Matka królów/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.


W niedzielę następną biskup wileński Maciej znowu w kaplicy na prędce przy królewskiej komnacie urządzonej odprawił mszę świętą.
Od owego piątku ani Świdrygiełło, ani Siemion Holszański na zamek nie zaglądali. Głucho było.
Wieści żadne ze dworca Gastoldowego nie dochodziły, a cisza ta dziwna, niecierpliwość Polaków i niepokój ich o pana zwiększała. Obawiano się, ażeby Świdrygiełło podstępem jakim, lub przemocą króla porwawszy, nie wysłał go na inny jaki zamek w głębi Litwy, i od dworu nie oddzielił. Nie odstępowali go na chwilę.
Przebąkiwano o tem, że do Krewa, albo do Nowogródka chcą Jagiełłę wysłać, a Andrzej z Tęczyna, Mężyk, Hincza i inni przemyśliwali jak się oprzeć gwałtowi. Nieco jednak rachowano na kniazia Siemiona.
Po mszy świętej, biskup króla na osobność wziąwszy, zwiastował mu nowinę, którą miał przez ojców Franciszkanów, że szlachta na zjeździe uchwaliła wszystkiemi siłami natychmiast zebrać się w Kijanach nad Wieprzem i nie mieszkając ztąd ruszyć na Litwę.
Świdrygiełło miał już o tem od wczoraj wiadomość i gdy goniec mu doniósł, wrzeszczano i wykrzykiwano tak na Gastoldowym dworze, że się ściany trzęsły.
Rwali się bojarowie po pijanemu, odgrażali, lecz Świdrygiełło obrachował się pono, i wąsy tylko gryzł a klął... Nie spodziewał się, aby tak prędko Polacy ruszyć się mogli.
Król uradował się i nastraszył, aby wiadomość o wojsku, nieco już uchodzonego nie rozjątrzyła Świdrygiełły.
Ks. biskup Maciej donosząc o tem, wynosił pod niebiosa wielką gorliwość i starania królowej Sonki, która nie miała spoczynku, dopóki zjazdu nie wyprosiła, a potem sama na nim nie wymodliła postanowienia zbierania się pospiesznego wojsk, dla oswobodzenia króla.
Mówił, że cała Korona wiedziała, iż pośpiech ten był dziełem królowej.
Usłyszawszy to, zasromał się Jagiełło i oczy spuścił, czuł się winnym. Ks. Maciej upewniał go, iż wielkiej trwogi, boleści a niezmiernego trudu królowej, ci co świadkami byli, jak gorliwie zabiegała, wydziwić się i odchwalić nie mogli.
Ona jedna sprawiła to na zjeździe, iż się nie ociągano do wiosny, ale póki jeszcze trzymała zima, wyruszyć postanowiono, korzystając z błot i rzek zamarzłych.
Stali tak rozmawiając u okna, gdy Jagiełło spojrzawszy w nie pobladł.
We wrotach, które widać ztąd było, zobaczył wjeżdżającego na koniu Świdrygiełłę. Szczęściem towarzyszył mu kniaź Siemion...
Dworzanie spiskowi zdaleka jadącego zobaczywszy kniazia, wedle danego słowa, natychmiast się obwołali, aby każdy stanął w miejscu wyznaczonem. Ruch się zrobił, biegali, sykali, za oręż chwytali, a Andrzej z Tęczyna, Mężyk, Hincza i siedmiu najsilniejszych umieścili się podedrzwiami komnaty tak, aby na dany znak, piorunem wpaść do niej.
Króla ogarnął niepokój wielki, zażądał od biskupa, aby go nie opuszczał, w tej nadziei, że świadek obcy, osoba duchowna, może wybuch gniewu, do którego był przygotowany, pohamować.
Od dawna nie widywał inaczej Świdrygiełły, jak z wściekłością, groźbami i słowy zelżywemi wpadającego na zamek.
Cisza zaległa komnatę i u drzwi tylko pod któremi stali spiskowi, uchyliwszy je tak, aby klamki podnosić nie było potrzeba, ciężkie oddechy słychać było. Andrzej z Tęczyna przeżegnał się, westchnął do Boga i tulicha dobył. Inni poszli za jego przykładem... Na przedzie stało ich dwóch z Mężykiem.
Pod oknem chodził, hasła białej chusty czekając Bersacz...
Jagiełło wolnym krokiem wyszedł naprzeciw bratu, przygotowany na wszystko, co go spotkać mogło.
Świdrygiełło blady, z wargą zakąszoną i niespokojnie biegającymi oczyma, wszedł nie tak spiesząc jak zwykle, do izby królewskiej. Zdjął kołpak z głowy, czego dawniej nie czynił nigdy.
Postawę i twarz miał zafrasowaną, nadąsaną, złą, lecz widać było, że się silił pohamować.
Podszedłszy nieco, stanął naprzeciw króla. Namyślał się, niełatwo mu było zdobyć się na słowo.
— Nu, co? Lachy plotą, że ja ciebie trzymam w niewoli? Ja, ja chciałem tylko, abyś oddał podolskie zamki, które się Litwie należą, tak jak Witold je dzierżył. Jam niegorszy od niego. Dałeś listy, ja ciebie nie więżę. Bywaj sobie wolny... Jeszcze ci w podarku ze skarbu kazałem sto tysięcy rublów wydać, a dla twojego dworu soboli, kun i szub i jedwabnic tyle, aby im na całe życie stało.
Będziesz się jeszcze skarżył na mnie?
Wszyscy słuchali uszom nie dowierzając. Świdrygiełło jakby przymuszony, głos miarkując, mruczał dalej.
— Jaka tu była niewola? jaka? Ja ciebie nie zamykałem. Nie puszczałem ino póty, pókiś nie zrobił co należało... Teraz jedź! Bogiem się świadczę, niech i kniaź Siemion słucha... nie trzymam. Wracaj do Polski.
Lachy mnie jakiemiś posłami grożą, ja z nimi gadać nie będę, nie potrzeba posłów... Na co? Wojskiem mnie grożą, albo ja wam wojnę wypowiadałem?..
Słuchającemu Jagielle twarz się rozjaśniała, wyciągnął ku niemu ręce obie, ale ich Świdrygiełło nie dotknął.
— Ja zaraz wyprawię do Polski — rzekł król — aby ani posłów, ani wojska nie wysyłano nadaremnie...
— Ale zamki podolskie moje! Każ mi je zaraz zdać! — dodał Świdrygiełło, już głos podnosząc namiętniej.
Król oczy spuścił.
— Wszak dałem listy.
— Nu! nu! Byle twoje Laszki nie szarpały się, nie rzucali a nie kusili się odbierać, bo naówczas wojna! — począł kniaź.
Nic mu już król na to nie odpowiedział. Nastąpiła chwila przykrego milczenia.
— Wracaj sobie do żonki — rzekł szyderczo Świdrygiełło. — O! ona tam słyszę rozbijała się, aby jej co prędzej męża z niewoli wypuścili.
Jaka tu tobie była niewola?
Ja ciebie do ciemnicy nie sadzałem. Na zamku siedziałeś jak pan, ty i Lachy twoje. Głodem was nie morzyli, dyb nikomu nie kładli. Teraz jeszcze ztąd srebra jak lodu wywieziesz dosyć, a i podarków się nie powstydzę.
— Nu, wrota otwarte, nie trzymam was... Z Bogiem, wracaj sobie do Polski...
Podrzucił głową Świdrygiełło, i gdy król zbliżył się, aby mu dziękować, on kołpak nałożywszy, ani na niego ani na nikogo nie patrząc już, do drzwi się zawrócił i wyszedł.
Kniaź Siemion pozostał.
Na dworze królewskim niewypowiedziana radość po niepokoju i trwodze nastąpiła. Jagiełło odżył.
Nie mając kogo uścisnąć, objął kniazia Siemiona, bo jemu przypisywał tę nagłą szczęśliwą zmianę.
Holszański się wypierał i szeptał cicho.
— Z Polski przyszły wiadomości o wojsku... Sonka przyspieszyła wysłanie. Jej podziękujcie.
Jagiełło ręce składał do modlitwy.
Andrzej z Tęczyna, Drzewicki, Mężyk, którzy tulichy pochowawszy, weszli do izby, poczęli króla po rękach całując nalegać, aby natychmiast do podróży sposobić, dnia jednego nie ociągać, by człowiekowi szalonemu pod złą godzinę nie przyszła ochota króla zatrzymać.
Nie można było przewidzieć, co doniosą o podolskich zamkach, których poddanie sie świeca wstrzymać mogła, a Świdrygiełło znowu rozjuszony, króla był gotów więzić. Należało więc korzystać z chwilowego usposobienia.
Król się zgadzał na wszystko, ale powolny zawsze, znajdował, że najmniej dni kilka przygotowania zabrać musiały.
Tymczasem dla wstrzymania posłów i oznajmienia o odzyskanej swobodzie, gońcem przodowym ofiarował się nazad jechać Hincza.
Tak, nad wszelkie spodziewanie, w chwili, gdy zrozpaczony dwór gotował się do szalonej obrony króla, ważąc własne i jego życie, pękły cudownie okowy i zamiast prześladowania, obsypano ich podarunkami.
Byli wolni!!
Poważniejsi ludzie jak Drzewicki i Tęczyński, z radości się nie posiadali, Bogu dziękując za oswobodzenie.
W pierwszej chwili, nie wyjmując króla, wszyscy poszaleli. On tylko, korzystając ze szczęśliwej zmiany, dowodził już, że dziwak, porywczy, szalony brat, w sercu był dobrym i przywiązanym do niego...
Na to milczeli inni; wiedziano bowiem i patrzano co dzień na tę dobroć, której ofiarą ludzie padali.
Drzewicki tegoż dnia listy do królowej i senatorów wygotował, donosząc, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło a Jagiełło z niewoli powraca.
Gdy Hincza nazajutrz rano przyszedł się z królem żegnać, a ten go, wedle zwyczaju, po ramieniu klepał i pytał czem mu wynagrodzić za posługę, wierny Hincza podniósł głowę i całując rękę królewską, odezwał się.
— Miłościwy panie, gdybym to ja prosić śmiał?
— No proś, proś śmiało — przerwał Jagiełło.
— Ja niczego nie żądam, tylko — tu znowu rękę począł całować — tylko żeby ten, co mnie spotwarzył i do Chęcin dał na wieżę, za swój język żmii pokutował. Pozwę go przed sąd.
Król się zmięszał i twarz mu się przeciągnęła.
— Na co ci to? — wybełkotał — na co?
— Abym czystym był w oczach ludzi. Strasz się swobodnie chodząc przechwala, że królową i nas bezkarnie oczernił.
— Nie pora z nim poczynać sprawę — odparł Jagiełło. — Wracajno do Polski.
Już Hincza odchodził, gdy król spytał.
— A Strasz ten gdzie?
— Siedzi u siebie w Białaczowie, a włos mu z głowy nie spadł.
Z twarzy starego pana widać było, że i jemu wspomnienie tej sprawy nieszczęsnej, gniew w sercu zagrzebany, rozbudziło.
Dodano dwóch z czeladzi Hinczy i poselstwo ruszyło.
Jagiełło, czując się już bezpieczniejszym, chciał w lasy litewskie puścić się na łowy, za któremi był stęskniony, ale Andrzej z Tęczyna i Drzewicki uprosili go, aby tego nie czynił, co rychlej Wilno opuścił a do Polski spieszył, gdzie na niego królowa i panowie niespokojnie oczekiwali.
Możeby się im nie dał tak łatwo do tego skłonić Jagiełło, gdyby tegoż dnia wieczorem nie przyszedł kniaź Siemion przestrzedz poufnie, iż Świdrygiełło po pijanemu znowu się odgrażał na króla, i jeśliby zamków podolskich nie zdano, niewolą i zemstą się odkazywał.
Dwór więc króla, już prawie go nie słuchając, wozy wytaczać kazał, ładować je, zbierać skrzynie, wiązać sakwy, konie kuć i na gwałt się do podróży sposobić.
Podkanclerzy i to miał na uwadze, że Jagiełło z tych stu tysięcy rublów, które mu brat ofiarował, z owych futer, szub, sukna i jedwabiów, tak już na wszystkie strony rzucał podarkami i szafował, począwszy od Siemiona Holszańskiego, iż gdyby tu cokolwiek dłużej posiedzieli, pewnieby wszystko rozdał do denara.
Powstrzymać go nie było podobna, a czyniło mu to taką przyjemność, iż żal brał go jej pozbawiać.
Dzień już był do drogi wyznaczony, gdy Jagiełło zażądał koniecznie pożegnać brata, który sam do niego przyjść nie chciał. Wziąwszy więc z sobą Drzewickiego, Tęczyńskiego i trochę ludzi, pojechał do Gastoldowego dworu.
Tu po całych dniach i nocach biesiadowano, i jeżeli kniaź był w domu, zawsze, o wszelkiej godzinie, zastać go było można za stołem z podpiłymi bojarami, przy misach i dzbanach.
Nieinaczej też znalazł go Jagiełło. Widząc go wchodzącego kniaź nawet nie raczył powstać, bojary tylko ruszyły się z czołobitnością.
Świdrygiełło był dosyć dobrej myśli, choć się jej dowierzać nie godziło. Począł do króla wołać zdala.
— Jedziesz już! to jedź... jedź, a nie okłamuj mnie, żem ja cię tu męczył i w niewoli trzymał. Nic ci się nie stało, cały jesteś, powracasz do żony... Z innym człowiekiem, nie zemną, nie takby ci łatwo poszło.
Król mu wtedy, przysiadłszy na ławie, dziękując za dary, łagodnie rady dawać zaczął, aby Polaków i tak już rozdrażnionych nie jątrzył, a z królestwem i z nim wiernie trzymał.
— Mam ja swój rozum, ty mnie nie ucz — przerwał mu Świdrygiełło — będę wiedział co czynić! Poznają mnie Laszkowie twoi... niech się tylko tu osiedzę.
Któryś z bojarów, oględniejszy, znak mu dał, ażeby się tak z tem co myślał, nie wydawał, zamilkł więc, a potem żarty z króla począł stroić. Wreszcie nalawszy sobie kubek a jemu drugi, zmusić chciał Jagiełłę, aby z nim pił.
— Ty wiesz, że ja nie piję miodu ani wina nigdy — rzekł król spokojnie — wodą, jeźli chcesz, przepiję do ciebie.
— Cóż ty... boisz się abym ja ciebie nie struł? — krzyknął kniaź. — Musisz zemną to pić, co i ja. Niegorszym ja od ciebie.
— Jako żyw nic gorącego i chmielnego do ust nie biorę — powtórzył Jagiełło. — Nie mogę.
— Ale zemną musisz pić.
— Wodę.
— Nie... miód!!
Jagiełło milcząc kubek odstawił, bo, jak zapachu jabłek nie znosił, tak i napoju gorącego powąchać nawet nie mógł.
Świdrygielle już twarz zaczęła kraśnieć, usta drgać, i porwawszy kubek gwałtem go Jagielle do ust tkał, aż Siemion Holszański nadbiegł go bronić.
Wpadł kniaź na niego i na króla w okrutną złość, poczynając łajać, a że w gniewie pomiarkowania nie znał i można się było obawiać gwałtu jakiego, bo się coraz zapamiętalszym stawał, chwycili pod ręce Jagiełłę Tęczyński z Mężykiem i z izby uprowadzili, a Holszański tymczasem miotającego się Świdrygiełłę na ławie przytrzymywał, sam się spełnić ofiarując ile zechce kubków za króla. Zmusił go z sobą pić i tak się to skończyło.
Starcie to niespodziane, w chwili wyjazdu, tem boleśniej dotknęło Jagiełłę, że miało mnóstwo świadków, bo izba bojarów pełna była, którzy po pijanemu, ośmieleni zuchwałością kniazia, wyśmiewali i poszanować go nie chcieli.
Pierwszy raz Jagiełło uczuł się tem do żywa obrażony i wyjazdowi już się nietylko nie przeciwił, ale sam go chciał przyspieszyć.
Z rana nazajutrz, król z całym pocztem swoim, zajechał do OO. Franciszkanów wysłuchać mszy świętej, dokąd i biskup Maciej go przeprowadzał. Tu Jagiełło, obdarzywszy mnichów, weselszy puścił się w drogę, na prost zmierzając w Chełmskie.
Gdy w lasy wjechali, a powietrzem ich, do którego pierś jego tak była nawykła, odetchnął stary... dopiero mu życie wróciło i całą swobodę i wesołość odzyskał. A że wszędzie po drodze spotykali go ludzie z poszanowaniem, cześć mu oddając, dotkliwiej teraz rozpamiętywać musiał, jak wielkiego doznał w Wilnie upokorzenia. Skarżył się też przed wszystkimi, i przypominając niewolą a obchodzenie się z nim brata, oburzał się przeciw niemu.
Od granicy szlachta witając, zabiegała mu drogę. Z Krakowa dano wiedzieć, że królowa Sonka, biskup Zbyszek, wojewodowie krakowski i sandomierski, kasztelan krakowski, marszałek wielki i innych dosyć panów, ciągną przeciw Jagielle, który na zapusty do Tura miał przybyć do Sopoty i tam z żoną i z nimi się spotkać.
Sonka wiozła z sobą dwu synaczków, dla których właśnie zjazd naznaczył był nauczyciela i nadzorcę, Wincentego Kota z Dębna, kustosza gnieźnieńskiego i szlachcica Piotra Ryterskiego.
W Sopocie zastał król wszystkich oczekujących już nań. Królowa z dziećmi zapłakana wyszła go witać. Starszyzna do nóg mu się kłaniała, biskup błogosławił i kropił wodą święconą, tłumy czapki podrzucały wywołując: Żywie!
Serce rosło staremu widząc jaka go tu miłość otaczała.
Nie przechwalała się z tem, ani nawet wspomniała królowa, jak niezmordowanie, przez cały czas niewoli nawoływała, prosiła, nagliła i przyspieszenie odsieczy. Świadczyli o tem inni, mówił biskup, gdy odeszła, świadcząc, że nie miała spoczynku, dopóki szlachty nie skłoniła, aby się zbroiła dla skutecznej obrony osoby i czci pana swego.
Jagiełło też czulszym się stał i powolniejszym dla Sonki, dawne do niej przywiązanie wróciło; chociaż żyli teraz z sobą jako przyjaciele nie małżonkowie, a królowa tylko o dzieciach myślała; Jagiełło znowu o łowach, lasach, a zmuszony i o sprawach państwa, których ciężar spadł na niego. Oblegano go z niemi, zalegało mnóstwo; on wszystkie sprawy do biskupa Zbyszka odsyłał.
W Sopocie nie zatrzymując się długo, ciągnęli wszyscy na mięsopust do Sandomierza, dokąd szlachta była zwołana. Tu poprzedził dwór Hincza, który jako świadek naoczny, opowiadał o niewoli królewskiej, o znęcaniu się nad nim.
Wiedziano już z odgłosu co Jagiełło w Wilnie wycierpiał od brata, a choć samej prawdy dosyć było, aby ludzi oburzyć, Hincza niejedno do niej dołożył, tak że króla w Sandomierzu jak męczennika witać się gotowano.
Zwiększyło i to gniewy szlachty przeciw Świdrygielle, że załogi jego z zamków pogranicznych, w Lubelskie i na Ruś na łupieże wpadały, jakby wojnę wywołać chciały.
Kręcąc się tak przed przyjazdem królestwa obojga Hincza po mieście i na zamku, wśród tłumnego zjazdu szlachty, drugiego dnia spotkał butnie, z przyjacioły i bratem Czarnym przechadzającego się Jana Strasza.
Z początku mu się oczom wierzyć nie chciało, iżby on ważył się tu pokazać, o królowej wiedząc. Krew się w nim zburzyła.
Jan Strasz w przyjaciół ufając, których miał dosyć, sądząc że sprawa była ze śmiercią Witolda ubita, umyślnie przyjechał, aby nie okazać trwogi i zatrzeć do reszty zajścia tego wspomnienie.
Hincza nie dał poznać po sobie co zamyślał, ale w duchu rzekł, że teraz lub nigdy zemścić się musi i sąd wywołać na niego.
Ocierali się o siebie kilka razy, nie mówił nic Hincza, nie zważał nań, obojętnego udał, ale czekał na przybycie królowej.
— Sam Pan Bóg zrządził, że mi tu winowajca wpadł w ręce — mówił cicho — albo teraz lub nigdy.
Nadjechał król, witany radośnie i gorąco; przeprowadziły go tłumy na zamek górny, a gdy nazajutrz wyszedł do izb natłoczonych senatorami i szlachtą, witany okrzykami serdecznemi, dziękować począł, potem opowiadać sam po prostu, jak go tam męczono, i co cierpiał... za grzechy swoje (wyraził się tak z pokorą), wołaniom i odgróżkom przeciwko Świdrygielle nie było końca.
Tuż za tronem siedziała królowa, przysłuchując się, a serce jej rosnąć musiało, widząc jak się tu przywiązanie do Jagiełły i do rodu jego objawiało wymownie.
Ona też królowi doradzała, gdy wychodzić miał, aby się skarżył i opowiadał, jak za naród swój cierpiał, aby tem serca jego skłonił ku sobie.
Wpływ jej przywrócony, wzrósł teraz i wzmocnił się, Jagiełło czuł, że w niej miał najlepszego doradcę.
Narady w Sandomierzu burzliwe były w początku, zwłaszcza z powodu Podola i Łucka, koronie należącego, które sobie Świdrygiełło gwałtem przywłaszczył.
Wysłano ztąd poselstwo do niego, wzywając na zjazd wspólny i układy, na co, jak przewidzieć było można, kniaź drwiąc odparł, że nie potrzebuje ani zjazdów odprawiać, ani się o nie układać, a to co trzyma z prawa krwi i spadku, tego nie odda nikomu.
Oburzenie przeciwko przywłaszczycielowi było już wielkie, ale wzrosło do najwyższego stopnia, gdy potem wysłanego z wyrzutami Lutka z Brzezia, rozłoszczony Świdrygiełło w twarz uderzył.
Nim zjazd Sandomierski się rozproszył, Hincza przez ochmistrza Malskiego do królowej z błaganiem i naleganiem zgłosił się, aby o sąd na Strasza króla prosiła, gdyż lepszej na to pory nie było, a winowajca w Sandomierzu się znajdował.
Już w Wilnie Hincza, jak wiemy, Jagiełłę o sąd ten prosił, teraz królowa myśl poddaną chwyciła gorąco. Napróżno ochmistrz, a z nim wielu innych, wznawianie odradzało, Sonka żądała koniecznie być jawnie oczyszczoną, król się opierał, wypraszał, przystał wreszcie. Królowa błagając, całowała go po rękach, klękała przed nim, powtarzała, że inaczej nie obmyje się z tej plamy...
Stanęło na tem, iż sąd został wyznaczony rycerski, a zasiadać na nim miał Piotr z Widawy sędzia sieradzki.
Strasz nie mając najmniejszego przeczucia co go tu czekało, zabawiał się wesoło, bezkarnością długą ubezpieczony, gdy jak piorun z jasnego nieba pozwy nań spadły.
Znalazły go one wśród wielkiej gromady przyjaciół, krewnych, powinowatych, których Strasz zawsze hojnie podejmował i jednać sobie lubił.
I stał się niespodziany cud, że w oka mgnieniu izba i dom opróżnione zostały, pierzchło co żyło, wypierając się wszelkiego stosunku z nieszczęśliwym.
Jednym jeden, wstydząc się go opuścić, brat rodzony Strasza, Czarnym zwany, wiernym mu pozostał. Oba rozumieli dobrze, iż z królową walczyć było trudno, i na srogą kaźń musiał się gotować. Nie wiedzieli co począć, i Jan głowę ratując, myślał zbiedz na Litwę do Świdrygiełły, lub do Czech między Hussyty... ale i ucieczka trudną była, bo domu dokoła pilnowano,kroku już zrobić nie mógł.
Teraz Strasz dopiero przypomniał, że Hinczę tu widział i spotykał, a pewnym był, że nikomu innemu tylko jemu winnien był pomstę, jaką nad nim wywierano.
Całą noc spędzili dwaj bracia przy kaganku, naradzając się po cichu, jak bronić się mieli.
— Choćbym się odprzysiągł — rzekł Jan — nie pomoże to, a gdyby sędzia uwolnił i tak nie ujdę kary.
Poważni ludzie stawali ze strony królowej jako świadkowie i oskarżyciele. Na czele ich ochmistrz dworu jej Wojciech Nałęcz Malski, kasztelan łęczycki, Mszczuj ze Śleczynna, Klim Wątróbka ze Strzelca, Piotr Kurowski, Jaśko z Koniecpola, Hincza z Rogowa i mnodzy urzędnicy, komornicy a dworzanie.
Sąd na zamku był zwołany...
Z jednej strony stała cała ta gromada oskarżycieli, z drugiej Jan Strasz, samiuteńki jeden, bo mu nikt w pomoc nie śmiał przyjść, prócz brata. Wszystko co go wczoraj otaczało, pochowało się strwożone, niektórzy znajomości z nim się zapierali.
Potępienie oszczercy, przeciw któremu tyle głosów się podnosiło, nie mogło ulegać wątpliwości.
Stanął Strasz upokorzony, biedny, zdając się sędziego o miłosierdzie tylko prosić. Stracił postawę, głos, butę, drżał i oczów podnieść nie śmiał.
Na drodze, gdy z bratem na zamek szli, Hincza go spotkał, jakby umyślnie i drwiąco mu się pokłonił.
— Jeżeli pochlebiacie sobie — krzyknął — że odszczekaniem z pod ławy, jak Gniewosz z Dolewicz, zbędziecie się strasznej kary, mylicie się srodze!! Musicie zakosztować tego, co my z łaski waszej cierpieliśmy!
Świadczyli przed sądem z kolei, sam ochmistrz Malski, potem inni, że Strasz wieści kłamliwe po Krakowie rozsiewał, przed ludźmi dworskimi królowę czernił... Wiadomo też było wszystkim, bo sam książę Witold tego nie taił, że do niego Strasz jeździł do Wilna, oskarżając królowę, i z naprawy jego książe przed królem obwinił ją.
Wszyscy zgodnie zeznawali to na Strasza.
Winowajca na obronę swą nie umiał powiedzieć nic więcej nad to, że o niczem nie wie, że nie skarżył, że nie mówił nic.
Wszystkiego się zapierał.
Gdy świadkowie skończyli, Strasz nie mogąc więcej, podniósłszy prawicę, wyzywać ich począł na rękę, na sąd boży.
Lecz sądy te już nie były w obyczaju, i Hincza pierwszy odparł butnie.
— Żaden rycerski mąż, z człowiekiem obwinionym, bez czci, pod oskarżeniem takiem zostającym w szranki wyjść nie może, zmazałby się z nierównym sobie i bezczesnym potykając.
Inni też powtarzali za nim, że z oszczercą nikt w pole nie wyjdzie.
Milczenie nastąpiło złowrogie.
Sędzia nie mogąc inaczej, kazał się przysięgą oczyścić Straszowi.
Chociaż jawnem było krzywoprzysięztwo, winowajca, życie ratując, musiał drżącym głosem wyprzeć się tego, czego ludzi poważnych wielu byli świadkami wiarygodnymi.
Nie oczyściło go to, ani mogło uwolnić od kary za krzywą przysięgę. Hincza z Rogowa stał już pogotowiu z rozkazem króla, aby natychmiast wydany został staroście sandomirskiemu i w wieży na dnie zamknięty. Ledwie mu się z bratem dano pożegnać, gdy odedrzwi ciury zamkowe pochwycili go i powlekli z sobą. Chciał Hincza, aby do Chęcin był odprawiony, lecz wieża Sandomirska nielepszą była od tamtej, w której siedział, a przewozić go nie było potrzeby...
Tak pomszczoną została, niewinnie spotwarzona królowa, chociaż nieprzyjaciołom jej ust to nie zamknęło. Królestwo oboje byli już w Krakowie, gdy pokrzywdzony Lutek z Brzezia, ledwie z życiem wyrwawszy się Świdrygielle, z Wilna wrócił, o pomstę wołając.
Zapowiadała się już otwarta wojna z tym bratem niewdzięcznym. Łamał ręce Jagiełło, nie wiedząc co począć, a czując iż sam winien był, powolnością swą Świdrygiełłę uzuchwaliwszy w początku.
Oleśnicki i inni codzień mu to wyrzucali.
Na jedną z tych chwil goryczy i utyskiwań weszła królowa. Dała naprzód mężowi żale rozwodzić i narzekać długo, potem, gdy bezradny żalił się na dolę swą, mówić poczęła.
— Radzić trzeba na to, dopóki czas, bo dalej trudno będzie. Słuchajcie mnie tylko. Jako niewieście, samej mi do tych spraw mięszać się nie przystało, uczyńcie wy co doradzę, nie mówiąc, że to macie odemnie...
— Radź! — zawołał król — zwracając się do niej, aby skutecznie.
— Świdrygiełło bratem ci jest — rzekła królowa — ale takim jakim Kaim Ablowi był. Gdyby się nie obawiał pomsty, kto wie czy z Wilna byłby cię z życiem puścił. Nie chce on Litwy z rąk twoich dzierżeć i być tobie podległym, chociaż tyle ile Witold był, a i ten się z lenności wyłamywał...
Zrzucić go musisz, a innego na jego miejsce postawić.
— Alem ja mu pierścień dał i uczyniłem go wielkim księciem?
— Tak samo mu to coś dał odebrać możesz...
— A jakże dokazać tego? — zawołał Jagiełło. — Wszystko w ręku trzyma, Ruś z nim cała... Zamki opanował wszystkie... Wojnę bym prowadzić musiał.
— I bez wojny się go pozbędziesz — mówiła królowa ciszej. — Dosyć skinąć na Zygmunta Kiejstutowicza, ten znajdzie chwilę sposobną i Świdrygiełłę pochwyci lub wyżenie.
Siemion stryj mój, pośrednikiem będzie najlepszym w sprawie... Witoldów brat, człek spokojny, trzeźwy, poważny, a winien ci będąc księztwo, nie powstanie przeciwko tobie... On i na Rusi przyjaciół ma, Świdrygiełłę obali łatwo...
Skiń nań tylko.
Słuchając, król zadumał się głęboko.
— Rozum masz, kobieto moja — odezwał się po namyśle... Rada twoja dobra, ale bez Zbyszka nic, jemu to powiedzieć potrzeba...
— Sam mu to mów — przerwała królowa. — Nie moja rzecz się w to mięszać. Mówić i działać wy musicie. Niewieście się nie przystało do spraw państwa wtrącać, bo nieprzyjaciół i zazdrośnych sobie przyczynia, a tych i tak jest dosyć. Nawet gdy co chce uczynić, musi przez innych... Niechaj mnie w tem nie widzi nikt, ani wie, że to wyszło odemnie.
— A Siemiona ty jesteś pewna? — zapytał król.
— A któż go skłonił, aby on do Świdrygiełły jechał do Wilna? — odezwała się Sonka, z uśmieszkiem, w którym duma się przebijała. — Ja się przecie sama musiałam starać o to, ale tak, aby nikt o mnie nie wiedział.
Zmilczał Jagiełło. Nazajutrz już na radzie potajemnie o Zygmuncie mówiono. Za nim było to właśnie, co od innegoby odstręczało.
Nie znał go bliżej nikt, niewiele o nim słyszano, tak przez czas rządów Witoldowych spokojnie na swej dzielnicy gospodarzył, nie dobijając się o nic więcej nad to, co mu dano...
I nie bez słuszności powiadano o nim to, cośmy już powtórzyli, że z Mazowieckiemi księżniczkami się żeniąc, Mazowieckich książąt przejął obyczaje, swojej ziemi strzegł, o cudze się nie kusząc, aby pokoju zażywał...
Zbyszek biskup i wielu senatorów za nim było, choć wprzódyby pewnie na niego nie głosowali, aby spadek po bracie dziedzictwem się nie zdawał.
Zrażało tylko wielu, że z Kiejstutowiczem potajemnie się umawiać było potrzeba i przywłaszczyciela pozbywać się cichaczem, zdradą. Do tego stryj królowej Siemion na rękę był jako pośrednik.
Musiano zgodzić się na to, aby Świdrygiełłę w jakikolwiekbądź sposób, obalić i wygnać.
Pierwszą wzmiankę o Zygmuncie Kiejstutowiczu sam Jagiełło uczynił, lecz dla tych co go znali, było jawnem, że myśli tej sam z siebie nie wziął, bo niewdzięcznego Świdrygiełłę kochał zawsze, słabość do niego miał i nawet zrzucić go zamierzając, pomrukiwał, że mu coś na Rusi wydzielić przyjdzie. Zbigniew Oleśnicki, a z nim inni odgadli w tem radę królowej. Przyjęto myśl, a choć dobrą była, że od Sonki wyszła, o wpływie jej świadczyła, wielu ku niej źle usposobiła.
Nieprzyjaciele rośli razem z potęgą i wpływem, który na codzień sobie jednała. Nie była to już bojaźliwa pierwszych dni Sonka, kraju i ludzi nieświadoma, pośród których żyć miała, ale niewiasta nieszczęściami i cierpieniem wyprobowana, zahartowana walką, silnej woli, matka stojąca u kolebki swych synów, o prawa ich troskliwa.
Potwarze, broń zazdrosnych, lały się na odważną niewiastę ze stron wszystkich, pozory chwytając wszelkie, jak czasu burzy potoki płyną wszelkiemi norami i rozpadlinami, wyrywając ziemię i nowe sobie torując drogi.
Korybut i czescy husyci, którzy do Krakowa na rozprawę o prawdzie chrześcijańskiej przybyli; zgromieni i wygnani przez Oleśnickiego, w mniemaniu niechętnych Sonkę mieli za potajemną opiekunkę i doradczynię.
Gdy Jagiełło zwłóczył z wystąpieniem i wyprawą przeciwko Świdrygielle, dla odebrania Wołynia, nie świadomi tego co królowa czyniła, jej przypisywali, że się ociągał, choć ona Zygmunta popierała.
Był to rok wojen i klęsk, bo w pomoc oszalałemu Świdrygielle rzucili się wszyscy Polski nieprzyjaciele.
Zniszczenie, pożary, mordy i łupieże szerzyły się do koła. Król stary wojował na Rusi, Sonka sama jedna czuwała w Krakowie.
Kielicha goryczy, który był jej przeznaczonym, do dna jeszcze nie dopiła.
Na tym samym zamku królewskim, obok dzieci Sonki, chowała się Jadwiga, owa wnuczka Kaźmirzowa, na którą oczy wszystkich Piastom jeszcze sprzyjających, były zwrócone.
Pomimo dobroci serca i rozrzutności, Jagiełło serc sobie wszystkich kupić nie mógł. Po kilkudziesięciu latach panowania, widziano w nim zawsze obcego, przywłaszczyciela... Po cichu dotąd niektórzy poganinem go zwali, królowę przezywano Rusinką, tęskniono za Piastami zniedołężniałemi.
Chociaż tej starszej córki Jagiełły zrękowiny z Fryderykiem Brandenburgskim były tak jak zerwane, zawsze jeszcze trwały jakieś zobowiązania; przyjaciele Piastów spodziewali się na tronie widzieć Jadwigę, a przy niej woleli Brandenburczyka niż Litwina.
Z czego się to rodziło? dziś określić trudno. Duchowieństwo władało wszystkiem, nie mogło się uskarżać na upośledzenie swoje, częstokroć jednak z królem staczać musiało walki, znajdowało w nim opór i zachcianki samowoli.
I ztąd może ta niechęć do Jagiełły i krwi jego płynęła. Nie zapomniano mu biskupa Wysza, ani w czasie wojny zajętych dóbr biskupich dla nakarmienia ogłodzonych; posądzano jego i rodzinę o tajemne sprzyjanie hussytom, to znowu o sympatye dla wschodniego obrządku.
Winy Witolda, Korybuta, Świdrygiełły zrzucano na ramiona starego króla, a z nich część na królowę spływała.
Ciekawie, zdala, skrycie spoglądano na ten kątek zamkowy, w którym, jak zakonnica odosobniona, tęskne dni spędzała królewna Jadwiga.
Pokładano ciche w niej nadzieje, że kroplę krwi Piastów miała na tron przywrócić.
Sonka miała dwóch synów i mogła się spodziewać, że korona na kądziel nie zejdzie. Posądzano ją więc... o nienawiść, o pragnienie pozbycia się Jadwigi, która też do tronu miała prawa.
Nowa potwarz miała karm gotową. Gdy król wybierał się jeszcze na Litwę i przejazdem był w Krakowie, spojrzawszy na swą starszą, znajdując ją smutną i bladą, pytał niespokojny co jej było?
Starsze panie jej, piastunki, dwór, spuszczały oczy, nie chcąc i nie umiejąc odpowiedzieć... Szeptali, że chorą była.
Wezwany mistrz Henryk, popatrzywszy na królewnę, zawyrokował, że to była choroba młodości, z której sam wiek ją uleczy. Wzrost nagły wycieńczył królewnę, dojrzewanie wyczerpało.
Ale stare kumoszki i złośliwe baby sądziły inaczej. Gdy królewna blednąć zaczęła, rumieńce gasnąć, kaszel suchy z piersi się dobywać, szeptały do uszu sobie: otruta!
Ten wyraz na wiatr wyrzeczony przez złośliwe usta, z potwarzy nazajutrz stał się prawdą, pewnością, dowiedzioną rzeczą. Wszakże pierwsze to wypowiedziały te, co tam najbliżej były, co najlepiej wiedzieć mogły.
A któż mógł zatruć królewskie dziecię, jeżeli nie ta, której potomstwu ono groziło odebraniem korony?
Mówiąc o truciźnie, nie ważono się mianować trucicielki, ale z ukosa, znacząco... spozierano w tę stronę, gdzie Rusinka mieszkała.
Księża wzdychając podszeptywali po łacinie: Is fecit cui prodest.
Nikt się nie spytał, czy posądzenie było na czem oparte. Królewna w oczach niknęła... bladła, kaszlała, słabła... więc zadano jej truciznę.
Gdy słabość Jadwigi coraz jawniejszą być poczęła, wymyśliły sługi, że w przytomości narzeczonego jej, małego Fryderyka, po wypiciu czegoś dostała mdłości, a potem zaraz poczęła się ta nieuleczalna choroba. I... ciągnęła się rok cały... co najlepiej dowodzi, jak ta nikczemna potwarz głupim była wymysłem.
Opierać jej nikt się nie ważył.
Królowa czuła ją w powietrzu, choć nikt nie śmiał jej o tem uwiadomić. Nie mogąc sama zbliżyć się do chorej, aby posądzoną nie była, bo wiedziała jak jest znienawidzoną macochą, posyłała lekarzy, modliła się do Boga, ażeby cios ten od niej odwrócił.
Ale królewna gasła w oczach.
Chodziła jak cień smutny po zamkowych komnatach, ścigana ciekawemi oczyma, opłakiwana zawczasu jak ofiara.
Ofiarą tej fatalności była wistocie królowa Sonka, której los nową boleść gotował, któż wie? może nawet w sercu ojcowskiem najokrutniejsze posądzenie.
Biednej niewieście danem było doznać wszystkich męczeństw i wszelkich potwarzy. Potrzebowała męztwa i siły nadludzkiej, aby je znieść, przeżyć i nie upaść pod niemi.
Tej siły tajemnicą były... dzieci. Zbroiło ją macierzyństwo.
Sierotami porzucić ich nie mogła, żyć dla nich musiała.
Jakby dla przedłużenia męczarni, choroba królewnej przewlokła się przez rok cały, a były w ciągu niego chwile złudzenia i nadziei, zdające się zwiastować ocalenie.
Jadwiga odzyskiwała rumieńce, wracała jej wesołość dziecinna. Uśmiechała się do swych służebnic, chciała żyć i zrywała się do życia.
Ale te ostatnie prądy sił młodych przepływały prędko i uchodziły. Bladła znów królewna, kaszlała i słabła. Trwoga wracała, łzy ukrywane, modlitwy potajemne, przeczucia złowrogie.
Królowa rzadko widywać ją mogła, bo dziewczę niechętnie szło do niej, powracało rozgorączkowane. Wszczepiono jej tak silną nienawiść dla macochy, że nawet łagodność i dobroć Sonki zwały się obłudą i zdradą.
Stare piastunki w oczach królowej czytały wyczekiwanie śmierci, gdy się pytała o zdrowie, mówiono, że się niecierpliwiła, aby jaknajprędzej doczekać końca.
Śmierć też nieubłagana nadchodziła. Musiała się położyć królewna. Cierpiąc biedna, powtarzała może to co słyszała szeptane około siebie.
— Otruto mnie! otruto!
Piastunki co same myśl tę poddały, potem jako z ust Jadwigi pochwycone, świadectwo, oskarżenie, roznosiły po świecie.
Jednego wieczora stara Femka zapłakana przyszła do królowej, ale pytana, przyczyny łez wyznać nie chciała.
Narzekała tylko na dzień i godzinę, która je tu przyprowadziła, na tę koronę rozpaloną, którą jej pani włożono na skronie.
— O bogdajbyśmy były nie widziały kraju tego, grodu tego i ludzi tych o językach wężów i żmij! Łzami polewamy drogi nasze i poić się musiemy łzami.
— Femko moja? cóż się stało? — zapytała królowa.
Z gniewem zerwała się, z osychającemi nagle oczyma stara piastunka.
— Niepoczciwe te Lachy! Śmią mówić, żeś ty ją otruła! Powtarzają, że ona sama cię obwinia, że to z ust jej własnych słyszały. Brakło nam tego jeszcze!
I zalała się łzami. Królowa już nawet płakać nie mogła. Dawniej umiała się wyszlochać i to jej ulgę czyniło, teraz łez brakło... paliły się gdzieś we wnętrzu i piersi jej piekły żarem. Spojrzała pogrążona w myślach na swą starą i poszła do okna z załamanemi rękami.
Dwaj kanonicy krakowscy, ksiądz Adam Świnka i ks. Jan Elgott, codzień prawie odwiedzali królewnę.
Pierwszy z nich zabawiał ją czytaniem pobożnem, drugi był jej spowiednikiem, doradzcą i pocieszycielem. Obaj do niej przywiązani byli wielce.
Ks. Elgotta znała królowa, na myśl jej przyszło, dopóki żyła Jadwiga, odwołać się przez kapłana do jej sumienia, i uzyskać świadectwo, że o otrucie jej nie posądzała.
Lecz dziewczę, w którem żywiono i podsycano nienawiść ku macosze, będzieli chciało dać świadectwo prawdzie?? Uwierząli ludzie, nawet gdyby je wydała?
Król się jeszcze znajdował w Krakowie. Codzień dowiadywał się troskliwie o swą starszą, donoszono mu, że źle była... i wzdychał smutny. Sonka ukrywała przed nim łzy swoje i niepokoje, było ich i tak dość zawsze. Przychodził niemal codzień Oleśnicki, prawie za każdym razem przynosząc gorzkie wymówki i straszne groźby.
Pewien władzy swojej nad królem, biskup go nie oszczędzał. Karcił zdziecinniałego starca jak wyrostka. Czasem krew Litwina na chwilę się zburzyła, oparł się, ofuknął, pogroził, ale nazajutrz upokorzony, przepraszał. Królowa nadto potrzebowała jego potęgi na dziś i na jutro, aby nawet w obronie męża, śmiała przeciw niej wystąpić.
Otoczona nieprzyjaciołmi, w jednym Oleśnickim znajdowała opiekę i obrońcę; w nim pokładała nadzieję, że synów jej przy tronie utrzyma.
Biskup nawykłym był do rządzenia, chciwym władzy, jeśli nie dla siebie, to dla kościoła, a opieka nad małoletnimi i królową, zapewniała mu panowanie na długie lata.
Ale ufając Oleśnickiemu, idąc za jego radami, skarżyć mu się nie śmiała nawet na tę potwarz nową, od pierwszej może straszniejszą, której twórcy ani dośledzić, ani go ukarać było można.
Biskup odgadnąć musiał jej myśli, bo sam rozpoczął rozmowę o Jadwidze.
— Ojcze mój — odpowiedziała królowa ze łzami w oczach — nic o niej nie wiem, oprócz że jest chorą, zbliżyć mi się do niej nie godzi, bom macocha, i jestem posądzaną...
Biskup domyślał się reszty... zadumał się trochę.
— Wezwij, miłość wasza, kanonika Elgotta do siebie — rzekł — mąż zacny, on na to poradzić może, aby królewna sama dała świadectwo prawdzie.
Rada taka była zgodną z myślą samej królowej, utwierdziła ją w tem co zamierzała.
Kanonik Elgott i Świnka byli jedynymi z duchowieństwa, najbliższymi Jadwidze, obudzał w nich litość żywą ten kwiatek na królewskiego szczepu łodydze, rozwinięty ledwie a już więdniejący. Obaj byli ludźmi wielkich zdolności i odznaczali się już wówczas między mistrzami, w bujnie rozrastającej się akademii krakowskiej. Pierwszy z nich, Elgott, więcej teologią, drugi poezyą się zajmował łacińską i z niej słynął. Królowa nazajutrz prosić do siebie kazała Elgotta.
Chociaż pobożna i wszystkie obowiązki religijne spełniająca gorliwie, królowa, posądzana o to, że więcej wschodniemu sprzyjała obrządkowi, niezbyt lubioną była przez duchowieństwo łacińskie.
Spozierano podejrzliwie, gdy się żegnała wchodząc do kościoła, bo byli ludzie co utrzymywali, że się żegnać po katolicku nie nauczyła.
Kanonik Elgott bardzo rzadko ją widywał, na zamku się pokazywał tylko dla Jadwigi, zresztą nie miał tu żadnych obowiązków.
Wezwaniu królowej jednak natychmiast zadość uczynił. Chciała mówić z nim na osobności.
— Ojcze mój — odezwała się, gdy weszli do bocznej komnaty — zwracam się do was jako do ojca duchownego w sprawie tak ważnej a boleściwej, żebym jej nikomu w świecie zwierzyć nie chciała.
Widzicie postępowanie moje, patrzycie na stosunek mój do królewnej Jadwigi... Stoję z dala, aby nie dać powodu do obmowy, a jednak złośliwi ludzie obwiniają mnie, że pragnę jej śmierci, a nawet żem ja ją zadaniem trucizny przyspieszyła. Powtarzają na dworze, jakoby sama Jadwiga, czując się gasnącą, mnie o to oskarżała...
Bóg świadek, unikałam pozoru... kochałam to dziecię męża mojego, gwałtem je odemnie odepchnięto, w młodem jej sercu szczepiąc nienawiść.
Ojcze mój, zaklnijcie ją, jako stróż sumienia, jako duchowy ojciec, niechaj powie, czy może mnie posądzać? Niech z grzechem tej potwarzy nie idzie na sąd boży?
Kanonik cały się wzdrygnął z oburzenia, słysząc co królowa ze łzami mówiła.
— Miłościwa pani — przerwał gorąco — ja z ust królewnej, która jest aniołem dobroci i cierpliwości, nigdy nic podobnego nie słyszałem.
— Proścież jej, żądajcie niech powie jawnie, że mnie nie posądza, niech ze mnie zdejmie ten ciężar. Przy was w przytomości biskupa uczynione zeznanie ulży jej duszy, a mnie oczyści.
— Pewny jestem, że królewna to uczyni chętnie — rzekł Elgott, poruszony błaganiem. — Dusza to czysta, którą może dla tego pan Bóg chce odjąć ziemi, że na niej, wśród zepsutego świata, życieby jej męczarnią się stało.
Być może — dodał kanonik — iż otaczające ją, rozżalone, a nierozumne niewiasty, obyczajem pospólstwa, niedorzeczności plotą, ale ona!!
Westchnęła królowa.
— Niestety — odparła — nie dali mi się zbliżyć do niej, ani poznać jej lepiej... Stawiono umyślnie zapory między nami, ją do mnie zniechęcając, mnie odstręczając od niej.
Elgott powtórzył jeszcze.
Spełnię rozkaz miłości waszej, chociaż sądzę, że takiego świadectwa i oczyszczenia nie potrzebujecie.
— Gorsi są ludzie, niż sądzicie, mój ojcze — odpowiedziała królowa — a ja, więcej mam wrogów niż przyjaciół, choć zła nie wyrządziłam nikomu.
Pożegnawszy królowę, kanonik Elgott pod wrażeniem rozmowy tej', szedł wprost do królowej Jadwigi.
Ta już z łóżka nie wstawała prawie. Ubierano ją codzień w białe szaty, trefiono długie jej, piękne włosy, sadzano potem na łożu, obstawiając wezgłowiami.
Woskowo blada, z oczyma wielkiemi, okolonemi obwódką ciemną, uśmiechała się jeszcze czasem do życia, zapominała o cierpieniu, to wpadała w smutek, obawę i zwątpienie o sobie. Pół dnia modliła się sama lub z którym z kapelanów. Białe jej rączki, z długiemi chudemi palcami, żadnej już roboty utrzymać nie mogły, najmniejszy wysiłek o mdłości ją przyprawiał.
Dwór ciągle otaczał łoże, mieniały się sługi dzień i noc, starając się rozrywać i zabawiać.
Spowiednika swego Jadwiga powitała uśmiechem, dnia tego czuła się lepiej. Kanonik, przemówiwszy słów kilka, dał znak kobietom, aby się oddaliły.
Zdarzało się nieraz tak, że im dla spowiedzi odchodzić kazano.
— Pani moja miłościwa — odezwał się kapłan — dzisiaj przyszedłem do was, aby skłonić do spełnienia świętego obowiązku.
Nastraszona tym wstępem niezwykłym, lekko się zarumieniła.
— Czysta dusza twoja niczem obciążona być nie powinna — mówił dalej. — Ludzie źli dręczą królowę tem, że ją pomawiają o umyślne przyczynienie się do choroby waszej, gorsi jeszcze kłamliwie śmią twierdzić, że z ust waszych słyszeli to obwinienie...
Byćże to może?
Jadwiga zapłonęła zalękniona i cała drżeć zaczęła, łzy napełniły jej powieki.
— Nie, nie! — odezwała się głosem, w którym płacz czuć było. — Ja! ani jej, ani nikogo nie obwiniam... Bóg chciał...
Spuściła oczy i zamilkła.
— Miałażeś kiedykolwiek powód posądzenia? — rzekł Elgott — bacznie się w nią w patrując.
Jakby szukała czegoś w pamięci, królewna się ociągała z odpowiedzią.
— Nie! nie! nigdy! — zaczęła mówić prędko.
— Ażeby wyrwać żądło potwarzy — dodał Elgott — należy, abyście to wyznanie powtórzyli w obecności biskupa i mojej.
Jadwiga rzekła cicho.
— Dobrze — mój ojcze — uczynię wszystko co mi każecie.
Nadto przykrym był przedmiot, a udręczenie na twarzy chorej zbyt widoczne, aby kanonik natychmiast go nie zmienił, rozpoczynając mówić o Bogu, o niebie i szczęśliwości wybranych pańskich.
Z rozkoszą zdawała się słuchać, zwrócona ku niemu pilnie dzieweczka, zapominając o smętnym życiu swojem na ziemi.
Drugiego dnia kanonik Elgott przywiódł z sobą biskupa, a Jadwiga cichym ale śmiałym głosem powtórzyła przed nim wyznanie, że królowej posądzać nie miała powodu.
Wieść o tem rozeszła się po dworze, bo niektóre z kobiet, stojąc u drzwi były przytomne temu i słuchały.
Mogła więc swobodniej odetchnąć Sonka, ale co znaczyło to świadectwo, nie wszystkim znane, obok już rozpuszczonych i zadawnionych pogłosek, które zawsze im poczwarniejsze są, tem więcej zyskują wiary u tłumu.
Niższe zwłaszcza duchowieństwo, nie rozumiejące takich ludzi, jak Oleśnicki, widząc go w ciągłych z królem sporach, strofującym, narzekającym, nabierało wstrętu jakiegoś do Jagiełły i jego rodziny. Szerzyło wieści natchnione nienawiścią, nietylko przeciwko królowej, ale przeciw mężowi jej, którego o obojętność dla swej pierworodnej posądzano.
Zawsze i wszędzie lud bierze stronę słabych i uciśnionych, i tu też całe współczucie zwracało się ku umierającej w kwiecie wieku królewnie... Tłumy zbiegały się pod zamek dowiadywać o jej zdrowie, okazywano miłości dla niej więcej, teraz gdy żyć nie mogła, niż gdy żywą była i zdrową.
Na dwa dni przed Niepokalanem Poczęciem, we czwartek lekarze zapowiedzieli zbliżającą się chwilę zgonu. W katedrze na Wawelu i w świętego Michała nieustannie odprawiały się modlitwy. Nieodstępnym przy chorej siedział Elgott, a wyręczał go Świnka.
Leżała już obezwładniona, oddychając ciężko, rączką uciskając piersi, rwiąc na sobie sukienkę i nakrycie, ale usteczka jej jeszcze powtarzały za kapłanem modlitwy.
Pokarm wlewano jej w usta, ocierano skronie, godzina ostatnia się zbliżała. W sobotę, w sam dzień Najświętszej Panny, gdy na jutrzni Te Deum śpiewano, czysta jej dusza do lepszego uleciała świata...
Na zamku płacz i żal ozwał się głośny, oznajmując królowej i Jagielle, że Jadwiga nie żyła.
Uderzono w dzwony, duchowieństwo, senatorowie, wszyscy mniej królowej przychylni, nieprzyjaciele jej i rodu Jagiellońskiego, okazywali strapienie wielkie, jakby ostatniego tracili potomka, któremu tron należał... Potwarcy znajdowali, że ojciec i macocha za mało śmierć tę uczuli, że łzy nie wylano nad tą mogiłą... Ludność miejska za to cisnęła się ze łzami, narzekaniem, współczuciem do ukwieconej trumienki, którą obok zwłok matki złożono.
Kanonik Świnka zapisał na jej kamieniu grobowym: „Tyś była szmaragdem czystym, liliją białości śnieżnej, fiołkiem niebieskiej woni, hyacyntem co wdziękiem gasił róż purpurę... Gdzie dziś ta piękność twoja? gdzie lica wdzięcznego uroku, gdzie z czoła jasnego promieniejące blaski?... „Spoczywaj dziewico zacna, pod tych kwiatów wieńcem, których zima nie zwarzy, skwar nie spali słoneczny, ani oddechem paszczy krwawej ozionie zapieniony dzik z kłem krzywym”.
Bogu tylko jednemu wiadomo, co ten srogi dzik ze swą paszczą krwawą miał oznaczać na grobie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.