod niego — i Wojtuś spadł na ziemię. Szczęściem nie na ostrew, bo na jej sękach twardych mógłby się był istnie przebić. Nic mu się złego nie stało, ale się zląkł mocno.
Zerwał się rozzłoszczony i skoczył do Jędrka. Ten, będąc jeszcze w górze, odepchnął go tak mocno, iż Wojtuś padł na wznak i głową jęknął o trawnik. W tym momencie usłyszał śmiech Kasi...
Ból, i wstyd większy od bólu zaćmiły mu rozum. Nie władał sobą. Porwał się z ziemi w strasznym gniewie — jak przez mgłę dojrzał porzuconą rąbanicę, którą ojciec Jaśka pawąz wystroił. Schylił się po nią i rzucił się ku zdrętwiałemu z przestrachu Jędrkowi...
W te razy Jasiek hipnął z wozu i dołapił go za rękę w chwili, gdy już miał się zamachnąć...
Wojtuś naraz osłabł w sobie, usiadł na ziemi i długo jeszcze dygotał w sercu ze wzruszenia.

Kasia odtąd przestawała się śmiać, gdy się Wojtuś zbliżał. Próżno wyglądał dawnego jej śmiechu.

W jeden wieczór zganiał woły na dół. Gnał sam. Pasterze z polan już pognali. On zabawił się jeszcze przy koszarze.
I gnał z góry ubocza przez wrąb, w widnym jeszcze pobrzasku, padającym od zorzy zachodu.
Z wrębu droga skręcała w przylaski, na zakręcie zarosła trawnikiem.
Darń tłumiła stąpania wołów, i on też cicho szedł za niemi.
Przechodząc koło przylasku, rzucił okiem w głąb i w ździwieniu zatrzymał się. W źrocznym odbrzasku pomiędzy smreczkami dojrzał dwa łyse woły... Przyjrzał się lepiej — istotnie — woły Kasi...
— Przecie już spora chwila, jak pognała. Czyby czekała tu — na niego?
Serce zabiło mu z radosnego przypuszczenia. Cicho podsunął się — odchylił gałęzie smreczków i — cofnął się czemprędzej.
Obaczył Kasię — w uścisku z Jędrkiem z Doliny...
Zbiegł prędko za wołmi, które już niżej zeszły i gnał do domu. Wstyd jakiś bolesny czuł w sercu. Napróżno silił się go pozbyć. Smutno mu było bardzo, ciężko i czegoś żal...
Raz — pamięta — ale to już bardzo dawno — podobnie żal mu było nowiuteńko kapelusza, co mu ojciec kupił, gdy się nieszczęsnym przypadkiem na środku przepalił.

Nazajutrz, żenąc woły w górę ku uboczy, skręcił i, choć mu teraz ojciec nie kazował, pognał paść na Płoszczanę.




NA BORACH[7]

U stóp wstających stromo zboczów,
gdzie już osiedla ludzkie nie dochodzą,
ciągnęły się ściśnione ugorami łąki
i dobiegały szyją aż do wązkiej bramy,
która zamknęła kotlinę.

Staczając się po uboczach, ugorne kamienie
zwęziły je i zepchnęły nad samą roztokę,
nad stromy, porośnięty jałowcami brzeg.
Drzewiej na miejscu tych łąk stały bory;
temu je zwano po wszej czas borami,
choć z borów nie ostało ani śladu znaku.

Bory te koszono wspólnie
i wspólnie siano suszono.
Podczas suszenia, gdy pogoda trwała,
schodziła się tu wszystka młodzież ze wsi,
cały prawie młody Przysłop,
na nocne hulanki.
Lecące hasło: »Na bory! Na bory!«
działało, jak rozkaz tajny,

jak przemocny cud.
Po chałupach ostawali jedynie ojcowie,
biadający w cichości nad zepsuciem świata.
Tego lata pogoda szczęśliwie dotrwała.
We dnie słońce pomagało suszyć wilgne siano,
a noce były księżycowe,
białe, jak sny dziecka.

W taką noc szedł Rakoczy doliną Huciska.
Wesół był, wiedział dobrze, że przy takim czasie,
wszystko, co żywe, wylegnie na bory,
I Hanusia pewnie będzie. Szedł jak na wesele.

Księżyc łagodnem światłem zalewał dolinę;
roztoka w oczach mieniła się srebrem,
a po za cienie cichych smreków
kryło się milczenie.

Powietrzem, jak omamienie,
jak zbłąkany sen,
snuła się błękitna przędza,
osnuwała zbocza
i czarodziejsko odmieniała
kraj do niepoznania.

W taką noc dziecku, zbłąkanemu w lesie,
otwierają się skarby ukryte pod pniami;
w taką noc na stromej skale tajemnego zamku
siada z kądzielą zaklęta królewna

i, oczekując wybawienia swego,
tęskno poziera okiem na dolinę;
w taką noc przy cichych stawach,
przy zadumie smreków
rodzą się, jak mgły z jeziora,
nieśmiertelne baśnie.

Franek tkliwy był od mała na urok księżyca.
Szedł doliną lunatycznie, jak we śnie czarownym.
Magnetyczne światło nocy czarowało duszę,
pełną nadziei miłego spotkania,
i wzdymało przypływami, idącymi w niebo,
jak miękką wełnę wód,
jezioro cichej szczęśliwości.

Czuł w sercu swojem przepełnię uczucia;
tryskało w górę, jak snop wody —
przy świetle księżyca.
Budziły się w nim pieśni, przepojone czuciem,
które się ujawniały na świat kaskadami słów.
Lecz słowa były, jak te krople,
nie czyniące dźwięku,
i przeźroczyste, bez rumieńca, bez złocistych barw.
Tęcza od ich prześwietli padała na jego duszę —
on sam ją widział i sam słyszał
muzykę tych pieśni.
Ale wygrać nie umiał zewnętrznemu światu.

Idąc, mówił, jak dziecko,
śpiewającym głosem:

— Jest kraj nieznanych cudów,
gdzie z białych gór
potoki srebrem płyną,
doliny śpią,
a tajemnicze źródła leśne
czyszczą ze szmerem przy świetle księżyca
połyskujący, złoty piasek.
Smreki w milczeniu stoją, bez oddechów,
jak straże nocne w przedsieni kościoła,
w którym za mgławą tajemnic osłoną
bóstwo, nieznane ludziom, śpi..
A jedle drżą,
dygocą lękiem utajonym,
czy ich nie zdradzi światło białe,
które na nie pada;
bowiem sięgają nagiemi ramiony
w głębie rozpadłych, wązkich szczelin,
i wyczuwają palcami korzeni
skryte głęboko pod skałami skarby.
Albo na ziemię kładą się cieniami
i, wstrzymując dech, słuchają,
co tam w głębi dzwoni.
A to dzwonią owce białe, idące uboczą;
wełna im się zdala srebrzy,
jak te włosy fal,
wspinających się w księżycu
ku urwistym brzegom.
Przeszły ubocz,
już dochodzą pod zamglony wierch...

A małe jagnię ostało,
nie może nadążyć,
samo idzie po polanie, zawodzi i płacze
i woła, woła, by je poczekali.
Ostatniej owcy grzbiet łysnął za wierchem.
W głuchej ciszy słychać jeno ten samotny płacz.
O kraju! O dolino smutku!
Tam — przy nieznanem drzewie
ukryty drogi skarb,
o którym nikto nie wie...

Wszedł w wąwóz.
Huk roztoki zgłuszył dalsze słowa.
Niezadługo minął wąwóz, przeszedł wązką bramę
i ujrzał się na drodze w przestronnej dolinie,
wśród ugorów rozległych, na krańcu Przysłopia.

Doleciało go z oddali zawodzenie skrzypiec.
Począł dygotać w sercu, drżeć na całem ciele.
Ile razy posłyszał kiedy zdala skrzypce,
zawdy to drżenie dziwne owładało nim.
Nie wiedział jeno, skąd się bierze,
jaki temu powód.
Może powstaje nieświadomie
na wspomnienie chwil,
jakie dotąd pamięta z dzieciństwa swojego.

Spał w izbie.. Aże naraz przebudził go widok.
Owies zadzwonił na szybach.

Skrzypce zajęczały.
A on się zrywał: »Tato! Tato! kolędnicy przyszli«...
I z drżeniem biegł do okna patrzeć na te cuda.
Były to czasy dużej szczęśliwości...

A raz, pamięta, zbudziły go krzyki:
»Pali sie! pali!« Wyskoczył na pole.
Tłumy ludzi, wieś cała biegła na wierch Gronia.
Pobiegł i on. A lecąc dygotał jak w febrze.
Palił się las. Przeraźny widok był, bo zblizka.
Morze płomieni szło uboczą,
a dymy, jak chmury ciężkie,
wisiały nad ogniem.
Ktoś przyniósł skrzypce — grali —
tańczyli przy świetle.

I odtąd, ile razy usłyszy płacz skrzypiec,
Drżenie wraca, jak odgłos potrąconych strun.
— Bo też ino nasze skrzypce tak umieją płakać.
Jest w nich czar, który pada urokiem na duszę.
— O, jak płacze, jak się żali, jak się skarży głośno!

Nietylko słyszy, ale widzi tę muzykę zdala.
Idzie, idzie po ugorach, ręce załamała,
włosy rozpuściła na wiatr, i zawodzi w płaczu,
lamentuje, jak zdradzona płanetnica leśna.
A serce człeku rwie się za nią;
trzepoce, jak ptak schwycony,
bije skrzydłami i krwawi
zasklepioną pierś.


Coraz wyraźniejsze tony szły naprzeciw niego.
Rozpoznawał melodye, uśmiechał się do nich.
Zbliżał się zwolna ku borom, widział zdala kopy,
dokoła nich taniec cieniów, migających w świetle;
zdało mu się, że napotkał tajemnicze święto,
jakieś pradawne, zabyte duchów pohulanki.

Nadchodząc bliżej, usłyszał niewyraźny śpiew.
Słów nie mógł powiązać uchem, ale nutę poznał.
Gorączka nim owładnęła, i niepokój parł.
Chciał jaknajprędzej ujrzeć i sprawdzić naocznie.
Ustawili się prawie do nowego tańca,
kiedy stanął za kołem wśród zgrachy ciekawej
i począł szukać oczyma Hanusi.
Ujrzał ją nagle i, miast rozśmiać lica,
spłonął, jak podpalony, suchy krzak jałowca.

Na przedzie, przed muzyką stał Michał Cichański,
przy nim Hanka. Dłoń sparła na jego ramieniu...

Obaczył ją tak Franek i zakipiał gniewem,
zatrzęsło się w nim serce, zaćmiły się oczy —
chciał biedz w pierwszym momencie,
rozbijać, rozrywać...
Prędko jednak opanował naremność szarpiącą.

Poznali go stojący blizko i pytali:
— Coż was przywiedło ku nam?
Tak dawno, jak nie byliście...


Nie słyszał i nie odpowiadał.
Przeciskał się przez tłum
i szedł milcząco ku muzyce
z ogromnym spokojem,
jak chmura ciężka, która idzie
ołowianą ciszą.
Oczyma, jak piorunami, świecił poprzed siebie.
Ludzie się rozstępowali i cofali trwożnie.

Raptem Hanka, jakby czuła te oczy na sobie,
obejrzała się, a twarz jej biała
stała się w świetle księżyca
jeszcze bielszą. Z cichym krzykiem
który zmarł na ustach,
cofnęła się za plecy swojego tancerza.
Rakoczy odchylił go na bok ręką lewą,
jak oną gałąź z przed z oczu wśród gęstwi.
Ten odruchem podniósł pięść, lecz zaraz
opuścił ją i trwożnie usunął się w ciżbę.
Rakoczy stanął blizko przed zalękłą Hanką
i cichym głosem, w którym dzwonił rozkaz,
rzekł: — Chciałbych z tobą przemówić słów kilka.

I wskazał ręką pośród ciżby drogę,
którą był piersią przed chwilą otworzył.

Hanka, widząc w jego twarzy niezwyczajne wrzenie,
zawahała się, lecz wnetki postąpiła naprzód

i z udaną gotowością wartko przed nim szła...
Stojący zblizka cofali się na bok
i prowadzili ich oczyma,
szepcząc między sobą.
Michał się już nie nawinął.
Minęli gromadę,
i szli w milczeniu po trawniku
wśród lasu wonnych kóp.

Franek, zapamiętały w gniewie i wściekłości,
chciał ją zrazu pokarać dotkliwie obelgą,
ale, nim w myślach słów wyszukał,
już gniew zmalał w sercu,
i słowa one stały się za ostre.
Dobierał inszych, a tymczasem
złość go omijała.
Miał też czas, idąc przy niej, zauważyć przestrach
i drżenie ptasie w jej cichej postaci.
Chwiała się wiotkiem ciałem, jak gibrzyna leśna,
z której wiatr obrywa kwiecie i otrząsa puch.
To go powoli rozbrajało.
Długo ważył słowa,
i tak w milczeniu doszli razem do ostatnich kóp.
— Powiedz mi — ozwał się Franek z surowością wielką —
powiedz mi, ale tak szczerze,
dlaczego tańcowałaś z tym człekiem niemrawym?

Podniesła ku niemu oczy, od których śnieg taje,
i odrzekła po cichu: — Bo ciebie nie było...


Nie spodziewał się Franek takiej odpowiedzi.
Myślał, że powstanie z krzykiem,
z niewieścią urazą
i pocznie bronić swobodności swojej...
»Coż mi to nie wolno — powie —
tańcować z kim zechcę?«
Miał już na to słowa gniewem
jarzące, jak iskry
rozdmuchiwane wiatrem w spopielonej watrze.
I teraz wszystkie pogasły odrazu,
jakby je nagły pozalewał deszcz.
Jak dziecko, które czuje przewinienie swoje,
broni się cichym wyrzutem:
»Bo ciebie nie było...«
I coż tu na to powiedzenie rzec?

Hanka zaś mówiła dalej: — Takeś mnie ostawił,
jak ten pasterz głupią owcę
na ugorach w nocy.
Ani światełka, ani głosu,
ani znikąd nic.
Myślałach, żeś już o mnie doznaku zabaczył..

I po licach jej poczęły staczać się, jak tarki,
siwe, w świetle księżyca migocące łzy.

Zachwiał się Franek, obaczywszy płacz.
Żal naremny potokiem spłynął w jego serce
i uderzał o brzegi spienionymi nurty.


Ostatki gniewu, litość i miłość bezmierna
walczyły w nim, i żadne zwierchować nie mogło.
Patrząc na jej łzy cierpiał i bolał okrutnie,
a przecie tego nie chciał jej powiedzieć.

Co ja sie też naczekała! — labiedziła w płaczu. —
Com sie nawyzierała daremno!
Kielo nocy nieprzespanych — sam Paniezus wie,
bom sie nieraz godzinami przed Nim naklęczała...

Na wspomnienie tych utrapień — nowy potok łez...
— A przecie — począł Franek, gwałt zadając sercu —
miałaś czas o inszych myśleć...
— O nikim! Nieprawda!
— Nie gadaliby mi ludzie.
— To ludziom dajesz prędzej wiarę, niż mnie?
Teraz, to już wiem, że mnie nie kochasz...
— Hanka!
— Przyczyny szukasz, aby sie oderwać.
Ale ja cię nie związała — mówiła obłędnie —
możesz iść kany zechcesz,
ka ci sie podoba.
Ja ci nie bedę zagradzała drogi,
Ino skoczę do roztoki i utopię sie...

Jakby chciała odrazu wykonać ten zamiar,
zwróciła się ku roztoce i poczęła iść.
Franek zmartwiał, przeląkł się i zabiegł jej drogę.
— Hanuś! miej rozum...


— Puść mnie! — zawołała.
Coraz to większa rozpacz owładała nią.
Ujął jej dłoń i począł z tkliwością przepraszać.
— Daruj mi, bo ja nie wiem sam, co mnie nadeszło.
Przecieżem z taką chęcią dążył na te bory!
Z taką uciechą wielką, jak do raju...
Ale gdym ujrzał przy tobie ten łeb wyświecony...
Daruj mi, bo ja ciebie tak bardzo miłuję,
że nie zdołam letko przenieść,
aby taki wół wierutny
śmiał o tobie przez moment inaczej pomyśleć,
niż jako o wielkiej pani, która patrzy z chmur.
Bo wierzaj mi, chciałbych cię tak wysoko stawić,
iżby ludzie, patrząc na cię,
mrużyli oczy podobnie, jak w obliczu gwiazd.
Hanuś, dziecino moja, ustanów sie w żalu
i nie płacz, bo mi serce doznaku popęka...

Prosił i błagał, nie wiedział już wreszcie,
jakiemi słowy mówić, by ją ulegować.
Przyciskał jej dłoń do piersi,
a z taką czułością,
jakby żywego ptaszka dzierżył w ręce.
I jakby ptaszę, któremu serce bije z trwogi,
drżała jej drobna dłoń przy jego piersi.

Ucichła i otarła łzy przyschłe na licach.
Ale jeszcze zapaskę, trzymała przy oczach

i patrzyła z po za niej, jak łaska z za strzechy.
Widziała, że już niema znikąd zagrożenia.
Milczała jednak, idąc przy nim,
jak strapienie ciche;
dopiero kiedy doszli do ostatniej kopy,
siadła na sianie, założyła ręce
i poczęła z surowością:
— Teraz ty mi powiedz...
Powiedz mi, ale tak szczerze,
dlaczegoś nie dotrzymał przyrzeczenia swego?
Pamiętasz, jakeś obiecował święcie?
Miałeś zaraz nazajutrz starać sie o wypłat...
Ja cie nie przynaglała,
sameś sie wyrychlił.
A potem, co cię opętało złego,
żeś uciekł ze wsi od ludzi, jak dzik?
Czemuś nie przyszedł, nie powiedział
ani nie dał znać?
To ja nie godna, by słowo od ciebie usłyszeć?

I, nie czekając co powie, mówiła:
— Wiesz ty, mogłabych umrzeć z turbacyi,
ani byś o tem nie był wiedział.
I jak miałeś sumienie tak mnie poostawić,
w takiej niepewności i trwodze?
Musiałach sie od ludzi inszych dowiadować.
A myślisz, że mi miło było, jak mnie żałowali!
Abo jeszcze i gorzej, bo sie śmiali ze mnie,
że za płanetnika wyjdę. Powiadali ludzie,

żeś sie z Dyabłem stowarzyszył, i chodzicie razem...
— Ale nie wierz-że ludziom...
— Aha! Tyś nie wierzył?
Widzisz, jak my sie to zeszli...

Uczuł się skruszonym w sercu.
Coż jej ma powiedziec?
Wreszcie począł: — Bywają różne przeciwności.
Ja na taką natrafił, żem sie musiał cofnąć.
— Powiadałeś, że sie nigdy przed nikim nie cofniesz.
— I dosiela powtarzam. Ale bywa różnie;
przeszkody mocne znajdą sie i w sercu.
Człek musi nieraz cofać się przed samym sobą...
— Toby nikany nie zaszedł,
abo w przeciwną stronę, niż zamierzył.
— Ja też tak — uśmiechnął się —
Zamierzyłech iść na dół roztoką,
a zaszedłech do Huciska...
— Coż cię tam ciągnęło?
— Bardziej mnie ono pchało, niż ciągnęło.
Ale to wszystko jedna siła — dodał —
dość, żem sie tam niechcęcy dnia jednego znalazł.
I nie żałuję! — mówił z wstającym zapałem. —
Nadżyje sie, co przeszło, wszystko będzie dobrze.
Bo może nie wiesz, Hanuś moja,
że ja ścinam ubocz?
— Powiadali,
ale mi sie nie chciało koniecznie wierzyć.


Bo jakżebyś sam dał radę...
— Czy ja to nie mocarz?
Ścinam już od paru niedziel
i raduję sie, że wnetki dojdę ku wierchowi.
A wtedy se odetchnę szeroko, jak wiater,
i kiela stówek zgarnę do zanadrza.
— Hej? To ci telo aże obiecali?
— Za cożbych sie mocował z twardymi smrekami?
Za jakie tajne grzechy świata? powiedz.
Przecie to nie żadna rozkosz, ino męka szczera.
Tak, moje dziecko,
tak mozolnie tych skarbów dobywam,
o jakich ludzie myślą, że ich z Djabłem szukam.
I powiem ci, że choć strasznie
cnęło mi sie za tobą,
nie miałech postanowienia obaczyć cię wcześniej,
aż pieniędzy uzgarnuję...
— Przecie wiesz — przerwała —
że choćbyś i goły przyszedł...
— Ale mnie samemu byłoby to nijako.
Zresztą, o czem gadać,
kiedy i tak bogaczem przed tobą nie stoję.
— Siądź przy mnie — poszepnęła.
Posłuchał jej rady
i usiadł ostrożnie z boku, by kopy nie zwalić.
— Czemuż tak daleko? — pytała z uśmiechem —
Boisz sie jakiej zdrady? Ja sie zaś nie boję...
Przysunęła się ku niemu z wesołością dziecka,
obejmując jego ramię splecionemi dłońmi.


On jeszcze myślą stał w poprzedniej gwarze
i, z tego wierchu pozierając, mówił:
— Wszystko sie dobrze złoży,
nawet lepiej, niżby se kto myślał.
Na jesień ubocz zetnę, zapłatę otrzymam,
i będziemy se radzić o inakszem życiu.
Już ja sie nie dam biedzie ostać
na mojem gazdostwie.
Bedę ją dotąd prześladował,
aże mnie opuści.
A jak mi sie świat rozwidni,
to obaczysz wtedy,
co Franek Rakoczy może,
jakie cuda zdziała!
Ino ty wierz we mnie, Hanuś,
bo mi trza koniecznie,
aby ktoś we mnie uwierzył,
choć jedna duszyczka...
— Twoja! — szepnęła, przytulając się.
— Nie spocznę, pokąd krzywdy nie obalę we wsi!
Tak ją bedę wycinał, jak tę ubocz leśną.
— Myślałach, żeś już o tem zabaczył...
— Przenigdy!
To ino życie odniesło mnie na bok,
jak ta fala mętnej rzeki odnosi łódkę rybaka.
Ale ja sie wnet odbiję od cichego brzegu
i wypłynę na sam środek...
— A jak cię topielec wciągnie?


— Topielców już niema.
— A ludzie powiadają, że jeszcze są...
— Nie wierz. Ale ja nie o tej rzece...
— Mówmy o czem inszem.
Abo lepiej nie mówmy,
słuchajmy, jak grają...

Umilkli.
Słychać było zawodzenie skrzypiec.
Ludzi nie widać,
zasłonił ich las kóp rozstawionych.
Po za tem oddalenie kryło ich po za mgłą,
która oparem zaległa doliniaste bory.
Odgłos tupotów głuchych szedł po równej trawie.
Śpiewy dolatywały do ostatnich kóp.

»Kochałach cię, Jasiu,
Kochałach cię dosić,
Trudnoz mi cię było
W podołecku nosić...«[8]

Szum niedaleko płynącej roztoki
owijał melodye, głuszył i przywracał,
zdawało się, że fale wynoszą je z wody.
Przewijały się w widnej księżycowej nocy,
jak wiotkie ciała boginek rozkosznych,
które się rade pluskają na jazie
w mlecznych i srebrnych pianach wodospadu.
Czasem pierś zaśnieży biała,
błyśnie cudo-łono,

czasem oczy zamigocą urokiem i zgasną,
gdy je zawieje płomienny wicher złotych włosów.
A czasem, ale rzadziej, ukaże się postać,
zapatrzona w głębinę, jak brzoza płacząca.
Tak się snuły melodye w tej nocy urocznej.

Za mglistem, białawem światłem
widać było tęczę,
jak stroiła miesiąc blady
w pożyczane szaty.
Dobierała promieniami siedmiorakich barw —
dwie się jej zwidziały bardzo,
i ostała przy nich.

»Juzem był, juzem był
Po kolana w niebie,
Alem sie zawrócił,
Anielciu, po ciebie...«[9]

Pieszczota melodyi kołysała serce,
mgła owijała myśli i siadała
pomroką na oczach.
Siano pachniało, jak kadzidło,
które poi zmysły.
— Czemu tak drżysz?
— Pytasz sie, a sama dygotasz...
— To od zimna.
— Nie wierzę...
— A od czego? powiedz...
Przychyliła się ku niemu, jak habina giętka.


Od boru śpiewy leciały swawolną melodyą.
Dzwoniły, jak dzwonki owiec,
turlikały głośno,
jak puste śmiechy pasterek,
gdy się zejdą razem.

»Wianecka odemnie
Chces, Jasiu, koniecnie?
Ozeń-ze sie ze mną,
Bedzies go miał wiecnie!...«

Leciało trzepotliwie, grająco, jak ptaszę,
które się skrzydłami z wiatrem bije.
— Słyszysz?
— Nie słyszę nic, wiem ino, żeś moja...
— Pamiętaj!...

Całą dolinę jasność zatopiła,
morze światła białego, bez dna i bez brzegu,
kołyszące się cicho w uśpieniu głębokiem
przez jakiś bezmiar siny, nieskończenie wielki,
który dokoła opasuje wieczność.
Ucichły płacze, i śpiewy umilkły,
i ustał wszelki gwar stworzenia;
dolinę całą wypełnił Bóg-twórca.
Na cześć Niewidzialnego wstają pieśni mocne,
zrodzone z wyobraźni zolbrzymiałej duszy,
a śpiewane, jak przez las tajemny, milczeniem,
którego dźwięk głośniejszym jest od surm anielskich,
i echo dalej niesie, niż płacz ziemi.

— Oczy twe odbijają w sobie światło gwiazd.
— A w oczach twoich płomienie sie jarzą.
— Księżyc na czoło twoje świeci
i ubiera cię jak świętą.
— Czoło twe czarne, jakby je smoła opaliła.
A twarz podobna teraz djablej...
— Nie lękasz sie?
— Nie, bo wiem, żeś ty jest przy mnie,
bo cię czuję...
— Niech sie świat zapadnie ze mną!
— Zabij mnie!

Księżyc znowu rozgarnął po dolinie światło,
rozprószył białe mgły
i porozwieszał je po stromych zboczach.
Roztoka się rozwidniła, bory się odkryły,
kopy stoją, jako stały —
nic się nie zmieniło.
Odgłos tupotów głuchych odzywa się w ziemi,
i słychać z oddalenia zawodzenie skrzypiec.
Zmęczone głosy dolatują do ostatnich kóp.

»Cemuz ci sie, Franuś,
Piórko nie migoce?
Dałeś je Hanusi
Za złote warkoce...«

Na niebie poczęło świtać.
Gwiazdy pobielały,
od wschodu wychodziły coraz śmielej zorze.

Roztoką szła i błądziła
siwiejąca mgła.

Ludzie z borów pomału poczęli się tracić.
Zasępienie i senność zeszły się nad wodą
i wiły się leniwie ponad siwe młaki.
Niejeden z borujących padł na wilgne siano,
aby dać wypoczynek znużonemu ciału.
Uboczą, po ugorach, we mgle, jak płanetnik,
szedł grajek, Jasiek Muzyka,
który całą noc przegrał na borach.
Grał ludziom, a teraz sobie.
I śpiewał pod nutę.
Było w niej dziwne powiązanie uczuć,
można rzec: szczęśliwość smutku.
Albo jeszcze insze...

»Hej, biedne moje serce
Na poły sie dzieli —
Jedna strona płacze,
Druga sie weseli...«

Głos czysty biegł,
a skrzypce zabiegały wartko;
mijały się i w pustej ginęły uboczy.
Zwoływały się długo smutnemi echami.

Wreszcie głos przepadł.

Echo skrzypiec zapłakało po nim.



POGRZEB MUZYKI
Na przedzie obrazu: cmentarz wiejski — trawnik nierówny, pełen kopczyków i zagłębień — w części niedużej zruszany, ziemią czerwieniejący. Na nim tu ówdzie krzyże drewniane — niektóre próchniejące już, pospochylane — i dwa nagrobki z kamienia. Drzewa ze rzadka: kilka świerków, modrzewi, parę brzózek. Cmentarz ogradza porozrywany żywopłot z głogu i smreczyny.
Dalej — poza cmentarzem — wznosi się uboczą ugór, na którym widać ślad zagonów kiedyś oranej ziemi. Po ugorze — kępkami i samotnie czernieją karły-jałowce.
Dalej — ku górze — ugór przechodzi w żółtą pustać i ginie w ciemnych przylaskach. Z nad przylasków prześwieca skrawek nieba.
Słoneczne światło przedpołudnia.
W ugorze — ponad cmentarzem — widać pasące się roztrącone owce: białe i czarne. Wśród nich pasterkę-dziewczynę.
Na cmentarzu — na przodzie — wśród świeżo zruszanej ziemi: dwóch ludzi. Jeden, młodszy, po pas w ziemi, z łopatą w dłoni — drugi, stary, ponad nim siedzący na desce —: stary gróbarz i jego pomocnik.
pomocnik
(poziera na prawo, w górę, na ubocz, która się przed jego oczyma rozciąga)
Nie widać, żeby go wieźli. I nie słychać pieśni...
gróbarz.

Nie marudź. Dokończ grobu. Oni sie tu wnet ukażą — ino patrzeć. Słonko już daleko wyszło...

pomocnik
(schyla się i wyciskuje ziemię. Po chwili, umęczywszy się, staje, spiera ramiona na łopacie).

Boże, mój rówieśnik... Razem my na polanach przez lata pasali — w jednych rokach my do odbiórki chodzili... I kany bych był pomyślał, że ja mu będę grób kopał...

gróbarz.

Masz, widzisz, zastanowienie... I nieraz ci to jeszcze przyjdzie. Kielo ja razy tak stanął, jak ty teraz, i zadumał sie, sparty na łopacie! Pochował ja ich tu setki — a z każdym prawie coś myślą pogwarzył, gdzieś wspomnieniami pochodził — a byli między nimi i towarzysia moi z lat młodych...

pomocnik.

Baczę, jaka radość była na polanach, kiedy do wołów szedł... Słychać go było zdaleka, bo zawdy chadzał grajęcy. Skrzypki wsze na rękach dzierżył, jak matka dziecko nieletnie, a w czasie deszczu nosił je w rękawie. Ej grał też, grał! I wiedział nutę taką, że choćby najtwardszy człek — musiał sie ozrzewnić. Ta nuta jego owijała sie tak około serca, jak jedwabna nić. I mógł nią człeka, ka chciał, zaprowadzić.

gróbarz.

Juści-ć nie było tu nadeń muzyki. A znałech i pochowałech ich już kielu. Nieboszczyk Grzęda — hań leży, pod tym modrzewiem (pokazuje) — miał i on nutę wesołą, ale nie miał tego składu. Do tańca to ta zagrał...

pomocnik.

Hm... Obiecował mi Jasiek — żebrak mój — że mi będzie grał na weselu... Zagrasz ta — mocny Boże! — Już na wieki zmilkły twoje skrzypce... Czy mu je też włożyli do trunny?...

gróbarz.

Co mu tam po nich...

pomocnik.

Powiadacie — — A jakże by on tam był bez nich? To samo czyścem by mu było.

gróbarz. (nie odpowiada. Po chwili):
Natrafiłech kiedyś, kopiąc, na grób nieboszczyka księdza różańcowego, co to tu u nas na pensyi siedział i wsze brewiarz odmawiał... Z brewiarza ostała ino skóra wierzchnia, a z księdza nawet i tego...
pomocnik
(schyla się i z zapamiętaniem wyrzuca ziem, poczem znów staje).

Ja to ni mogę nijak pojąć...

gróbarz.

Czego?

pomocnik.

A tej... śmierzci... Jak to tak człowieka zmieść...

gróbarz.

Wiatr suche liści zmiata, by nowe miały ka róść... Pożółkną i te nowe, i wiatr je zwieje. A wreszcie — drzewo obali... I coż błyszczący liść?

pomocnik.

Liść — dobrze... ale okwiat! Pocoż wiatr i okwiat zwiewa?

gróbarz.

Ha to już wiatru sie spytaj. Ma moc...

pomocnik.

Dyć i ja mam moc. Mógłbych iść i bechnąć w łeb skraja każdego, co go słabszego napotkam.

gróbarz.
Tego nie zrobisz.
pomocnik.

Laczego?

gróbarz.

Boś nie wiatr, ni masz prawa.

pomocnik.

A skądże wiatr ma to prawo?

gróbarz.

Ha — to znowu jego sie spytaj..

pomocnik.
(westchnąwszy ciężko, wyrzuca ziem).
gróbarz.

Niby o wietrze sie gada... Daleko od rzeczy. Ale był on czas — pamiętam — kiedy, jak te liście, padali ludzi od podmuchu. Przyszło powietrze złe i zabierało skraja, bez wybioru.. (Patrzy na ubocz, na prawo). Wiezą go, zdaje mi sie...

pomocnik (podnosi głowę).

Śpiewają.

gróbarz.
Widzi mi sie, bo nie dojrzę, że już nad potok Skalisty dochodzą...
pomocnik.

Nie, dopiero są na Działku... Kobiety w białych łoktuskach, chłopi czarni...

gróbarz.

To też ci mi sie z jałowcami mienią... (Patrzą w milczeniu i nasłuchują śpiewu). Setki razy słyszałech ten śpiew, co tu na smentarz odprowadza, a... nieporada sie ozwyczaić...

pomocnik (chlipie łzy nieznacznie).

Boże... Sieroto... Już ty nie pójdziesz więcej tą uboczą... jakeś se nieraz szedł... grajęcy...

gróbarz (opanowuje się).

No kop-że, kop...

pomocnik (próbuje kopać).

Ręce słabnieją... (wyrzuca ziem).

gróbarz.

Ino na mnie nie ciskaj... Jeszcze mnie na czas przykryjesz...

pomocnik.
Kto wie, kto kogo. Sami mówicie, że wiatr nie wybiera...
gróbarz.

Ale najchętniej zwiewa suche liście, zielonym czas...

pomocnik.

Nie duża to pociecha...

gróbarz.

Ale zawdy pociecha... No kop-że, kop...

pomocnik.
(wyciskuje ziemię. Po chwili):

Już na potok zeszli...

gróbarz.
Nie słychać pieśni. Dział zachyla... (Patrzy w stronę onego działu). Jest i hań smentarz, z czasów zarazy i głodu... Dziś mało go i uznać — pozaorywali... Krzyż wpadł do ziemi — nikt go nie poprawił, tych kilka olszyn i jałowców znaczą zaledwie ślad... A był hań spory płatek ziemi, nie mniejszy od tego tu... I zawdy tak mi sie widziało, że tu nieboszczyki mają dwór, a hań folwark... Dobre widać czasy, kiedy ludzie i folwarki nieboszczyków parcelują... W złych rokach musiano przykupować pola na smentarze... Baczę, jak przeze mgłę ten Pomór... Ludzie snęli jak muchy. Nie było czasu robić trumien, prosto w doły z gnojaków zrucali...
pomocnik (staje — patrzy).

O — już są na Dziale...

gróbarz.

Aha — sporo ludzi... Mało kto hań w chałupie pozostał. Całe podleśne sioło...

pomocnik.

Zasłużył se.

gróbarz
(zapatrzony i zasłuchany w pieśni)

Tak, tak — żebraku, grywałeś se po polanach — weseliłeś świat — a teraz idziesz ku nam ze smutną muzyką...

pomocnik
(wyrzuca ziemię — znów staje, ociera pot — rozgląda się).

Biedna Hanka — jaz tu przygnała owce.

gróbarz.

Dyć wiera. Ona hań pasie...

pomocnik.

Nieraz z owcami szła za jego nutą, jak by owce i onę razem jaki urok pojął. Śpiewowali też ku sobie, jak paśli: on woły na jednym wierchu, a ona owce na drugim... Przeganiały sie ich głosy ponad lasem, jak dwa gołębie dzikie, co na wietrze skrzydłami, jak na strunach, grają. A kiedy on dla niej grał, to wszyscy co słyszeli, wiedzieli, że dla niej... Taka była serdeczność w tej nucie. Ulatowało kilka dziewcząt za nim, ale żadna tak nie banowała. Co sie hań teraz w jej sercu dziać musi!

gróbarz.

Boleje — pewnie — będzie boleć, pokiel jej śmiech nie wróci... Wiadomo: dziewczę. Gorzej matce. Ta jedyną na świecie miała w nim spomogę. Bo dyć sam był, jedynak. Ojca już dawno schowali.

pomocnik.

Nieraz, słyszałech, powiadała: »Zachylę sie za niego, jak za krzak jałowca, i śmielej mi«. (Nasłuchuje). Czy mi sie zdaje, czy też jej płacz hań słychać? Przebija sie poprzez śpiew żałobny.

gróbarz.

Ja nie rozeznam.

pomocnik.

Schodzą już ku kościołowi...

(Słychać dzwony: naprzód jeden, średni, później cieńszy, a wreszcie poważnie nizki — razem zlewają się ich pogłosy w melodyę żałobną).
hanka
(dotąd nieruchomie wśród owiec stojąca, poczyna schodzić ku cmentarzowi, jak w lunatycznym śnie — w żałobnym ruchu, w takt marsza dzwonnego).
pomocnik.

Wnoszą go do kościoła. — Towarzysze jego wzięli trunnę...

gróbarz.

Niedługo tam obrządek potrwa. Trzeba sie zwijać.

(Dzwony ustają. Hanka zatrzymuje się przy żywopłocie. Pomocnik chyla się w dół i wyrzuca ziemię. Nad nim, na desce, siedzi pochylony gróbarz).
gróbarz.

Wtedy sie najżwawiej robi, jak już nieboszczyk w kościele. Czas sie króci — przynagla — a i to skrzepia siłę, że sie już widzi oczywistnie, iż nie może być pomyłki, iż nieboszczyk czeka na swój kątek.

pomocnik.

A mnie jakoś nie idzie. Ręce opadają.

gróbarz.

Wezwyczaisz sie. Jak ci padnie i ojcu grób wybrać, abo i żonie... Wnetbyś drugi dla siebie pobok wybrał, a — trudno. Gróbarz jesteś.

pomocnik.
(natrafia łopatą na kości jakieś, wydobywa je i podaje Gróbarzowi).

Widzicie wy?

gróbarz (odbiera i opatruje).

Ha no — kosteczki... Czyjeż to będą? (Patrzy po cmentarzu). Zaraz my tu zmiarkujemy... Hań ten grób znaczny pod smreczkiem jest organistów — musisz baczyć — co go to na Działach zawiało... Było to w ten »rok zamarzły«. Hań znowu — gdzie ta trawa biała, leży wójt stary... Baczę dobrze, bo wójcina tę odmienną trawę na grobie zasiała, coby znak był... Od tego grobu trza rachować... Jeden — dwa — trzy — cztery... (liczy dalej po cichu) jedenasty... Wnet dojdziemy... zaraz... ktoż to po wójcie był?... Wójt cheba umarł po wieśnie... Tak. Szymonek stary... potem Reńda... (rachuje dalej w pamięci). Już-ech doszedł!

pomocnik.

Ktoż?

gróbarz.

Kocyl abo Figura, jak go zwali, co to świętych rabiał. On to — jego kosteczki... (opatruje) Tak — tak — widać — nikłe to było... No, jużeś sie dość długo, żebraku, należał w jednem miejscu — pódziesz se teraz do kostnicy. Leży ich tam spory kopczyk, bedzie wam śmielej. Wesołe to było — baczę — nieraz-ech mu sie uśmiał. Napić sie częstawo lubił. Jak zdłubał jaką figurę — zaraz z nią do karczmy. Raz zrobił Pana Jezusa. Biedny to ta ten Paniezus był, ale był. Sumienie mu nie dało za wódkę Pana Jezusa zastawiać, ale nawyknienie ciągło. Klęknął przed Nim, złożył ręce i powiada: »Panie! Tyś mie stworzył i możesz co chcieć ze mną zrobić... A skoro ja Cie zrobił — to sie też nie gniewaj, że Cie przepiję«... I poszedł z figurą do karczmy.

pomocnik.

Toście wy mu grób brali?

gróbarz.

Jakże. Cała ta kwadra od hańtego krzyża schylonego, to już moja harenda. Zgruntowałech ją już za trzecim nawrotem. Mało miejsca umarłym żywi odstępują, to trza dość często nieboszczyków przewracać na drugi bok... Mówi sie: »wieczne odpocznienie«, a daje sie im dziesięć lat spoczynku. Jak i temu biednemu Figurze... Telo prawie, by krzyż miał czas spróchnieć. A czasem trza go i wycisnąć. (Rozpatruje się po cmentarzu z uwagą znawcy i gospodarza). Dwoje tu ino nie bediez ruszanych, bo mają se nadgrobki z kamienia: nieboszczyk ksiądz i gospodyni jego. Niegodna ona tego, bo pieklarz baba była, ale pieniądze sprawiły, że ma spokój. A nadgrobka księdzowego niema kto skończyć. Pieniądze krewni rozdrapali i nie troszczą sie o niego... Tak bywa... Rychło skończysz?

pomocnik.

Wnet. Jeszcze ino boki zrównam...

gróbarz.

Nie przeciw sie, nie. Telo mu ta żebrakowi w gładkim leżeć, co i w nierównym...

pomocnik.

Zawdy przecie przystojniej... (obrównuje). Dyć żebych mógł, biedaku mój, tobych ci śklanny grób zrychtował...

gróbarz.

Już mu to ta jedność... W tym, czy w owym...

pomocnik.

Jakech go odwiedzał przed śmierzcią, powiadał: »Pochowajcie mie pod smrekiem, niech mi wiater gra«...

gróbarz.
Ha no, nie wypadło tak. Trza sie trzymać porządku, kolei...
pomocnik.

Żeby to hań — na polanach... Wyścieliłbych mu bukowymi liśćmi i ułożył pod korzeniami najwyżniejszej jedli. A jak o głowicę jej wiater by uderzył, toby drżenie jej, do korzeni dochodząc, powiadało mu co wiatr szumi... Hej! — na polanach... pół wesołości hań już zmarło z tobą... Kto będzie grał przy sianokosach — przy grabieniu... Kto do tańca pobudzi? kto przywiedzie na pamięć zabaczone śpiewki? kto wspomni dawną, staroświecką nutę? Nima już i nie bedzie takiego muzyki... Skończyło sie. I po co to człowiekowi robiś smak na życie, kiedy przyjdzie naremnica i podetnie, jak tego smreczka gibkiego. A i drzewo nawet dłużej żyje — prędzej sie oprze czasowi. A tu lada podmuch — i nima cie — jakbyś nigdy nie był. Ani wspominku o tobie. (Poczyna z pasyą wyciskować ziemię — nagle staje). Wiecie, ja to nijak ni mogę sie oswoić. —

gróbarz.

Z czem?

pomocnik.

No z tą... śmierzcią.

gróbarz.

Ba, coż sie ty masz oswajać? Ty se grób bier, jakbyś dół na ziemniaki kopał, i myślij se o różnościach, jak przy każdej inszej robocie. Przyjdzie czas — postarzejesz — to ci samo każe o tem myśleć. Teraz tobie w uszach gra młodość — to jakoż czego inszego możesz słuchać? Słyszysz — pewnie, ale tak, jak kiedy w karczmie tańczysz: — tu cie war unosi, tu ci grają, a kanyś tam nieszpory śpiewają... A co do tego, coś powyżej przytoczył, to ja dumam tak: Umrze świec, to wspominają go ludzie, źle abo dobrze, pokiel nie zedrą butów, co im zrobił. Umrze bednarz, to żyje w pamięci, pokąd sie jego beczki nie rozlecą. Jak był rzadkim bednarzem, to jeszcze wspomną go czasem: »Ten robił dobre konewki, abo owo«... Umrze człek co ma dzieci, to jeszcze wnęki, jak go za żywa baczyły, przypomną... Zresztą niepamięć pokryje — tego, jako i tamtego. Umarł na piekne i — koniec. A jak zaś trafi sie człek z talantem rzadkim, to on tak nie minie łacwo... Widzisz hań tę dzwonnicę? (wskazuje).

pomocnik.

Ba dyć ją wsze mam na oczach...

gróbarz.
Stawiał ją Majster z Gronia. Tak go nazywali. Bedzie temu sto roków, abo może i więcy, jak pomarł. I do dzisiednia imię jego żyje. Tak i z Jaśkiem...
pomocnik.

Cicho-no! (słychać melodyę skrzypiec od ugorów — parę taktów zbłąkanych z kołomyjki). Słyszycie?

gróbarz.

Dyć słyszę.

pomocnik.

Pedziałbych, że to on gra...

gróbarz.

Muzyka jego sie błąka.. Tak, tak. Coż tak dziwnie pozierasz? Jak umarł Józek z Brzyzka, co na fujarce, jak nikt przed nim ani po nim, grywał, to długo potem jeszcze słychowano tę jego fujarkę...

pomocnik.

Dziwne sprawy... To, co najradziej grywał se idęcy... (powtarza, nucąc). »Oj da drina, drina, drina — oj da drina, drina da« —

hanka
(jakby i ona słyszała, obziera się z zalękiem i ździwieniem wokoło — nasłuchuje — poczem wchodzi na cmentarz, zatrzymuje się co parę kroków, i utykając po grobach, jak śpiąca, zbliża się zwolna w stronę wybranego grobu. Słychać dzwony).
gróbarz.

Już go wynoszą... (zdejmuje kapelusz).

pomocnik.
(szybko kończy robotę, wyłazi z dołu, rzuca deskę w poprzek i odstępuje z westchnieniem).

Nigdych tak ciężkiej roboty nie spełnił...

(Słychać z dala pieśń żałobną w takt wachnień dzwonnych, tak, iż razem z melodyą dzwonów tworzy pogrzebny marsz).
hanka
(zatrzymuje się, opiera się o pień modrzewia i patrzy z boleścią w stronę, skąd pieśń idzie).
chór żałobny (za sceną).

Uciszcie sie spady, rzeki —
Pochylcie sie jedle, smreki —
Idziemy we świat daleki —
Żegnamy już na wieki — [10]

(Dzwony). O Jezu!

(Na cmentarz wchodzi procesya żałobna. Niewiasty w białych łoktuskach, chłopi w ciemnych cuhach. Czterech młodych niesie trumnę. Za trumną postępuje niewiasta, w ciemne odziana chusty, w boleści pełnym ruchu: — Matka).
chór żałobny.

Ledwo nas w ciało odziano —
Ledwośmy sie dźwigli rano —

Ledwo nam sie przejrzeć dano —
Już nas z życia wywołano

hanka.

O Jezu! (obejmując pień modrzewia, osuwa się w omgleniu).

chór żałobny.

Wnet zapomną ojce chrześni —
Nie wspomną bracia rówieśni —
Ślad na ziemi nie ostanie —
Wieczyste w ziemi mieszkanie —

(Dzwony). O Jezu!

(Przez dzwony i melodyę żałobną przedziera się wysokie zawodzenie matki):

A jakeś szedł bez sioło —
Grałeś sobie wesoło...

(w obłędzie przypomina, nuci):

»Oj da drina, drina, drina —
Oj da drina, drina da!«

(W ruchach tanecznych dochodzi do grobu i pada na trumnę syna).






  1. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "I." }
\time 2/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "B. powoli." }
\partial 16
e'16 \fermata |
e8 [e] dis [dis] |
\stemUp c16([b]) a4. |
a8 [c] \stemDown d [d] |
\stemUp c16([b]) a4. \fermata |
\stemDown a8 \fermata [c16( d)] c8 d |
e4. \fermata \stemUp c16( [b]) |
a8 [b16(c)] \stemDown d8 d |
\stemUp c16([b]) a4. \fermata \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
Hej Jak ja se za- śpie wam Na środ ku po- la- ny Ej to mi za- gra- ją W_Kra ko- wie or- ga- ny. }
}


  2. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "II." }
\key f \major
\time 2/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "Powoli." }
a8 a4 b8 |
c8 [b] a [g] |
f [f] e [d] |
e4 \fermata (d \fermata) |
d8 [e8] f4 |
a8 a4 g8 |
g [f e d] |
e4 \fermata (d \fermata) \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
Ej po wiedz- ze mi po wiedz Mo ja ko cha- nec-ko Z_za któ- re- go wier- chu Wy- cho- dzi sło- nec-ko. }
}


  3. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative c'' {\clef treble
\mark \markup { \small "III." }
\key g \minor
\time 2/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "B. powoli" }
d8 d c4 |
bes8 a g4\fermata |
d'8 d c4 |
bes8 a g4\fermata |
g8 g a4 |
b8\( cis\) d4 |
d8[ d c! bes!] |
a g4\fermata r8 \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
Mo -- je po -- cie -- se -- nie Na kto -- ry je stro -- nie Cy na ty co i ja Cy sie ze mną mi -- ja.
}
}


  4. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "IV." }
\key d \minor
\time 2/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "B. powoli" }
d8 d g4 |
a8 c4 b8 |
a a g f16( e) |
d4^( \appoggiatura d8 f4)
d8 d g4 |
a8 c4 b8 |
a a g f16( e) |
d4^( \appoggiatura d8 f8) r \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
Ka -- li -- na sie ka -- li W_ka -- li -- no -- wym lesie Si -- wy koń si -- wy koń Sio -- de -- łec -- ko niesie
}
}


  5. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "V." }
\key g \minor
\time 2/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "Powoli" }
g8. a16 bes8 g |
\stemDown a4\( d\fermata\) |
\stemNeutral g,8 bes bes bes16( d) |
a4\( g\fermata\) |
g8. a16 bes8 g |
\stemDown a4\( d\fermata\) |
\stemNeutral g,8[ bes bes c]\( |
a4\) g8\fermata r \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
Ka sie po -- po -- dzia -- ły Co daw -- niej śpie -- wa -- ły Po -- wy -- da -- wa -- ły sie Po -- za -- ba -- co -- wa -- ły.
}
}


  6. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "VI." }
\key d \major
\time 2/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "Powoli" }
a4 cis8 d |
e16 e8.\( a,4\) |
a cis8 d |
e16 e8.\( a,4\) |
d\( cis8 e d[\)_\(b a d,\)] |
e[ g fis e] |
a d,4 r8 \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
Kie -- dych cie u -- wi -- dział W zielo- nej u -- bo -- cy Hej za- mi -- ło -- wa -- ły sie W tobie mo -- je o -- cy.
}
}


  7. W »Roztokach«.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "VIII." }
\time 2/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "Taniec" }
\stemUp a8[ r16 b] c8-. b-. |
\stemDown e16 r \stemUp b4^\marcato r8 |
\stemNeutral b8. c16 b8 b |
a4^\marcato a^\marcato |
a8[ r16 b] c8-. b-. |
e16 r \stemUp b4 r8 |
b8[\( gis  e gis\)] |
a8 r a r \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
Ko -- cha -- łach cie Ja -- siu Ko -- cha -- łach cie do -- sić Trud -- noż mi cie by -- ło W_po -- do -- łec -- ku no -- sić.
}
}

  9. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "VII." }
\time 2/4
\key f \major
\tempo \markup { \medium \small \italic "Taniec" }
\partial 16
\repeat volta 2 
{
\stemDown a16\fermata\( |
c8^\marcato[\) r16 bes a8 g] |
\stemUp f4^\marcato e^\marcato |
d8^\marcato[) r16 f f8 g] |
f4^\marcato e^\marcato |
d8 f f g |
g f4 e8 |
d[ f f g] |
f r e r
}
}
\addlyrics { \small {
Hej Ju -- zem był ju -- zem był po ko -- la -- na w niebie Ej a- lem sie za- wró -- cił A- niel -- ciu po cie -- bie.
}
}
  10. Przypis własny Wikiźródeł Nuty pochodzą ze ss. 139-142 tego zbioru.

    
\relative f' {\clef treble
\mark \markup { \small "IX." }
\time 7/4
\tempo \markup { \medium \small \italic "Pieśń pogrzebowa" }
a4. \stemUp b8 \stemDown c c \stemUp b4. a8 a gis16.( e32) r4 |
a4. b8 \stemDown c c \stemUp b4. a8 a gis16.( e32) r4 |
\stemDown c'4. e8 e e d4. d8 e c16.( a32) r4 |
\stemUp a4. \stemDown b8 c\( e\) \stemUp b4. a8 a g16.( e32) r4 |
\stemDown e'2\fermata_\( d\fermata a\fermata \) r4 \bar "||"
\tempo \markup { \medium \small \italic "B. powoli" }
\time 2/4
a8.\( c16 e8 e\) |
e8. dis16 e4\fermata |
a,8.\( c16 e8 e\) |
e8.\( dis16 e4\fermata\) |
a,8[ r16 c] e[ r dis] r |
e[ r c\( b\)] \stemUp a[ r a] r |
\stemDown a8[ r16 c] e[ r dis] r |
e[ r c\( b\)] \stemUp a8\fermata r \bar "|."
}
\addlyrics { \small {
U- -- cisz- cie sie spa- -- dy rze- ki Po -- chyl -- cie sie je- -- dle smre -- ki I- -- dzie -- my we świat da -- le -- ki Że -- gna -- my was już na wie -- ki O Je -- zu A jak -- eś szedł bez sio -- ło Gra -- łeś so -- bie we -- so -- ło
}
}







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.