Matka królów/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Ciężkie były lata ostatnie króla starzejącego, bezsilnego, w walce ze zbuntowanym Świdrygiełłą, z Rusią, z korzystającemi z pory pogodnej dla nich wiarołomnymi Krzyżakami, a w ostatku z panami i duchowieństwem, które cisnących się pod opiekę Polski Czechów, dla kacerstwa ich odpychało.
Nauka ta nowa, którą głosili z fanatyzmem dzikim czescy reformatorowie, orężem ją i krwią swą popierając, dla takich umysłów jak Jagiełły i świeżo nawróconej jego rodziny, dla Rusinki Sonki, dla niedojrzałego a spragnionego czynu Korybuta, miała wiele powabu. Doniosłości jej i wszystkich następstw tego rozbratu z Rzymem, oderwania się od spółki jednego Kościoła wiernych, nie mógł widzieć ani poczuć zestarzały Jagiełło. Czescy kapłani gorąco mówiący o Chrystusie, zdawali się głosić czyste słowo boże, ową ewangelią prawdziwą, którą później reformatorowie XVI. wieku wywołali rozłam chrześcijańskiej społeczności na dwa nieprzyjacielskie obozy.
Korybut, może potajemnie Jagiełło sam, może milcząca królowa mieli współczucie dla tych ludzi, co w zrozumiałym dla nich języku domagali się swobody sumienia, nie znając granic, do których ona doprowadzić miała.
Im uśmiechało się też pewnie i zapowiadane przez husytów wyzwolenie z pod władzy duchowieństwa i Rzymu. Nie widzieli daleko.
Oleśnicki znając usposobienia Jagiełły, nieustannie nad nim czuwać musiał, który jawnie Czechów zachęcał do pojednania z Rzymem, a po cichu litował się nad niemi.
Korybut, który już skąpał się w tej gorącej łaźni rokoszu religijnego, był jego rzecznikiem przed królem i apostołem w Polsce. On i jego Puhała, zdobywali tu już prozelytów w tych, którym ciężyły dziesięciny, zachciewało się dóbr kościelnych lub bezkarnego plądrowania.
Były to więc dni walki gorzkiej, czuwania nieustannego, obaw i rozdrażnienia obustronnego. Stary Jagiełło pod tem brzemieniem coraz opadał na siłach. Królowa czuwać musiała, patrząc posłuszna w oczy biskupa Zbigniewa.
Jawnie czynną być nie śmiała. Starania jej i zachody zdradzają skutki, lecz nie widać ich nigdzie.
Pokrywa je milczenie i umyślne ciemności. Wszystko dzieje się podszeptem, tajemnym prądem, zabiegami skrytemi.
Im bardziej starzał król, tem pilniej potrzeba było zapewnić synom jego następstwo... Jagiełło nie myślał o tem, ociągał się jak zawsze, odkładał, królowa pobudzić go musiała, aby na święty Wojciech zwołał walny zjazd do Sieradzia. Nie przeciwił się Oleśnicki.
Wybrali się królestwo oboje, bo samego króla Sonka puścić nie mogła, zabrali z sobą synaczków obu...
Król zasiadł na tronie, stanęła przy nim matka z chłopiętami swemi, przed zgromadzonymi z całej Polski panami i szlachtą, prosząc za dziećmi wejrzeniem i uśmiechem.
Siłą a przemocą zawsze w Polsce ciężko było co otrzymać, ale za serca chwytając, wszystko łatwo przychodziło.
A matka z nieletniemi pacholętami tak wymowną była milczeniem swem pokornem!
Kłaniał się stary król, królowa, ich dzieci, a ci co w Łęczycy posiekali pergamin w kawałki, gdy Jagiełło chciał moc swą okazać, teraz uroczyście, z pokłonem zapewnili pana swego, że spadek tronu krwi jego nie minie.
Sonka z dziećmi wyszła naprzód dziękować i królewicze kłaniali się od ust śląc pocałunki sędziwym panom, a widok tych niewinnych robaczków kazał zapomnieć na czas, że w nich krwi Piastów nie było.
Włodek, starszy, ośmioletnie chłopię, podobne do ojca z twarzy, miał już prawie rycerską postać, a pięknym był jak niegdyś matka i miecz mu już u pasa nie ciężył. Obiecywał, że wodzem być potrafi.
Szczęśliwie obszedł się ten zjazd w Sieradziu, jechał potem król z żoną i dziećmi do Poznania, aby sobie Wielkopolan zjednać i tu zamiast w Krakowie, wyprawił wesele córce ulubionej siostry swej, żony a wdowy dziś Ziemowita Mazowieckiego, którą dał Bogusławowi książęciu na Słupi.
Emilkę tę król sam wypiastował na kolanach, rosła w jego oczach, sprawiał jej ochędóztwa różne, cieszył się nią, bo Olga, — Aleksandra albo z dziećmi do króla przyjeżdżała, lub on do Płocka przybywał, przesiadywał tam długo, lubił gościć. W Płocku było mu swobodniej i mógł o troskach królowania zapomnieć.
Królowa nie opuszczała teraz małżonka, a miała słuszne do tego powody. Wiedziano już o nadciągających posłach czeskich, pragnących pozyskać Jagiełłę. Ofiarowali mu oni posiłki przeciw Krzyżakom, aby go z Korybutem pojednać i sprawie swojej zjednać.
Królestwo Czeskie, w tych warunkach, co Litwa, cisnęło się pod skrzydła Polski, pragnęło się z nią zjednoczyć.
Królowa stała w cieniu, nie widać jej tu było, ale czterech biskupów, a w ich liczbie Wojciech arcypasterz gnieźnieński, nie odtrącali Czechów, którzy dowodzili, że ich dotąd ze społeczeństwa chrześcijańskiego nie wyłączono, że z Kościołem pojednać się mogli.
Za tymi czterema biskupami, do których nie należał bystrzej widzący, sądzący ostrzej Oleśnicki, za wielu panami świeckimi, którzy tylko na pomnożenie państwa i sił patrzeli, stała może królowa, która skłoniła Jagiełłę, że Czechom pozwolił jechać do Krakowa.
Spodziewano się potężnego oporu od Oleśnickiego, ale czterech biskupów stało przeciw niemu z prymasem na czele, a król sądził zapewne, że jeden Zbyszek im nie podoła.
Zawrzała przewidywana walka i rozjątrzyła się do tego stopnia, iż mężnemu a nieustraszonemu biskupowi zagładą grożono.
Tarnowski ostrzegł go o spisku na jego życie. Radził mu mieć się na baczności, lub uchodzić.
Biskup męztwem i zimną krwią, którą pokonał Witolda, zwyciężył i husyckie groźby. Podziękował Tarnowskiemu.
— Bóg zapłać za życzliwą przestrogę — odparł spokojnie — zwyczajów moich zmieniać nie myślę, ani uciekać. Jak co dzień pójdę do mojej sypialni na spoczynek, a gdy na jutrznią do kościoła udać się zechcę, wezmę z sobą, jak zawsze, jednego księdza i jedno z latarką pacholę. Głowy przed siepaczami nie uchylę. Jeżeli ofiara krwi mojej ma być Bogu miłą, niech ją przyjmie.
Rozbiło się wszystko o tę odwagę niezachwianą.
Widoczniejszym był udział królowej z naznaczeniu tajemnym Zygmunta Kiejstutowicza na przyszłego Litwy księcia, bo Siemion Holszański z jej ręki był tu czynnym.
Napadnięty w Oszmianie Świdrygiełło, żonę porzuciwszy, sam uszedł na Ruś, u której miał mir wielki, oderwał ją od Litwy i długą walką Polsce groził.
Królowa ciągle nad mężem czuwać musiała, a teraz gdy dla podeszłego wieku i osłabionego wzroku na wyprawach wojennych groziło mu niebezpieczeństwo, ona czuwała nad tem, aby go oszczędzano. On sam byłby chętnie szedł na wojnę, jak jeździł na łowy, ale drogie dla dorastających synów życie osłaniać musiała Sonka.
Nie poszedł też przeciw Krzyżakom Jagiełło, zastąpili go wyznaczeni polscy wodzowie. Siedział w Koninie, ciągle prawie żonę mając przy sobie, pociągnął potem do Sieradzia, gdzie, korzystając z oddalenia Oleśnickiego, czescy wysłańcy się przybłąkali.
W ciągu tej podróży, zabawiając się jak mógł stary pan, przypuszczał ich do stołu, sadzał przy sobie i dawał publicznie apostołować czeskim kapłanom.
W dobrej wierze, mówiących z zapałem o religii, Jagiełło słuchał, nie umiejąc w niej kacerstwa dopatrzyć. Niezrozumiałe były dlań różnice pojęć, a Czesi tak pięknie o braterstwie ludzi i miłości Chrystusa opowiadali. Jemu zdawało się, że tak dobrych chrześcijan Rzym nie powinien był odpychać.
Oleśnicki gniewny, znowu gromić musiał, czynić wymówki i oświecać. Wszystkiem już teraz u schyłku panowania był ks. biskup krakowski. On miecz, oznakę władzy w imieniu króla i Polski oddawał nowemu w. książęciu Litwy, jego w sprawie z Krzyżakami wysyłano na sobór do Bazylei. W chwili wyjazdu, niespokojny o przyszłość Oleśnicki, musiał królowi wyrzucać znowu jego winy, z których największą była starość i zwątlone siły.
Gwałtowną napaść biskupa król odparł niemal ze łzami, ale obraził się śmiałością i odezwał z tem, że większe prawo upominania go miałby arcybiskup gnieźnieński, niż biskup krakowski.
Ale ten biskup miał za sobą wszystkich — król nikogo. Sam nawet arcypasterz Wojciech Jastrzębiec nie śmiał występować przeciwko potężnemu Oleśnickiemu w obronie starca.
Jagiełło, królowa, biskupi, panowie słuchać musieli tego człowieka żelaznej woli i męztwa, ale zarazem gwałtownego i dającego do zbytku czuć, że on tu jeden miał rozum i władzę. Razi niemal to nieustanne Oleśnickiego narzucanie się z gotowością męczeństwa i wstąpienia w ślady Stanisława Szczepanowskiego...
Odetchnął król, gdy ten nieubłagany stróż oddalił się, sposobiąc w podróż do Bazylei.
Święta wielkanocne spędził król z królową w Krakowie (1434).
Nadchodziła wiosna, zazielenieć miały lasy. Wielki ich miłośnik starzec, już nie mógł usiedzieć w murach swojej stolicy. Napróżno go tu starała się utrzymać królowa, mające nad nim więcej władzy, lecz nieśmiejąca zmieniać starego trybu życia, za którem tęsknił Jagiełło.
Pozoru do tej podróży w lasy na Ruś dostarczył zjazd w Haliczu ze Stefanem mołdawskim hospodarem.
Ciągnął więc król do swej ulubionej Medyki powoli, a sprzyjało podróży łagodne powietrze i zdradliwie przyspieszona wiosna.
Lecz, gdy przybył na miejsce, powiało mrozem nagle. Rozwinięte już liście, kwiaty, podrosłe zboża ściął i zwarzył chłodny wiatr północy.
W połowie maja, co się u nas często trafia, wróciła na krótko zima, oziębiło się powietrze, a choć potem błysnęło słońce, ciepło rychło powrócić nie mogło.
Króla jednak, w jego dworcu w Medyce towarzyszący mu panowie, czeladź, komornicy, powstrzymać nie umieli. Rwał się im i prosił do lasu.
W głębiach puszcz chłód nie wszystko zwarzył; ulubione Jagielle słowiki zawodziły pieśni, przypominające staremu jego młodość, Litwę, lepsze czasy.
Już nie na łowy, bo pora nie była po temu, a sił do nich nie starczyło, jechał król tylko siąść gdzieś na kłodzie, wśród gąszczów i słuchać ptactwa, któremu wiosna śpiewać kazała. Tu on mógł i o wiarołomnym Świdrygielle i o biskupie co go tak karcił, o wszystkich niewdzięcznościach i zawodach zapomnieć. Marszałek, łowczowie, wierna czeladź, napróżno ostrzegali go, że w lasach wiosenną porą siedzieć niezdrowo.
Niewiele miał już do stracenia, a słowiki śpiewały tak ślicznie.
Dnia jednego pojechawszy z południa w lasy, nie dał się z nich wyciągnąć aż nocą. Noc była przejmująca chłodem, król w jednym swoim starym kożuszku wytartym.
W powrocie dreszcze go porwały, ale na to byle jaki ciepły napój mógł poradzić.
Nazajutrz musiał król ciągnąć do Gródka, dokąd na dzień naznaczony posłowie od hospodara przybyć mieli. Zwlókł się biedny z posłania, i choć zmęczony, a niezdrów, pojechał... Siadł tam jeszcze z Mołdawanami do stołu w nieopalanej izbie chłodnej, gdy wśród obiadu zimnica strasznie trząść go zaczęła.
Nie można już było na zjazd pewnego dnia naznaczyć, musiał się położyć Jagiełło.
Znana choroba, na którą lekarstw jest tysiące, leczą ją baby, każdy ma na nią niezawodny środek. Nie tracono więc nadziei, że król mimo wieku swojego wyzdrowieje.
On sam pierwszych dni nie trwożył się wcale. Pojono go bobownikiem i goryczką, zadawano jako lekarstwo wino korzenne. Wszystko to wzmagało gorączkę, ale zimnica uparta wracała.
Siły wreszcie starca opuszczać zaczęły. Strach teraz ogarnął towarzyszących mu... Liczono lata i trudy... Po lekarzy wysłano na wszystkie strony.
Nie było już ratunku.
Znużony życiem, on pierwszy poczuł, że się ono wyczerpało. Dawno mu było tęskno za spoczynkiem.
Zażądał spowiedzi i kapelan Mikołaj kilkakroć go spowiadał. Pobożnie przysposabiał się do śmierci, a z wielkim pokojem ducha.
Prosty a dobroduszny, nigdy przed sobą win swych słabości nie taił, znał je. Nie czynił się wielkim, pragnął być czystym.
W ostatniej godzinie, ten co tak szczodrą dłonią sypał dobrodziejstwa w koło, jednem się tylko niepokoił, czy jakich krzywd niewynagrodzonych nie pozostawiał po sobie.
Zwracał się ciągle do spowiednika przypominając mu, zaklinając go, aby na duszy jego nie ciążyły łzy ludzi.
— Pożegnaj żonę i dzieci, pobłogosław je odemnie... Módlcie się za duszę moją, wszystkim wszystko przebaczyłem.
Chciał spocząć potem. Była to noc ostatnia, rozeszli się ci co go pilnowali znużeni. Jeden Janek Słabosz łożniczy stał przy nim jeszcze, to poprawując wezgłowia, to układając okrycie... a popłakując za dobrym panem, który każdy swój gniew i popędliwość chwilową sowicie opłacał.
Nagle poruszył się król niespokojnie.
— Janek! Słabosz! pójdź sam tu — odezwał się głosem stłumionym.
Wierny sługa schylił się ku niemu.
Król drżącemi, bezsilnemi rękami niespokojnie przebierał. Usiłował nadaremnie ściągnąć z palca pierścień, który nie opuszczał go nigdy.
Była to ślubna Jadwigi obrączka.
— Weź ten pierścień — rzekł — najdroższa to dla mnie ze wszystkich pamiątka. Nigdym jej nie zrzucał z ręki. Oddasz pierścień ten Zbyszkowi biskupowi krakowskiemu; niech on ją po mnie zachowa, a niech mi przebaczy, jeślim przeciw upomnieniom jego w uniesieniu opór stawił. Jeżelim go obraził, niech mi zapomni. Jemu polecam pamięć o duszy mojej, królestwo, wdowę, synów... zwłaszcza starszego... oddaję mu w opiekę wszystko, niech pomni, że mu też łask mych nie szczędził.
I znużony ale uspokojony przymknął powieki.
Noc się zapowiadała wcześnie ostatnią, — a była dni majowych poślednią. Śpiewały jeszcze umierającemu słowiki w drzewach dwór okalających... Izba znowu napełniła się cicho napływającymi ludźmi. Każdy pragnął spojrzeć na dogorywającego i pożegnać go jeszcze. Słabnącemi oczyma on też po jednemu żegnał wierne sługi swoje, niekiedy niewyraźnem jakiem odzywając się do nich słowem. Łzy wszyscy mieli na powiekach, jakby tracili ojca.
Księża odmawiali ostatnie przy konających modlitwy, poruszanie ust okazywało, że je za nimi powtarzał.
Przez okna wciskał się pierwszy brzask dnia, gdy król wyzionął ducha spokojnie, jakby po długich usypiał trudach.
W izbie panowała cisza, przerywana łkaniem przytomnych. Uklękli księża, pierwszy odmawiając Anioł Pański za duszę jego.
Tak skończył marzeniem słowiczej pieśni król ten czystego serca, prostego ducha, który ciężarowi panowania nad siły, nad państwem ogromnem, niezjednoczonem jeszcze, podołać się starał — i nie mógł. Męczennik biedny, dziecko puszcz, tęskniące za lasami, za swobodą, musiał być niewolnikiem obowiązku, skuty złotą obręczą, która czoło jego opasywała.
Śmierć tego człowieka, który królem już był tylko z imienia, jak grom pełen groźb rozległa się po osieroconym kraju.
Jeden biskup Zbigniew mógł teraz podołać ciężarowi bezkrólewia, a ten był w drodze do Bazylei.
Szczęściem i on i kanclerz Koniecpolski zatrzymali się byli w Poznaniu. Tejże nocy gońce biegli do królowej i do niego.
W Krakowie nic nie dozwalało nawet przeczuwać wieści, która miała spaść na wdowę, król opuścił ją zdrów zupełnie a wesół, bo całe swe życie spędziwszy w nieustannych podróżach po kraju, w drodze tylko czuł się swobodnym, a mógł małymi podarkami i ludzi i siebie cieszyć. Wiosna zapowiadała się piękna, królewicze ze swym mistrzem i dozorcą siedzieli nad książkami lub zabawiali się ochoczo w podworcach. Sonka cieszyła się nimi.
Nagle po mieście jakby drżenie przebiegło. Głos jakiś niewiedzieć zkąd, niewiadomo przez kogo przyniesiony, rozległ się — król umarł!
Szeptano sobie z trwogą do uszu tajemniczo, nie dowierzając. Kupki ludzi zbiegały się w rynku i rozpraszały po domostwach. Nie można było dośledzić, człowiek czy wiatr przyniósł żałobną nowinę.
Jeźdźców kilku przemknęło się przez miasto ku zamkowi.
W chwilę potem uderzyły głucho dzwony.
Nigdy znaczenie jednego człowieka, w którym naród złożył wszystkie swe nadzieje i losy, który sobą uosabia państwo, silniej się czuć nie daje, jak gdy nagle wodza tego narodowi zabraknie. Może on za żywota nie mieć władzy, stracić moc, przelać ją na innych, w chwili zniknięcia i zgonu zdaje się jak gdyby pękło ogniwo, które wszystko jednoczyło i trzymało.
Królowa Sonka spokojna zajęta była chłopcami swemi, którzy w dolnej komnacie zamkowej przy otwartem oknie siedzieli jeden za księgą z Kotem, drugi z Ryterskim zabawiając się na pół szabelką małą, na pół wielkiemi głoskami, które mu ten ukazywał i tłumaczył.
W godzinach nauki królowa przychodziła tak często czuwać na dziećmi, rozpytywać nauczycieli i słuchaniem uczyć się sama. Księgi i nauki obchodziły ją żywo, znała ich ważność dla swych synków, a ciągły pobyt wykształconych cudzoziemców na dworze, wpoił w nią potrzebę nauki języków i oświaty w ogóle.
Z boleścią nieraz postrzegała, że Niemcy szczególniej z barbarzyństwa się polskiego wyśmiewali, chociaż u nich też nauka więcej rozpowszechnioną nie była i zamykała się w ciasnem kółku duchownych, kleryków, pisarzy kancelaryjnych i obcowaniem z nimi wykształceńszych magnatów.
Postawić synów swych na równi z ludźmi najoświeceńszymi owej epoki, i wogóle krzewić oświatę, której ogniskiem była żywo się rozwijająca akademia krakowska, stało się zadaniem ulubionem królowej, od chwili, gdy dzieci dorastać zaczęły.
Dobroduszna prostota Jagiełły, który musiał się ciągle posługiwać drugimi, wielu rzeczy nie będąc świadomym, budziła w niej pragnienie, aby Włodek i Kaźko samoistniejszymi być mogli.
Ponieważ wszelka ówczesna mądrość płynęła i zasadzała się na znajomości pisma świętego, a dotąd nie było przekładu jego na język polski, królowa pierwsza, dla siebie i synów z biblii słowiańskiej i czeskiej polskie tłumaczenie kazała przygotować.
Dla niej też wymowny ks. Paweł z Zatora rozpoczął co niedziela kazania miewać na Wawelu po polsku do ludu mnogiego, przysłuchującego się im z uniesieniem.
Gdy który z profesorów akademii potrzebował drogiego rękopisu, udawał się przez ks. Kota, nauczyciela królewiczów, do Sonki, pewien, że mu ona nie odmówi pomocy.
Naostatek ażeby zaskarbić sobie u ludzi miłość dla swych dzieci i z litościwego serca, królowa dozwalała, aby ubogie pacholęta z miasta przychodziły śmiało do synów jej po tę jałmużnę dla nauki, która później weszła w obyczaj w Krakowie. Pauprowie z garnuszeczkami chodzili od drzwi do drzwi i żywili miłosierdziem poczciwych mieszczan krakowskich.
Lecz zwyczaj ten zrodził się po raz pierwszy na zamku królewskim, pod oczyma królowej, pod jej opieką, za pośrednictwem jej synaczków.
Dopuszczano umyślnie pacholęta na zamek, pod okna tej izby, gdzie Władek i Kaźko abecadła się uczyli, a królowa przez ręce ich rozdawała biednym suknie, bieliznę, obuwie, jedzenie...
Szczególniej sieroty z dalekich stron dla nauki do Krakowa przychodzące, znajdowały tu opiekę, dzieci biedne Szlązaków, Pomorzan i sąsiednich krajów...
Zwykle się gromadka takich obdartusów, na pół bosa, nędznie odziana, skupiała pod znajomem oknem; królewicze uśmiechali się temu biedactwu, a ks. Kot wychyliwszy się do nich, słuchał po trosze egzaminu, aby się przekonać, że to byli istotnie studenci, a nie żebracy uliczni.
Trudno-bo było z powierzchowności rozeznać paupra od nędznego włóczęgi, tak większa część ich biednie wyglądała, a niejeden przecież z nich doszedł później nauką i pracą do najwyższych dostojeństw. Jak niegdyś w Paryżu, chciwa nauki młódź, w ulicy na słomie legała, byle słyszeć mistrzów sławnych, tak naówczas już w Krakowie tłumy się schodziły zasłyszawszy, że się tu źródło otworzyło, z którego czerpać mógł każdy.
Szkółki przygotowawcze istniały już po wszystkich kościołach i parafiach, a szczególniej w Krakowskiem było ich mnóstwo. Zaledwie skończywszy w nich początkową naukę, boso, o głodzie ciągnął biedny pauper, do tej „alma mater”, która nie odpychała nikogo.
Tu... na bruku, zasypiało się gdzieś pod kościołem, pod murem, u płota, a we dnie z garnuszkiem szedł chłopak wypraszać trochę strawy i wciskał się tak na ławę szkolną, w prostym kubraku i chodaczkach...
Czasem stary jaki ksiądz wziął do posług, przyjęto do bursy, żywiło się jak mogło, byle uczyć.
Pomiędzy temi pauprami były i blade chłopięta, zaledwie wychodzące z dzieciństwa i draby pod wąsem, opóźnione na drodze...
Była to nowa ludność uliczna krakowska, dawniej nieznana, a teraz się codzień pomnażająca, z którą wkrótce szczególniej nieszczęśliwi żydzi rachować się musieli, bo od nich się studentom kozubales należał...
Ilekroć paupry gromadniej się zbierały pod oknami królewiczów, królowa zawsze wychodziła, każąc nieść za sobą przygotowaną odzież, obuwie, jadło i inne podarki, nawet najdroższy ze wszystkich papier prosty i tabliczki do pisania rozdawano ubogim, ale ks. Kot wprzódy słuchał katechizmu i czytania.
I tego dnia wiosennego, królowa Sonka miała przyjemność przypatrywać się obrazkowi ślicznemu rozdawania jałmużny gromadce.
U okna stało z dziesiątek chłopaków, z odkrytemi głowy, niebardzo starannie przyczesanemi, w połatanych kubrakach, sznurkami powiązanych chodakach na nogach, z garnuszkami na sznurkach przewieszonemi przez plecy. Niektórzy z nich jak tyczki od fasoli chudzi a słuszni, inne pędractwo małe, oczy i ręce mieli wszyscy ku oknom zwrócone.
Ks. Kot z królewiczem Władysławem siedział w jednym oknie, Ryterski z mniejszym Kaźmirzem w drugiem...
Królowa też stała zdaleka ze sługami, zwykłą niosącemi jałmużnę.
Niektórych pauprów znał już ks. Kot i oni jego, innych zaczepiał śmiejąc się królewicz. Odpowiedzi na zapytania płynęły z ust gromadki żywo, wszyscy się wyścigali z niemi, śmiejąc, zbliżając śmiało, bo pewni byli dobrotliwego przyjęcia.
Nauczyciel królewiczów dowiadywał się o ich potrzeby. Jedni pokazywali podziurawione opończe, drudzy nogi bose, dobywające się z podartych chodaczków, innych twarze znędzniałe same powiadały, że ich nakarmić trzeba było...
Wyszła stara niewiasta z misą ogromną i łyżką garnuszki im napełniać, a że królewska kasza i kluski smaczne były, głodne dzieci cisnęły się z garnkami jedne przed drugiemi — a mnie! a mnie! — wołając.
Odzież sami królewicze z okna podawali tym, co jej potrzebowali.
Radość była niezmierna, okrzyki wesołe... a królewiczom też serce rosło, gdy się tak miłosierdzia uczyli, choć mieli je ze krwi ojca, i dla nich nie było szczęśliwszej godziny nad tę, gdy rozdawać mogli...
Już się rozchodzili pauprowie, podskakując i ciesząc z obłowu, a niektórzy po drodze garnuszki swe opróżniać zaczęli, królewicze wracali do nauki, a królowa Sonka weszła do swych komnat, których okna także na podworce patrzały, gdy postrzegła zamęt na nich jakiś niezwykły.
Ludzie się zbiegali, kilku konnych wjechało i opodal z koni zsiadłszy, rozpowiadali coś nadchodzącym... Czeladź podnosiła ręce i chwytała się za głowy. Ze wszystkich drzwi zaczęli się wysuwać komornicy ciekawi i skupiali w gromady...
Inni ledwie tu schwyciwszy coś od przybyłych, pędem powracali na zamek...
Nie usłyszała jeszcze królowa nic, lecz serce jej uderzyło jakiemś przeczuciem, zakryła sobie oczy.
Wewnątrz szeptał głos jakiś natarczywy, okrutny.
— Król umarł!
Stała tak osłupiała oczekując, pytać nie śmiejąc, drżąc, nie przywołując nikogo. Wolała tę chwilę niepewności przedłużyć, niż wyrok usłyszeć straszny, którego się lękała.
Po korytarzach zamkowych tętniało bieganie, szepty i wykrzyki ją dochodziły, ale drzwi stały zamknięte i do niej nikt nie przybywał.
Serce coraz żywiej biło w piersiach królowej.
Zdawało się, że wszyscy ją odbiegli, zamiast się skupić koło niej.
W podworcach gromadziło się coraz więcej ludzi, szmer coraz się wzmagający je napełniał. Królowa musiała wesprzeć się o krzesło, bo ustać dłużej osłabła nie miała siły... Zdawało się teraz, że z dziedzińców przez okna otwarte, z wiosennym powiewem, płynęły głosy powtarzające:
— Król umarł!
Ręce miała załamane, spuszczone, głowę na piersi zwieszoną, jak winowajca oczekujący głosu sędziego.
Otwarły się drzwi nareszcie, blady, wzruszony ochmistrz dworu jej Nałęcz Malski wszedł i jakby się przybliżyć nie śmiał, został u progu.
Królowa chciała go spytać i już otworzyła usta, gdy z niedomkniętych drzwi ukazał się występujący śmielszym krokiem kanonik Elgott, ale i na jego twarzy wyryta była boleść i przestrach.
— Woli Bożej i zrządzeniu Opatrzności poddać się musi wszelkie stworzenie — rzekł głosem drżącym. — Módlmy się za duszę pana naszego; król umarł!!
Słaby okrzyk wyrwał się z ust Sonki. Oczyma potoczyła dokoła, jak gdyby szukała dzieci. Właśnie ks. Wincenty Kot obu chłopców do izby wprowadzał. Strwożone i zapłakane królewięta szły ku matce... Starszy łzy cisnące mu się połykał...
Obu ich jednym uściskiem objęła królowa, przytuliła do piersi i dopiero wybuchnęła jękiem i płaczem.
Mistrz Wincenty kazał uklęknąć wychowańcom, ukląkł sam i za duszę króla modlitwę głośno odmawiać zaczął. Padła na kolana królowa i twarz ukrywszy w dłoniach, szlochała milcząca...
Wtem na Wawelu i po mieście całem zaczęły bić dzwony.
W godzinę potem, z oschłemi, nabrzmiałemi oczyma siedziała Sonka z dziećmi, w głębokich myślach pogrążona.
Męztwem wielkiem musiała swą żałość i ból opanować, aby czuwać i bronić dzieci, zyskać im opiekunów, zapewnić spadek po ojcu...
Wszystko od niej zawisło, na jej ramionach ciężyło...
Uchwały szlachty, jej obietnice, nadzieje, mogły się rozbić o jeden zjazd burzliwy, ulecieć z jednym namiętnym okrzykiem.
Ona tu stała osamotniona, obca, wpośród tłumów obojętnych, wśród zażartych nieprzyjaciół, z niewielką garstką ludzi, na których liczyć mogła. Lecz na czele tych, co jej przyrzekli koronę dla starszego syna, stał przepotężny biskup Zbigniew...
Z nim i za nim szli rodzony jego Jan marszałek koronny, stryj Dobiesław, Jan stryjeczny, Topory i Leliwy spokrewnione, Koniecpolscy i Tarnowscy, cała niemal Małopolska i znaczna część Wielkiej Polski...
Goniec pędził i ztąd do Poznania do Zbyszka biskupa — Weź wszystko w swe dłonie, ratuj!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.