Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI

Wieczorem, gdy piła herbatę, za oknem rozległ się chlupot końskich kopyt po błocie i odezwał się znajomy glos. Zerwała się, rzuciła się do kuchni, do drzwi. Ktoś szedł prędkim krokiem przez sień. Pociemniało jej w oczach, oparłszy się o framugę, pchnęła drzwi nogą.
— Dobry wieczór, mateńko! — rozległ się znajomy głos i na ramionach jej spoczęły suche, długie ręce. W sercu matki wezbrał jednocześnie — smutek rozczarowania i — radość, że widzi Andrzeja. Wezbrały, zmieszały się w jedno palące uczucie, które objęło ją gorącą falą, objęło, poniosło — i padła twarzą na pierś Andrzeja. Andrzej przyciągnął ją mocno, ręce jego drżały. Matka w milczeniu płakała cicho. Gładzik jej włosy i mówił śpiewnie, jak gdyby nucił:
— Nie płaczcie, mateńko, nie męczcie serca! Daję wam słowo, mówię wam — prędko go wypuszczą! Nie mają żadnych dowodów przeciw niemu, a chłopcy milczą jak gotowane ryby.
Objąwszy matkę przez plecy, wprowadził ją do pokoju, a matka, tuląc się do niego, szybkim gestem wiewiórki ocierała z twarzy łzy i chciwie, całą piersią, chłonęła jego słowa.
— Paweł kłania się wam. Zdrowy, wesoły, że nie bywa lepiej. Ciasno tam! Ludzi więcej niż setkę nałapali, i naszych, i z miasta. W jednej celi po troje, czworo siedzi. Zwierzchność więzienna niczego sobie: dobra, a przy tym zmęczona — dużo roboty dostarczyli ci diabelscy żandarmi! Więc nie bardzo surowo komenderują, a ciągle powtarzają: „Ciszej, panowie, nie narażajcie nas na nieprzyjemności!” No, i wszystko idzie dobrze. Rozmawiają, posyłają sobie książki, jedzeniem się dzielą. Dobre więzienie! Stare, brudne, ale za to łagodne i lekkie. Kryminalni także dobrzy ludzie, pomagają nam. Wypuścili mnie, Buklna i jeszcze czterech. Niedługo i Pawła wypuszczą, to pewne! Najdłużej ze wszystkich Wiesowszczikow będzie siedział, gniewają się na niego bardzo. Wymyśla wszystkim bez wytchnienia! Żandarmi patrzeć na niego nie mogą. Oddadzą go pod sąd, albo pobiją kiedyś. Paweł namawia go: „Zostaw Mikołaju! Nie staną się przecież lepsi, jeżeli ich zwymyślasz!” A on ryczy: „Wyrwę ich z ziemi, wycisnę jak wrzody!” Paweł trzyma się dobrze — równo, twardo. Mówię wam — niedługo go wypuszczą...
— Niedługo! — powiedziała matka uspokojona uśmiechając się łagodnie. — Wiem, że już niedługo!
— To dobrze, że wiecie! No, więc nalejcież mi herbaty i opowiedzcie, jak się wam żyło.
Patrzył na nią uśmiechając się, taki bliski i dobry, a w jego okrągłych oczach paliła się iskra trochę smutnej miłości.
— Bardzo was kocham, Jędrusiu! — głęboko westchnąwszy powiedziała matka przyglądając się z czułością jego chudej twarzy, śmiesznie porośniętej kępkami ciemnych włosów.
— Mnie niewiele potrzeba. Wiem, że mnie kochacie! Wy wszystkich kochacie, serce macie wielkie, mateńko! — huśtając się na krześle mówił chachoł.
— Nie, was kocham nie tak, jak innych! — upierała się matka. — Gdybyście mieli matkę, ludzie zazdrościliby jej takiego syna...
Chachoł potrząsnął głową i mocno potarł ją obiema rękami.
— Mam i ja gdzieś matkę... — powiedział cicho.
— A wiecie, co ja dziś zrobiłam? — wykrzyknęła nagle.
I pośpiesznie zachłystując się niemal z zadowolenia i trochę koloryzując, opowiedziała mu, jak to przyniosła dziś literaturę do fabryki.
Andrzej z początku aż oczy rozwarł ze zdziwienia, potem wybuchnął głośnym śmiechem i tupiąc z uciechy nogami, tłukł się palcami po głowie i krzyczał radośnie:
— Oho, to nie żart! To robota! Ale Paweł będzie się cieszył! Co? To dobrze, mateńko! I dla Pawła dobrze i dla wszystkich!
Z zachwytem strzelał palcami, świstał, huśtał się i promieniał cały radością wzbudzając w niej mocny i pełny oddźwięk.
— Jędrusiu! Kochanie! — zaczęła mówić, jak gdyby otworzyło się w niej serce i wytrysnęły z niego pełne cichej radości słowa. — Myślałam o swoim życiu — Jezu Chryste! Po cóż ja żyłam? Bicie... robota... niczego nie widziałam oprócz męża, niczego nie znałam oprócz strachu! I jak rósł Pawełek — nie. widziałam. I czy go kochałam, póki mąż żył — nie wiem! Troszczyłam się i myślałam tylko o tym, żeby nakarmić swego zwierza smacznie i sytnie, i na czas, żeby mu dogodzić, żeby nie złościł się, nie groził biciem, pożałował choć jeden raz. Ale nie pamiętam, żeby kiedy pożałował. Bił mnie, jak gdyby nie żonę bił, ale wszystkich, na kogo miał złość. Dwadzieścia lat tak żyłam, a co było przedtem — nie pamiętam. Przypominam sobie — i jak ślepa niczego nie widzę! Był tu Jegor Iwanowicz, my z nim z jednej wsi jesteśmy, mówi on o tym i owym, a ja — domy pamiętam, ludzi pamiętam, ale jak ludzie żyli, co mówili, co się u kogo wydarzyło — zapomniałam! Pożary pamiętam — dwa pożary. Widać, wszystko ze mnie wybito, zabito mi duszę na głucho, oślepła, nie słyszy...
Zaczerpnęła tchu i chciwie, jak ryba wyciągnięta z wody połykając powietrze pochyliła się ku przodowi i ciągnęła dalej, zniżywszy głos:
— Umarł mąż, uczepiłam się syna — a on poszedł za tymi sprawami. Ciężko mi. było i żal go... zginie — jakże ja będę żyć? Ile strachu, ile niepokoju wycierpiałam wtedy! Serce mi się krajało, gdy myślałam o jego losie...
Zamilkła na chwilę, po czym, wolno kiwając głową, powiedziała znacząco:
— Nieczysta jest nasza babska miłość! Kochamy to, co nam jest potrzebne. A oto patrzę na was — za matką tęsknicie — a na co wam ona? I wszyscy inni ludzie za naród cierpią, do więzień idą, na Sybir, umierają. Młode dziewczęta chodzą nocą same, po błocie, po śniegu, w deszcz. Idą same siedem wiorst z miasta do nas. Kto je wygania, kto je popycha? Kochają. One kochają — czystą miłością! Wierzą! Wierzą, Jędrusiu! A ja — nie mogę tak! Ja kocham tylko to, co bliskie.
— Możecie! — powiedział Andrzej i, odwróciwszy od niej twarz, potarł mocno, swoim zwyczajem, głowę, policzek i oczy. — Wszyscy kochają to, co bliskie, ale dla wielkiego serca i dalekie — bliskie! Wy dużo możecie. Wielkie jest w was to, co macierzyńskie...
— Daj Boże! — powiedziała cicho. — Czuję przecież — dobrze jest tak żyć! Ot i was kocham — może kocham mocniej niż Pawełka. Pawełek — zamknięty taki. Teraz chce się ożenić z Saszeńką — a mnie, matce, nie powiedział o tym...
— To nieprawda! — zaprzeczył Andrzej. — Wiem o tym. Nieprawda. Kocha ją i ona jego — to prawda. Ale żenić się — nie, tego nie będzie, nie! Ona by chciała, ale Paweł nie chce...
— Więc to tak? — w zamyśleniu powiedziała cicho matka i oczy jej spoczęły ze smutkiem na twarzy Andrzeja. — Tak. Ludzie wyrzekają się siebie...
— Paweł to rzadki człowiek! — cicho odezwał się Andrzej. — Żelazny człowiek...
— Teraz ot — siedzi w więzieniu! — ciągnęła dalej matka, pogrążona w zadumie. — Niepokoi się człowiek, boi się, ale — już nie tak! Całe życie inne i strach też inny — o wszystkich. I serce inne — dusza oczy otworzyła, patrzy: smutno jej i radośnie. Wielu rzeczy nie rozumiem. I tak mi gorzko, tak mi żal, że w Boga nie wierzycie! Ale — to już nic nie poradzisz! I widzę — dobrzy z was ludzie, tak! I skazaliście się na trudne życie za lud, na ciężkie życie za prawdę. I prawdę waszą także zrozumiałam: póki będą bogaci — niczego naród nie dostanie — ani prawdy, ani radości, niczego! Żyję tak wśród was, czasem w nocy wspomnę przeszłość, siłę moją nogami zadeptaną, serce młode, zabite — żal mi siebie, gorzko mi! Ale mimo to lepiej mi teraz żyć. Coraz lepiej sama siebie widzę...
Andrzej wstał i, starając się nie szurać nogami, zaczął ostrożnie chodzić po pokoju, wysoki, chudy, zamyślony.

— Dobrzeście to powiedzieli! — zawołał z cicha. — Dobrze. W Kerczy był taki młodziutki żyd, wiersze pisał i raz napisał tak:

I niewinnie zabitych
Siła prawdy wskrzesi!...

Zresztą zakatowała go policja w Kerczy, ale — to nieważne. Znał prawdę i wiele posiał jej w ludziach. I otóż — wy także byliście przecie — niewinnie zabitym człowiekiem...
— Mówię ja teraz — ciągnęła dalej matka — mówię, sama siebie słucham — sama sobie nie wierzę! Całe życie myślałam tylko o jednym — jakby tu dzień bokiem obejść i jakby go tu niespostrzeżenie dla wszystkich przeżyć, żeby mnie nikt nie tknął. A teraz o wszystkich myślę. Może i nie tak jak trzeba wasze sprawy rozumiem, ale wszyscy bliscy mi jesteście, wszystkich mi was żal, dla wszystkich chcę dobrego. A dla was, Andrzeju — najwięcej!...
Podszedł do niej i powiedział:
— Dziękuję!
Wziął jej rękę w swoje ręce, mocno uścisnął, potrząsnął i pośpiesznie odwrócił się od niej. Zmęczona wzruszeniami matka, nie śpiesząc się, myła filiżanki i milczała. W piersiach jej tliło się krzepiące, ogrzewające jej serce uczucie.
Andrzej przechadzając się po pokoju, mówił:
— Dobrze by było, mateńko, żebyście Wiesowszczikowem się zajęli, dali mu trochę ciepła. Jego ojciec siedzi w więzieniu — paskudny taki staruszek. Zobaczy go Mikołaj z okna — wymyśla. Niedobrze! Mikołaj jest przecie dobry — psy lubi, myszy, każde stworzenie, a ludzi nie lubi! Ot, jak można zepsuć człowieka!
— Matka przepadła bez wieści, ojciec — złodziej i pijanica — w zamyśleniu powiedziała matka.
Kiedy Andrzej odchodził, żeby się położyć, ukradkiem przeżegnała go, a kiedy ułożył się już, po pół godzinie spytała cicho:
— Spicie już, Jędrusiu?
— Nie — a co
— Dobranoc!
— Dziękuję, mateńko, dziękuję! — odpowiedział z wdzięcznością.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.