Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI

Wieczorem siedział na krześle w maleńkim suterenowym pokoiku naprzeciw Wiesowszczikowa i mówił zniżając głos i marszcząc brwi:
— W średnie okienko cztery razy...
— Cztery? — ze skupieniem powtórzył Mikołaj.
— Naprzód trzy: ot tak!
I uderzył zgiętym palcem po stole licząc:
— Raz, dwa, trzy. Potem trzeba poczekać i jeszcze raz.
— Rozumiem.
— Otworzy rudy chłop i spyta — po położną? Powiecie — tak, od dziegciarza. Nic więcej, on już zrozumie!
Siedzieli pochyliwszy się ku sobie głowami, obaj krępi i twardzi, i rozmawiali zniżonymi głosami, a matka przyglądała im się stojąc przy stole z założonymi na piersiach rękami. Wszystkie te tajemnicze pukania, umówione pytania i odpowiedzi sprawiały, że uśmiechała się w duszy i myślała:
— Dzieci z nich jeszcze...
Na ścianie paliła się lampa oświecając ciemne plamy wilgoci i obrazki wycięte z pism. Na podłodze poniewierały się powyginane wiadra i skrawki blachy z dachu. Odór olejnej farby, rdzy i wilgoci napełniał pokój.
Ignacy miał na sobie grube, jesienne, z włochatego materiału palto, które podobało mu się bardzo, i matka widziała, jak gładzi miłośnie jego rękaw i przygląda się sobie ze wszystkich stron, z trudnością wykręcając muskularną szyję.
— Dzieci! Kochane dzieci... — myślała z czułością.
— Tak! — powiedział Ignacy wstając. — Więc — pamiętacie? Naprzód do Muratowa, zapytacie o dziadka...
— Pamiętam — powiedział Wiesowszczikow.
Ale Ignacy widocznie nie dowierzał mu, bo jeszcze raz powtórzył wszystkie pukania, słowa i znaki. W końcu uścisnął mu rękę:
— Kłaniajcie się im! Ludziska dobrzy — zobaczycie...
Obrzucił swą postać zadowolonym spojrzeniem, pogładził palto rękami i zapytał matkę:
— Iść już?
— A znajdziesz drogę?
— No! Znajdę... Więc — do widzenia, towarzysze!
I wyszedł, wysoko podnosząc ramiona i wypinając pierś, w nowej czapce na bakier, z powagą wsunąwszy ręce w kieszenie. Na jego skroniach drżały wesoło niesforne, jasne loki.
— No, otóż jestem znowu w pracy! — powiedział Wiesowszczikow podchodząc do matki. — Nudno mi już było... Uciekłem z więzienia i po co? Żeby się ukrywać? A tam uczyłem się. Paweł tak nam napychał łby, że po prostu — rozkosz! No, Niłowna, jak zdecydowano w sprawie ucieczki?
— Nie wiem! — odpowiedziała z mimowolnym westchnieniem.
Mikołaj położył ciężką rękę na jej ramieniu i zbliżywszy do niej twarz powiedział:
— Powiedz im — ciebie oni posłuchają — że to bardzo łatwo! Popatrz sama. To jest na przykład ściana więzienia, a obok — latarnia. Naprzeciw — odludzie, na lewo — cmentarz, na prawo — ulice, miasto. Do latarni podchodzi latarnik — w dzień. Chce oczyścić latarnię, przystawia drabinę do muru, włazi, zaczepia o występ muru haki sznurowej drabiny, spuszcza ją na podwórze więzienne i — odchodzi. Tam, za murem, wiedzą, kiedy to będzie zrobione, i proszą kryminalnych, żeby podnieśli krzyk, albo sami go podnoszą, a ci, którym to jest potrzebne, po drabinie przez mur — raz, dwa — gotowe!
Wymachiwał rękami przed twarzą matki przedstawiając jej swój plan. I wszystko w jego planie wydawało się jasne, proste, zręcznie obmyślone. Matka znała go jako chłopca ciężkiego i nieobrotnego. Oczy Mikołaja patrzyły dawniej na wszystko z ponurą złością i niedowierzaniem, a teraz, jak gdyby przejrzały na nowo, płonęły jasnym i ciepłym światłem wzruszając i przekonywając matkę...
— Pomyśl! Przecież to będzie za dnia! Koniecznie za dnia!... Komu przyjdzie do głowy, że więzień zdecyduje się uciekać w dzień, w oczach całego więzienia.
— A jeżeli — zastrzelą? — powiedziała wzdrygnąwszy się kobieta.
— Kto? Żołnierzy nie ma, dozorcy przybijają rewolwerami gwoździe...
— Za proste mi się to jakoś wyda je...
— Zobaczysz, że mówię prawdę! Ty tylko pomów z nimi! Mam wszystko przygotowane — sznurową drabinkę, haki, mój gospodarz będzie latarnikiem...
Za drzwiami ktoś krzątał się, kaszlał, brzęczało żelazo.
— Otóż i on! — powiedział Mikołaj.
Przez otwarte drzwi wsunęła się blaszana wanna, a ochrypły głos mruczał:
— Właź, cholero...
Potem ukazała się okrągła, siwa głowa bez czapki, z wytrzeszczonymi oczyma, wąsata i dobroduszna.
Mikołaj pomógł wciągnąć wannę, w drzwiach stanął wysoki, przygarbiony człowiek, zakaszlał, odął wygolone policzki, splunął i przywitał się ochryple:
— Dobrego zdrowia...
— O to jego zapytaj! — zawołał Mikołaj
— Mnie? O co?
— O ucieczkę...
— A-a! — powiedział gospodarz wycierając wąsy czarnymi palcami.
— Jakubie Wasiliewiczu, ona nie wierzy, że to takie proste.
— Hm — nie wierzy? To znaczy — nie chce. A my z tobą chcemy, to — wierzymy! — powiedział spokojnie gospodarz. I nagle zgiąwszy się w pół, zakaszlał głucho. Wykaszlawszy się, stał długo pośrodku pokoju rozcierając pierś, sapiąc i patrząc na matkę wytrzeszczonymi oczyma.
— To musi rozstrzygnąć Pawełek i towarzysze — powiedziała Niłowna.
Mikołaj w zadumie opuścił głowę.
— Kto to jest — Pawełek? — zapytał gospodarz siadając.
— Mój syn.
— Jak nazwisko?
— Własow.
Kiwnął głową, wyjął kapciuch i fajkę, nabił ją tytoniem i przemówił urywanymi zdaniami:
— Słyszałem. Mój siostrzeniec zna go. On także jest w więzieniu — Jewczenko, słyszeliście? A moje nazwisko — Gobun. Niedługo wszystkich młodych w więzieniu zamkną — my starzy będziemy mieli dużo wolnego miejsca... Żandarm mi obiecuje, że mojego siostrzeńca na Sybir wyśle. I wyśle go, ten pies!
Zapaliwszy zwrócił się do Mikołaja plując często na podłogę.
— Więc nie chce? Jej sprawa. Wolna wola. Zmęczyło cię siedzenie — chodź, zmęczyło cię chodzenie — siedź. Ograbili cię — milcz, biją — cierp, zabili — leż. Wiadomo... Ale mego Sawkę — wyciągnę! Wyciągnę!
Jego krótkie, jakby wyszczekiwane zdania wzbudzały w matce zdziwienie, a ostatnie słowa — zazdrość.
Idąc ulicą w zimnym wietrze i deszczu, myślała o Mikołaju:
— Jaki to się zrobił — popatrzcie tylko!
I przypomniawszy sobie Gobuna, prawie modlitewnie rozmyślała:
— Widać nie ja jedna zaczęłam na nowo swoje życie!...
A zaraz potem wzbudziła się znowu w jej sercu myśl o synu:
— Gdybyż się zgodził!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.