Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII

Szary domek Własowów coraz bardziej ściągał na siebie uwagę osiedla. Było w tej uwadze dużo podejrzliwości i nieświadomej wrogości, ale rodziła się już i ufna ciekawość. Czasem przychodził jakiś człowiek, ostrożnie oglądał się i mówił do Pawła:
— No, bracie, ty tu książki czytasz, na prawie się znasz. Więc objaśnij mnie...
I opowiadał Pawłowi o jakiejś niesprawiedliwości policji albo administracji fabrycznej. W zawikłanych sprawach Paweł dawał mu liścik do znajomego adwokata, do miasta, a jeżeli mógł — objaśniał sprawę sam.
Stopniowo w ludziach budził się szacunek dla młodego, poważnego człowieka, który mówił o wszystkim prosto i śmiało, patrząc na wszystko i słuchając wszystkiego z uwagą, uparcie grzebiąc się w plątaninie każdego poszczególnego wypadku i zawsze i wszędzie znajdując jakąś wspólną, nie kończącą się nić, tysiącami mocnych węzłów łączącą ludzi.
Szczególniej podniosła powagę Pawła w oczach ludzi historia „kopiejki na błota“.
Za fabryką, prawie okrążając ją zgniłym pierścieniem, ciągnęły się obszerne bagna, porosłe jedliną i brzozą. Latem oddychały gęstymi, żółtymi oparami i na osiedle leciały z nich chmury komarów siejąc gorączkę. Błota należały do fabryki i nowy dyrektor chcąc wyciągnąć z nich pożytek, postanowił je osuszyć, a przy sposobności wybrać torf. Wskazując robotnikom, że w ten sposób uzdrowi okolicę i polepszy warunki ich życia, wydał rozporządzenie, żeby odliczać z ich zarobków kopiejkę od każdego rubla na osuszenie błota.
Wśród robotników zawrzało. Najbardziej oburzało ich to, że urzędnicy fabryczni nie wchodzili w liczbę płatników nowego podatku.
W sobotę, kiedy wywieszono ogłoszenie dyrektora o ściąganiu kopiejki, Paweł był chory, nie pracował i nie wiedział nic o tym. Na drugi dzień, po mszy, przyszedł do niego starszy robotnik o szanownym wyglądzie, giser Sizow i wysoki i zły ślusarz Machotin i opowiedzieli mu o zarządzeniu dyrektora.
— Najstarsi z nas zebrali się — mówił z powagą Sizow — naradzili się i posłali nas do ciebie zapytać się, jako że jesteś człowiekiem, który dużo wie — czy jest takie prawo, żeby wolno było dyrektorowi naszymi kopiejkami z komarami wojować?
— Zważ tylko! — powiedział Machotin błyskając wąskimi oczyma. — Cztery lata temu na łaźnię, złodzieje, zbierali. Trzy tysiące osiemset rubli zebrano. A gdzie one są? Łaźni — nie ma!
Paweł wyjaśnił niesprawiedliwość podatku i oczywistą korzyść tego przedsięwzięcia dla fabryki: zachmurzeni, odeszli.
Odprowadziwszy ich matka powiedziała uśmiechając się:
— No, Pawełku, i starsi zaczęli do ciebie po rozum chodzić!
Paweł nie odpowiadając, pogrążony w myślach, usiadł przy stole i zaczął coś pisać. Po kilku minutach powiedział jej:
— Proszę cię, pojedź do miasta i oddaj tę kartkę.
— Czy to niebezpieczne? — zapytała.
— Tak. Tam drukują dla nas gazetę. Histora kopiejki musi koniecznie ukazać się w tym numerze...
— Dobrze, dobrze! — odezwała się. — Ja zaraz...
Było to pierwsze polecenie, dane jej przez syna. Ucieszyła się, że tak otwarcie powiedział jej, o co chodzi.
— I ja to rozumiem, Pawełku — mówiła ubierając się. — Toż to grabież! Jak się ten człowiek nazywa — Jegor Iwanowicz?
Wróciła późnym wieczorem, zmęczona, ale zadowolona.
— Saszeńkę widziałam! — opowiadała synowi. — Kazała ci się kłaniać. A ten Jegor Iwanowicz, prosty taki w obejściu i żartowniś. Śmiesznie tak mówi.
— Zadowolony jestem, że ci się podobają! — cicho powiedział Paweł.
— Szczerzy ludzie, Pawełku, prości. Dobrze, jeżeli ludzie są prości! I wszyscy — szanują ciebie...
W poniedziałek Paweł znowu nie poszedł do roboty, bolała go głowa. Ale w obiad przybiegł Fedzia Mazin, wzburzony, szczęśliwy, i dysząc ze zmęczenia, oznajmił:
— Idziemy! Cała fabryka zbuntowała się! Posłali po ciebie! Sizow i Machotin mówią, że ty lepiej od innych możesz objaśnić Co się tam dzieje!
Paweł w milczeniu zaczął się ubierać.
— Baby przyleciały — piszczą!
— Pójdę także! — oznajmiła matka. — Co oni tam zamierzają? Pójdę!
— Chodź! — powiedział Paweł.
Przez ulicę szli prędko i w milczeniu. Matce wzburzenie aż zapierało oddech — czują, że nadciąga coś ważnego. W bramie fabryki stała gromada kobiet krzykliwie wymyślając. Gdy we troje przecisnęli się na podwórze, wpadli od razu w czarny, gęsty, podniecony i huczący tłum. Matka widziała, że wszystkie głowy zwrócone były w jedną stronę, do ściany oddziału kowalskiego, gdzie na kupie starego żelaziwa, na tle czerwonej cegły, stali wymachując rękami Sizow, Machotin, Wiałow i jeszcze pięciu starszych, wpływowych robotników.
— Własow idzie! — krzyknął ktoś.
— Własow? Dawajcie go tutaj...
— Ciszej! — zakrzyczano od razu w kilku miejscach. I gdzieś, blisko, rozległ się równy głos Rybina:
— Nie kopiejki trzeba bronić, ale — sprawiedliwości! Ot co! Droga nam jest nie nasza kopiejka — nie okrąglejsza jest od innych, ale — cięższa. Ludzkiego, krwawego potu więcej w niej niż w dyrektorskim rublu — ot co! I nie kopiejka jest nam droga, ale — krew i prawda — ot co!
Słowa jego padały w tłum i krzesały gorące okrzyki:
— Prawdę mówi! Dobrze, Rybin!
— Racja, palaczu!
— Własow przyszedł!
Głosy zlewały się w jednostajne wycie wichru, zagłuszając hałaśliwy stukot maszyn, ciężkie westchnienia pary, szum pasów transmisyjnych. Zewsząd biegli pośpiesznie ludzie machając rękami, podniecając się wzajemnie gorącymi i jątrzącymi słowami. Rozgoryczenie i złość, zawsze drzemiące w zmęczonych piersiach ludzkich, budziły się, domagały się ujścia, zdawały się unosić w powietrzu, coraz szerzej rozpościerały ciemne skrzydła, coraz dalsze zataczały kręgi, porywając za sobą ludzi, zderzając ich ze sobą, przeradzając się w płomienny gniew. Nad tłumem kołysała się chmura dymu i sadzy, zlane potem twarze pałały, skóra policzków płakała czarnymi łzami. W ciemnych twarzach paliły się oczy, błyskały zęby.
Tam, gdzie stali Sizow i Machotin, ukazał się Paweł i rozległ się jego krzyk:
— Towarzysze!
Matka widziała, że twarz mu zbladła, a wargi drżą. Mimo woli posunęła się naprzód rozpychając tłum. Mówiono do niej ze złością:
— Dokąd leziesz?
Popychano ją, ale to nie powstrzymywało jej: rozsuwając ludzi ramionami i łokciami, powoli przeciskała się coraz bliżej i bliżej do syna, poddając się niepokonanemu pragnieniu znalezienia się przy jego boku.
A Paweł wyrzuciwszy z piersi to słowo, któremu zwykł był nadawać głęboki i ważny sens, poczuł, że gardło ściska mu spazm radości walki; owładnęło nim pragnienie rzucenia ludziom swego serca, płonącego ogniem marzenia o prawdzie.
— Towarzysze! — powtórzył czerpiąc z tego słowa podnietę i siłę. — Jesteśmy ludźmi, którzy budują kośćioły i fabryki, kują łańcuchy i pieniądze. My — to żywa siła, która karmi i bawi wszystkich, od urodzenia aż do grobu...
— Tak! — krzyknął Rybin.
— My zawsze i wszędzie — pierwsi w pracy, ostatni w życiu. Kto troszczy się o nas? Kto pragnie naszego dobra? Kto uważa nas za ludzi? Nikt!
— Nikt! — odezwał się jak echo czyjś głos.
Paweł opanowując się, zaczął mówić prościej, spokojniej. Tłum powoli zbliżał się do niego, stawał się ciemnym, tysiącogłowym ciałem, patrzył w jego twarz setkami uważnych oczu, chłonął jego słowa.
— Nie wywalczymy sobie lepszej doli, póki nie poczujemy się towarzyszami, rodziną przyjaciół mocno związanych jednym pragnieniem — pragnieniem walki o nasze prawa.
— Gadaj o sprawie! — rozległy się grubiańskie okrzyki, gdzieś obok matki.
— Nie przeszkadzaj! — odezwały się dwa niegłośne okrzyki w różnych miejscach.
Zakopcone twarze chmurzyły się niedowierzająco i ponuro, dziesiątki oczu patrzyło w twarz Pawła poważnie, w zamyśleniu.
— Socjalista, ale — niegłupi! — zauważył ktoś.
— Śmiało gada! — trąciwszy matkę w ramię powiedział wysoki, ślepy na jedno oko, robotnik.
— Czas, towarzysze, zrozumieć, że nikt prócz nas samych nie pomoże nam! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — oto nasze prawo, jeśli chcemy zwyciężyć wroga!
— Prawdę mówi, chłopcy! — krzyknął Machotin.
I szeroko machnąwszy ręką, potrząsnął w powietrzu pięścią.
— Trzeba wezwać dyrektora! — powiedział Paweł.
W tłum jakby wicher uderzył. Zachwiał się i dziesiątki głosów krzyknęły od razu:
— Dyrektora tutaj!
— Delegatów wysłać po niego!
Matka, przepchnąwszy się ku przodowi, patrzyła na syna z dołu, pełna dumy: Paweł stał wśród starych, najbardziej szanowanych robotników, wszyscy słuchali go i zgadzali się z nim. Podobało się jej, że nie złościł się i nie wymyślał jak inni.
Jak grad na żelazo, sypały się urywane okrzyki, przekleństwa, złe słowa. Paweł patrzył na ludzi z góry i szukał czegoś wśród nich szeroko otwartymi oczyma.
— Delegatów!
— Sizowa!
— Własowa!
— Rybina! On umie się odgryzać!
Nagle w tłumie rozległy się niegłośne okrzyki:
— Idzie!
— Dyrektor!...
Tłum rozstąpił się robiąc miejsce wysokiemu człowiekowi z ostrą bródką i długą twarzą.
— Przepraszam! — powiedział odsuwając z drogi robotników krótkim gestem ręki, ale nie dotykając ich. Oczy jego były przymrużone. Wzrokiem doświadczonego władcy ludzi badawczo obmacywał twarze robotników. Zdejmowano przed nim czapki, kłaniano mu się — szedł nie odpowiadając na ukłony i siał w tłumie ciszę, skrępowanie, wstydliwe uśmiechy i niegłośne okrzyki, w których słychać już było skruchę dzieci, przyznających się do złej psoty.
Przeszedł obok matki, prześliznąwszy się po jej twarzy surowymi oczyma, zatrzymał się obok kupy żelaza. Ktoś z góry wyciągnął do niego rękę — nie przyjął jej, swobodnie, silnym ruchem ciała wstąpił na górę. Stanął przed Pawłem i Sizowem i zapytał:
— Co to za zbiegowisko? Dlaczego porzuciliście pracę?
Kilka sekund było cicho. Głowy ludzi chwiały się jak kłosy. Sizow machnął w powietrzu czapką, wzruszył ramionami i spuścił głowę.
— Pytam was! — krzyknął dyrektor.
Paweł stanął obok niego i powiedział głośno wskazując na Sizowa i Rybina:
— My trzej jesteśmy upoważnieni przez towarzyszy do zażądania, by pan odwołał swoje rozporządzenie o potrącaniu kopiejki...
— Dlaczego? — zapytał dyrektor nie spojrzawszy na Pawła.
— Uważamy taki podatek za niesprawiedliwy! — głośno odpowiedział Paweł.
— Więc widzicie w moim zamiarze osuszenia błot tylko chęć eksploatacji robotników, a nie troskę o polepszenie ich bytu? Tak?
— Tak! — odpowiedział Paweł.
— I wy także? — zapytał dyrektor Rybina.
— Wszyscy jednakowo! — odpowiedział Rybin.
— A pan szanowny? — zwrócił się dyrektor do Sizowa.
— Tak, ja także poproszę: już lepiej zostawcie nam tę kopiejkę!...
I znów spuściwszy głowę, Sizow uśmiechnął się wstydliwie i z zakłopotaniem.
Dyrektor wolno powiódł oczyma po tłumie, wzruszył ramionami. Potem spojrzał badawczo na Pawła i zauważył:
— Robicie wrażenie dosyć inteligentnego człowieka, czy naprawdę nie rozumiecie pożytku tego zarządzenia?
Paweł głośno odpowiedział:
— Jeśli fabryka osuszy błota na swój rachunek — to wszyscy zrozumieją!
— Fabryka nie zajmuje się filantropią! — sucho zauważył dyrektor. — Rozkazuję, by wszyscy natychmiast stawili się do pracy!
I zaczął spuszczać się w dół, ostrożnie macając nogą żelazo i nie patrząc na nikogo.
W tłumie rozległ się niezadowolony pomruk.
— Co? — zapytał dyrektor zatrzymując się.
Wszyscy umilkli, tylko skądś, z daleka, rozległ się pojedynczy głos:
— Pracuj sam!...
— Jeżeli za piętnaści minut nie staniecie do roboty, każę zapisać wszystkim karę! — sucho i wyraźnie odpowiedział dyrektor.
Znowu przeszedł przez tłum, ale teraz podnosiło się za nim głuche szemranie i im bardziej oddalała się i niknęła w głębi jego postać, tym głośniejsze rozlegały się okrzyki.
— Mów z nim!
— Oto macie — prawo! Ech, dolo ty nasza, dolo...
Zwracali się do Pawła krzycząc:
— Ej, ty, prawnik, co teraz robić?
— Mówiłeś, mówiłeś, a on przyszedł — wszystko starł...
— No, Własow, co będzie?
Kiedy okrzyki stały się bardziej nalegające, Paweł oświadczył:
— Towarzysze, proponuję porzucić robotę aż do tej pory, póki nie cofnie rozporządzenia o kopiejce.
W podnieceniu zaskakały słowa:
— Znalazł głupców!
— Strajk?
— O kopiejkę?
— No to co? Jak strajk, to strajk!
— Wszystkich za to wygonią!
— A kto będzie pracował?
— Znajdą się tacy!
— Judasze?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.