Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Samowar zakipiał i matka wniosła go do pokoju. Goście siedzieli ciasnym kręgiem dookoła stołu, a Natasza, z książką w ręku, usadowiła się w kącie pod lampą.
— Żeby zrozumieć, dlaczego ludzie żyją tak źle... — mówiła Natasza.
— I dlaczego sami są źli — wtrącił chachoł.
— Trzeba przyjrzeć się, jakie były początki ich życia...
— Przyglądajcie się, moi kochani, przyglądajcie się! — zamruczała matka parząc herbatę.
Wszyscy umilkli.
— Wy o czym, mamo? — zapytał Paweł chmurząc brwi.
— Ja? — obejrzała się, a widząc, że wszyscy patrzą na nią, objaśniła zmieszana:
— Ja tak, do siebie. Że niby... popatrzcie sobie!
Natasza roześmiała się, Paweł uśmiechnął się, a chachoł powiedział:
— Dziękuję, mateńko, za herbatę!
— Nie piliście jeszcze, a już dziękujecie — odpowiedziała i spojrzawszy na syna spytała:
— Czy nie będę przeszkadzać?
Odpowiedziała Natasza:
— Jakże to wy, gospodyni, możecie przeszkadzać gościom?
I z dziecinną skargą poprosiła:
— Moja najmilsza! Dajcie mi prędzej herbaty! Trzęsę się cała, strasznie mi nogi zziębły!
— W tej chwili! Zaraz! — pośpiesznie wykrzyknęła matka.
Natasza wypiła filiżankę herbaty, głośno westchnęła i, odrzuciwszy na plecy warkocz, zaczęła czytać książkę w żółtej okładce, z obrazkami. Matka starając się nie brzękać naczyniami, nalewała herbatę i przysłuchiwała się płynnemu czytaniu dziewczyny. Dźwięczny jej głos zlewał się z cichą, smętną pieśnią samowara. W pokoju, niby barwna wstęga, rozwijało się opowiadanie o dzikich ludziach, którzy żyli w jaskiniach i zabijali zwierzęta kamieniami. Było to podobne do bajki i matka kilka razy spojrzała na syna pragnąc go zapytać, co w tym opowiadaniu jest zakazanego. Ale wkrótce śledzenie toku opowiadania zmęczyło ją i zaczęła, niepostrzeżenie dla gości i dla syna, przyglądać się im wszystkim.
Paweł siedział obok Nataszy. Był najładniejszy ze wszystkich. Natasza, nisko pochyliwszy się nad książką, poprawiała często osuwające się jej na skronie, nieposłuszne pasemka włosów. Czasem podnosiła głowę i, zniżając głos, mówiła coś do siebie, nie patrząc w książkę, a oczy jej prześlizgiwały się przyjaźnie po twarzach słuchaczy. Chachoł zwalił się szeroką piersią na róg stołu i zezował starając się zobaczyć rozstrzępione końce swoich wąsów. Wiesowszczikow siedział na krześle sztywno oparłszy ręce o kolana, jak gdyby był zrobiony z drzewa. Ospowata twarz bez krwi, z cienkimi ustami, była nieruchoma jak maska. Nie mrugnąwszy okiem, patrzył uporczywie na odbicie swojej twarzy w błyszczącej miedzi samowaru. Zdawało się, że nie oddycha. Mały Fedzia słuchając czytania bezdźwięcznie poruszał ustami, jakby powtarzał sobie słowa książki, a jego towarzysz, zgarbiwszy się, z łokciami opartymi na kolanach a głową na rękach, uśmiechał się w zamyśleniu. Jeden z chłopców, którzy przyszli z Pawłem — rudy, kędzierzawy, o wesołych zielonych oczach, chciał widocznie coś powiedzieć, bo kręcił się niecierpliwie; drugi, jasnowłosy, krótko ostrzyżony, gładził się dłonią po głowie i patrzył w podłogę — twarzy jego nie było widać. W pokoju było jakoś niezwykle miło. Matka odczuwała ten szczególny, nieznany jej nastrój i wraz ze zlewającym się w jednostajne szemranie głosem Nataszy napływały wspomnienia. Wspominała gwarne wieczorynki swojej młodości, grubiańskie słowa chłopców, od których zawsze cuchnęło przepalaną wódką, ich cyniczne żarty. Wspominała — i uczucie dławiącego żalu nad samą sobą budziło się powoli w jej sercu.
Przypomniała sobie zaloty swego zmarłego męża. Na jednej z wieczorynek schwycił ją w ciemnej sieni i, przycisnąwszy całym ciałem do ściany, zapytał głucho i gniewnie:
— Pójdziesz za mnie?
Bolało ją i było jej wstyd, a on boleśnie miętosił jej piersi, sapał i oddychał jej w twarz gorącym i wilgotnym oddechem. Próbowała wymknąć się z jego rąk, szarpnęła się w bok.
— Dokąd! — zaryczał. — Odpowiadaj! No?
Dusząc się ze wstydu i obrazy milczała. Ktoś otworzył drzwi do sieni, Własow wypuścił ją nie śpiesząc się, i powiedział:
— W niedzielę przyślę swatkę...
I przysłał.
Matka zamknęła oczy i westchnęła ciężko.
— Mnie obchodzi nie to, jak ludzie żyli, ale jak trzeba żyć! — rozległ się w pokoju niezadowolony głos Wiesowszczikowa.
— Właśnie! — podtrzymał go ryży wstając.
— Nie zgadzam się! — krzyknął Fedzia.
Wybuchł spór. Słowa błyskały i strzelały jak języki ognia w ognisku. Matka nie rozumiała, dlaczego krzyczą. Wszystkie twarze zapłonęły rumieńcem podniecenia, ale nikt nie złościł się, nikt nie mówił znanych jej, ostrych wyrazów.
— Panny się wstydzą — zdecydowała.
Podobała jej się poważna twarz Nataszy, uważnie i opiekuńczo obserwującej wszystkich, jak gdyby ci chłopcy byli dla niej dziećmi.
— Poczekajcie, towarzysze! — powiedziała nagle i wszyscy zamilkli patrząc na nią.
— Słuszność mają ci, którzy mówią, że powinniśmy wszystko wiedzieć. Musimy zapalić sami w sobie światło wiedzy, żeby ciemni ludzie mogli nas widzieć, musimy odpowiadać na wszystko uczciwie i prawdziwie. Trzeba poznać całą prawdę i całe kłamstwo...
Chachoł słuchał, i kiwał głową w takt jej słów. Wiesowszczikow, ryży i przyprowadzony przez Pawła fabryczny, stali wszyscy trzej tworząc ciasno skupioną grupę i nie wiadomo dlaczego nie podobali się matce.
Kiedy Natasza umilkła, wstał Paweł i spokojnie zapytał:
— Czy chcemy być tylko syci? Nie! — odpowiedział sam sobie patrząc twardo w stronę ich trzech. — My musimy pokazać tym, którzy siedzą na naszych karkach i zasłaniają nam oczy, że widzimy wszystko, że nie jesteśmy głupcami ani zwierzętami, że nie tylko jeść chcemy — my chcemy żyć życiem godnym ludzi! Musimy pokazać wrogom, że katorżnicze życie, które nam narzucili, nie może nam przeszkodzić zrównać się z nimi pod względem rozumu, a nawet przewyższyć ich!...
Matka słuchała go i w piersiach jej drżała duma — oto, jak składnie mówi!
— Sytych niemało, ale uczciwych nie ma! — mówił chachoł. — My musimy zbudować most ponad błotem tego rozkładającego się życia, do przyszłego królestwa dobra — oto nasza sprawa, towarzysze!
— Gdy nadszedł czas bić, nie pora wtedy ręce leczyć! — głucho sprzeciwił się Wiesowszczikow.
Było już po północy, gdy zaczęli się rozchodzić. Pierwsi odeszli Wiesowszczikow i ryży, i to znowu nie spodobało się matce:
— Patrzcie, jak im się śpieszy! — pomyślała kłaniając się im chłodno.
— Odprowadzicie mnie, Nachodka? — zapytała Natasza.
— Oczywiście! — odpowiedział chachoł.
Kiedy Natasza ubierała się w kuchni, matka powiedziała jej:
— Pończoszki macie za cienkie, jak na tę porę! Już ja, jeżeli pozwolicie, zrobię wam wełniane?
— Dziękuję, Pelagio Niłowna! Wełniane gryzą! — odpowiedziała Natasza śmiejąc się.
— A ja wam zrobię takie, że nie będą gryzły! — powiedziała Własowa.
Natasza popatrzyła na nią uważnie, lekko zmrużywszy oczy, i to uporczywe spojrzenie zmieszało matkę.
— Nie gniewajcie się za moją głupotę — dorzuciła cicho — ja przecież z serca!
— Jacyście wy dobrzy! — także cicho powiedziała Natasza i porywczo uścisnęła jej rękę.
— Dobranoc, mateńko! — zajrzał jej w oczy chachoł, zgiął się i wyszedł za Nataszą do sieni.
Matka popatrzyła na syna — stał w drzwiach do pokoju i uśmiechał się.
— Czego się śmiejesz? — zapytała zmieszana.
— Tak — wesoło mi!
— Wiadomo, stara jestem i głupia, ale na tym, co dobre, to i ja się rozumiem! — zauważyła z lekką urazą w głosie.
— To wyśmienicie! — powiedział Paweł. — Połóżcie się, już najwyższy czas!...
— Zaraz się położę!
Zakrzątnęła się wokół stołu zbierając naczynia, zadowolona i aż spocona z przyjemnego podniecenia, że wszystko przeszło tak dobrze i tak spokojnie się skończyło.
— Dobrześ to obmyślił, Pawełku! — powiedziała. — Chachoł jest bardzo miły! I panienka — ach, jaka mądra! Kto ona jest?
— Nauczycielka! — krótko powiedział Paweł chodząc po pokoju.
— Tak, tak — biedna! Licho ubrana — ach, jak licho! Czy to trudno się przeziębić? A gdzie są jej rodzice?
— W Moskwie! — powiedział Paweł i, zatrzymawszy się przed matką, zaczął cicho i poważnie:
— Pomyśl: ojciec jej — bogacz. Handluje żelazem, ma kilka domów. Za to, że poszła tą drogą — wygnał ją. Wychowywała się w dostatkach, pieszczono ją, miała wszystko, czego zapragnęła, a teraz pójdzie wśród nocy, siedem wiorst, sama jedna...
To uderzyło matkę. Stała pośrodku pokoju i ze zdziwieniem, poruszając brwiami, patrzyła w milczeniu na syna. Potem spytała cicho:
— Do miasta pójdzie?
— Do miasta.
— O jej! i — nie boi się?!
— A jakże! — nie boi się! — uśmiechnął się Paweł.
— Ale po co? Mogłaby tu przenocować — położyłaby się ze mną!
— Nie. To nie byłoby dobrze! Mogliby ją tu zobaczyć jutro rano, a to nie byłoby pożądane dla nas.
Matka w zamyśleniu spojrzała w okno i cicho zapytała:
— Nie rozumiem tego, Pawełku. Cóż tu niebezpiecznego, zabronionego? Przecież niczego złego w tym nie ma, co? Matka nie była tak zupełnie przekonana o tym i chciała usłyszeć z ust syna potwierdzającą odpowiedź. Ale Paweł patrząc jej spokojnie w oczy, twardo oświadczył:
— Złego — nie. Mimo to jednak w przyszłości czeka nas wszystkich — więzienie. Wiedz o tym...
Matce zadrżały ręce. Załamującym się głosem zapytała:
— A może Bóg da i jakoś... obejdzie się?...
— Nie! — łagodnie powiedział syn. — Nie mogę cię oszukiwać. Nie obejdzie się!
Uśmiechnął się.
— Połóż się. Jesteś przecież zmęczona. Dobranoc!
Matka została sama. Podeszła do okna i stanęła przed nim patrząc na ulicę. Za oknem było zimno i mglisto. Wiatr bawił się zdmuchując śnieg z dachów małych sennych domków, bił o ściany, szeptał coś pośpiesznie, padał na ziemię i gnał w dół ulicy białe obłoki suchych śnieżynek...
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! — cicho wyszeptała matka.
Serce płakało w niej i ślepo, żałośnie, jak ćma, trzepotało w oczekiwaniu nieszczęścia, o którym tak spokojnie i z taką pewnością mówił syn. Wydało się jej, że widzi płaską, śnieżną równinę. Jest zimno i z przenikliwym świstem nosi się po niej i miota kosmaty, biały wiatr. Środkiem równiny idzie samotnie chwiejąc się, niewielka, ciemna postać dziewczęca. Wiatr plącze się jej pod nogami, rozdyma spódnicę, rzuca w twarz kłujący śnieg. Trudno iść, maleńkie nogi więzną w śniegu. Chłodno i straszno. Dziewczyna pochyliła się ku przodowi, jak trawka wśród mglistej równiny — igraszka jesiennego wiatru. Na prawo od niej, na błocie, jak ciemna ściana, wznosi się las. Posępnie szumią nagie brzozy i osiny. Gdzieś, daleko przed nią, niewyraźnie błyskają światła miasta...
— Boże, zmiłuj się! — wyszeptała matka wzdrygając się ze strachu...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.