Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Na drugi dzień dowiedziano się o aresztowaniu Bukina, Samojłowa, Somowa i jeszcze pięciu. Wieczorem przybiegł Fedzia Mazin — u niego także była rewizja i, uszczęśliwiony tym, czuł się bohaterem.
— Bałes się, Fedzia? — zapytała matka.
Pobladł, twarz jego zaostrzyła się, wargi drgnęły.
— Bałem się, że oficer uderzy mnie! Czarnobrody taki, gruby, palce owłosione, a na nosie — czarne okulary. Zupełnie jakby bez oczu. Krzyczał, tupał nogami! W więzieniu cię zgnoję, mówi. A mnie nigdy nie bili, ani ojciec, ani matka. Jestem jedynym synem i kochali mnie.
Zamknął na chwilę oczy, zacisnął usta, szybkim gestem obydwóch rąk wzburzył włosy na głowie i patrząc na Pawła poczerwieniałymi oczyma powiedział:
— Jeżeli mnie kiedy uderzą, cały będę jak nóż, wbiję się w człowieka — zębami będę gryźć — niech od razu dobiją!
— Szczupły jesteś taki, chudziutki! — wykrzyknęła matka. — Jakże ty możesz się bić?
— Będę! — cicho odpowiedział Fedzia.
Gdy odszedł, matka powiedziała Pawłowi:
— Tego pierwszego złamią!...
Paweł milczał.
Po kilku minutach drzwi do kuchni wolno otworzyły się i wszedł Rybin.
— Witajcie! — powiedział uśmiechając się. — Oto znowu jestem. Wczoraj przyprowadzili, a dzisiaj — sam przyszedłem! — Silnie potrząsnął ręką Pawła, wziął matkę za ramię i zapytał:
— Herbatką napoisz?
Paweł w milczeniu przyglądał się jego śniadej, szerokiej twarzy, w obramowaniu gęstej, czarnej brody, i ciemnym oczom. Coś poważnego i wiele znaczącego było w jego spokojnym spojrzeniu.
Matka wyszła do kuchni nastawić samowar. Rybin usiadł, pogładził brodę i, położywszy łokcie na stół, obrzucił Pawła swym pochmurnym spojrzeniem.
— A więc — zaczął, jak gdyby ciągnął dalej przerwaną rozmowę — muszę z tobą pomówić otwarcie. Przyglądam ci się już od dawna, żyjemy prawie obok siebie. Widzę, ludzi do ciebie chodzi dużo, a pijaństwa ani bezeceństwa nie ma. To po pierwsze. Jeśli ludzie nie żyją w bezeceństwie, to zaraz rzucają się w oczy — niby — co takiego? Tak. Ja także nakłułem ludzi w oczy, bo żyję na uboczu.
Mowa jego płynęła ciężko, ale swobodnie. Gładził brodę czarną ręką i badawczo patrzył na Pawła.
— Zaczęli mówić o tobie. Moi gospodarze nazywają cię heretykiem — do cerkwi nie chodzisz. Ja także nie chodzę. Potem pojawiły się te karteczki. Czyś to ty je wymyślił?
— Ja! — odpowiedział Paweł.
— Skądże znów ty! — z niepokojem wykrzyknęła matka wyglądając z kuchni. — Nie ty sam!
Paweł uśmiechnął się, Rybin także.
— Tak! — powiedział.
Matka głośno pociągnęła nosem i wyszła, trochę obrażona, że nie zwrócili uwagi na jej słowa.
— Odezwy — to dobrze pomyślane. Lud niepokoją. Dziewiętnaście było?
— Tak! — odpowiedział Paweł.
— Znaczy — wszystkie czytałem! Tak. Jest w nich niezrozumiałe, jest i zbyteczne — a no, jak człowiek dużo mówi, zdarzy mu się z dziesięć słów zbytecznych też powiedzieć...
Rybin uśmiechnął się. Zęby miał białe i mocne.
— Potem — rewizja. To mnie lepiej usposobiło dla was niż wszystko. I ty, i chachoł, i Mikołaj — wszyscy wy kazaliście się...
Nie znajdując odpowiedniego słowa, zamilkł, spojrzał w okno, postukał palcami po stole.
— Wszyscy pokazaliście — jakie jest wasze postanowienie. Ty, niby wasza wielmożność. rób swoją robotę, a my będziemy robili — swoją. Z chachoła także dobry chłopak. Czasem słucham, jak we fabryce mówi i myślę — tego nie złamią, jego tylko śmierć zwycięży. Mocny człowiek! Ty mi, Pawle, wierzysz?
— Wierzę! — powiedział Paweł kiwnąwszy głową.
— Tak. Spójrz — mam czterdzieści lat, jestem dwa razy starszy od ciebie, dwadzieścia razy więcej widziałem. W wojsku przeszło trzy lata maszerowałem, dwa razy żonaty byłem, jedna umarła, drugą porzuciłem. Na Kaukazie byłem, duchoborców[1] znam. Oni, bracie, życia nie zwyciężą, nie!
Matka słuchała chciwie jego mocnej mowy, przyjemnie jej było, że do syna jej przyszedł starszy człowiek i mówi z nim, jakby się spowiadał. Ale wydało się jej, że Paweł zbyt oschle odnosi się do gościa i, żeby złagodzić ten stosunek, zapytała Rybina:
— Możebyś coś zjadł, Michale Iwanowiczu?
— Dziękuję, matko. Jadłem kolację. A więc, Pawle, ty myślisz, że życie idzie niedobrą drogą, niesprawiedliwą?
Paweł wstał i zaczął chodzić po pokoju założywszy ręce w tył.
— Nie — życie dobrą drogą idzie! Ot, przywiodło was do mnie z otwartym sercem. Nas, którzy całe życie pracujemy razem, łączy coraz bardziej, a przyjdzie czas — połączy wszystkich! Niesprawiedliwie i ciężko jest dla nas urządzone, ale za to samo otwiera nam oczy na swój gorzki sens i samo pokazuje człowiekowi, jak przyśpieszyć jego bieg.
— Prawda! — przerwał mu Rybin — człowieka trzeba odnowić. Jeżeli sparszywieje — zaprowadź go do łaźni, wymyj, włóż czystą odzież — wyzdrowieje! Tak? A jak wewnątrz oczyścić człowieka? To powiedz!
Paweł zaczął mówić gorąco i gwałtownie o władzy, o fabryce, o tym, jak za granicą robotnicy bronią swoich praw. Rybin od czasu do czasu uderzał palcem po stole, jakby stawiając kropkę. Czasem wykrzykiwał:
— Tak!
Raz zaśmiał się i cicho powiedział:
— Młody jesteś jeszcze! Mało znasz ludzi!
Paweł zatrzymał się przed nim i poważnie zauważył:
— Nie będziemy mówili o starości i młodości! Zastanówmy się lepiej, czyje myśli są słuszniejsze.
— A więc, według ciebie i co do Boga oszukali nas? Tak. Ja także myślę, że religia nasza jest fałszywa.
Tu wmieszała się matka. Kiedy syn mówił o Bogu i o wszystkim, co wiązała ze swoją wiarą w niego i co było dla niej drogie i święte, starała się zawsze spotkać spojrzenie jego oczu. Pragnęła prosić go w milczeniu, żeby nie ranił jej serca ostrymi i twardymi słowami niewiary. Ale poza jego niewiarą czuła wiarę, i to ją uspokajało.
— Jakżeż ja mogę go zrozumieć? — myślała.
Zdawało się jej, że Rybinowi, starszemu człowiekowi, sprawiają przykrość słowa Pawła i że obrażają go. Kiedy jednak Rybin spokojnie zadał Pawłowi pytanie, nie mogła ścierpieć tego i łagodnie, ale z naciskiem powiedziała:
— O panu Bogu — proszę ostrożniej! Wy — jak sobie chcecie! — I zaczerpnąwszy tchu, z jeszcze większą mocą ciągnęła dalej. — Ale ja stara, oprzeć bym się nie miała na czym w zgryzotach moich, gdybyście mi Boga zabrali!
Oczy jej napełniły się łzami. Myła naczynia i palce jej drżały.
— Nie zrozumieliście nas, mamo! — cicho i łagodnie powiedział Paweł.
— Wybacz, matko! — powoli i basem odezwał się Rybin i uśmiechając się popatrzył na Pawła. — Zapomniałem, żeś już za stara, żeby ci brodawki wycinać...
— Mówiłem — ciągnął dalej Paweł — nie o tym dobrym i miłosiernym Bogu, w którego wy wierzycie, ale o tym, którym popi grożą nam jak pałką — o Bogu, w którego imieniu chcą zmusić wszystkich ludzi do poddania się złej woli nielicznych...
— Otóż to — wykrzyknął Rybin stuknąwszy palcami po stole — oni nawet Boga nam sfałszowali! Wszystko, co tylko znajduje się w ich rękach, zwracają przeciw nam! Pamiętaj, matko, że Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, to znaczy — Bóg jest podobny do człowieka, jeżeli człowiek jest podobny do niego. A my — nie do Boga jesteśmy podobni, ale do dzikich zwierząt. W cerkwi straszydło nam pokazują... Zmienić trzeba Boga, matko, oczyścić go! W kłamstwa i oszczerstwa przyodziali go, żeby zabić w nas duszę!...
Mówił cicho, ale każde jego słowo spadało na głowę matki jak ciężkie, ogłuszające uderzenie. Jego duża twarz w żałobnym obramowaniu czarnej brody przerażała ją. Blask jego ciemnych oczu był nie do zniesienia, budził w jej sercu bolesny niemal lęk.
— Nie, już lepiej pójdę! — powiedziała przecząco potrząsając głową. — Nie mam sił słuchać tego!
I szybko odeszła do kuchni, odprowadzona słowami Rybina:
— Widzisz, Pawle! Nie w głowie, ale w sercu początek wszystkiego! Jest takie miejsce w duszy człowieka, na którym nic innego nie wyrośnie...
— Tylko rozum oswobodzi człowieka! — twardo powiedział Paweł.
— Rozum siły nie daje! — przeczył mu głośno i z uporem Rybin. — Serce daje siłę, a nie głowa! Ot co!
Matka rozebrała się i położyła się do łóżka nie pomodliwszy się. Było jej zimno i nieprzyjemnie. Rybin, który wydał jej się z początku taki solidny i rozumny, teraz budził w niej uczucie wrogości.
— Heretyk! Podżegacz! — myślała słuchając jego głosu — Także przyszedł — potrzebny!
A Rybin mówił spokojnie i z przekonaniem:
— Święte miejsce nie powinno zostać puste. Tam, gdzie Bóg żyje — miejsce obolałe. Jeżeli wyrwać go z duszy — rana w niej będzie — ot co! Trzeba, Pawle, wiarę nową wymyślić... trzeba stworzyć Boga — przyjaciela ludzi!
— Przecież był Chrystus! — wykrzyknął Paweł.
— Chrystus nie był twardego ducha. Oddal ode mnie — powiada — kielich. I cesarza uznawał. Bóg nie może uznawać władzy ludzi nad ludźmi, on jest wszelką władzą! I duszy swojej nie dzieli: to — boskie, to — ludzkie... A on — handel uznawał, małżeństwo uznawał. I drzewo figowe niesprawiedliwie przeklął — czy z własnej woli nie rodziło? Dusza także nie z własnej woli nie jest płodna dobrem. Czyż to ja sam posiałem w niej zło? Ot co!
W pokoju nieustannie dźwięczały dwa podniecone głosy, ścierając się i zmagając ze sobą jak borykający się zapaśnicy. Paweł chodził — podłoga skrzypiała pod jego nogami. Kiedy mówił, wszystkie dźwięki tonęły w jego głosie, a kiedy spokojnie i powoli płynął niski głos Rybina — słychać było tykanie wahadła i cichy trzask mrozu, obmacującego ściany domu ostrymi pazurami.
— Powiem ci po swojemu, jak palacz — Bóg podobny jest do ognia. Tak! Żyje w sercu. Powiedziano — Bóg — słowo, a słowo — duch...
— Rozum! — z uporem powiedział Paweł.
— Tak! To znaczy — Bóg jest w sercu i w rozumie, a nie w cerkwi. Cerkiew to grób Boga...
Matka usnęła i nie słyszała, kiedy odszedł Rybin.
Ale odtąd zaczął przychodzić często i, jeśli u Pawła był ktoś z towarzyszy, siadał w kącie i milczał, z rzadka tylko wtrącając:
— Ot co! Tak!
A jednego razu patrząc na wszystkich z kąta pochmurnym spojrzeniem, powiedział posępnie:
— Trzeba mówić o tym, co jest, a co będzie — tego nie wiemy — ot co! Kiedy lud oswobodzi się, sam zobaczy; co dla niego lepsze. Dosyć mu głowę nabijał tym, czego wcale sobie nie życzył — dosyć! Niech sam się zastanowi. Może zechce wszystko odrzucić — całe życie i wszystkie nauki, może zobaczy, że to przeciw niemu skierowane, jak na przykład — Bóg cerkiewny. Wy tylko oddajcie mu wszystkie książki do ręki, a on już sam odpowie — ot co!
Ale jeśli Paweł był sam, Rybin rozpoczynał z nim natychmiast nie kończący się, choć zawsze spokojny spór, i matka z niepokojem słuchając ich słów i, obserwując ich, starała się zrozumieć — o czym mówią. Czasem zdawało się jej, że barczysty, czarnobrody chłop i jej syn, smukły i silny — obydwaj oślepli. Miotają się na wszystkie strony w poszukiwaniu wyjścia, chwytają wszystko silnymi, ale ślepymi rękami. trzęsą, przesuwają z miejsca na miejsce, upuszczają na podłogę i rozdeptują to, co upadło, nogami. Zawadzają o wszystko, obmacują wszystko i odrzucają od siebie, nie tracąc wiary ani nadziei...
Przyzwyczaili ją do strasznych w swojej prostocie i śmiałości słów i słowa te nie uderzały już w nią z taką siłą, jak za pierwszym razem — nauczyła się odtrącać je. Niekiedy poza słowami, przeczącymi istnieniu Boga, odczuwała ich mocną wiarę w niego. Wówczas uśmiechała się cichym, wybaczającym uśmiechem.. I chociaż Rybin nie podobał się jej, ale nie wzbudzał już w niej wrogości. Raz w tygodniu nosiła do więzienia bieliznę i książki dla chachoła, pewnego razu dano jej widzenie z nim i po powrocie do domu opowiadała z rozrzewnieniem:
— On i tam — taki jak w domu. Dla wszystkich łagodny, wszyscy z nim żartują. Trudno mu, ciężko, ale — okazać tego nie chce...
— Tak właśnie trzeba! — zauważył Rybin. — My wszyscy w cierpieniu jak w skórze — cierpieniem oddychamy, w cierpienie się odziewamy. A chwalić się nie ma czym. Nie wszystkim zalepiono oczy — niektórzy sami je zamykają — ot co! A jeżeliś głupi — to cierp!...




  1. Duchoborcy — sekta rozpowszechniona na południu Rosji. Uważali, że ze złem należy walczyć tylko duchem (niesprzeciwianie się złemu). Odmawiali służby w wojsku i dlatego byli prześladowani, zsyłani na Kaukaz i na Syberię. — Red. przekł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.