Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX

Zbudziło matkę głośne pukanie do kuchennych drzwi. Ktoś stukał bez przerwy z cierpliwym uporem. Było jeszcze ciemno i cicho i w tej ciszy uparte, jednostajne bębnienie budziło lęk. Obrawszy się naprędce, matka wyszła do kuchni, stanęła przed drzwiami i zapytała:
— Kto tam?
— Ja — odpowiedział nieznajomy głos.
— Kto?
— Otwórzcie! — odezwał się proszący głos zza drzwi.
Matka podniosła haczyk, pchnęła drzwi nogą — wszedł Ignacy i powiedział radośnie:
— No, nie omyliłem się!
Był po pas obryzgany błotem, twarz jego poszarzała, oczy zapadły i tylko bujne, kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony wystając spod czapki.
— U nas — źle! — powiedział szeptem zamykając drzwi.
— Wiem.
Chłopak zdziwił się. — Skąd? — zapytał mrugnąwszy oczyma.
Opowiedziała mu pokrótce i pośpiesznie wszystko.
— A tamtych dwóch towarzyszy wzięli?
— Nie było ich. Poszli do poboru. Pięciu nas wzięli wliczając wuja Michała...
Pociągnął powietrze nosem i powiedział uśmiechając się:
— A ja — zostałem. Pewnie szukają mnie!
— Jak ocalałeś? — zapytała matka.
Drzwi do pokoju uchyliły się cicho.
— Ja? — powiedział Ignacy siedząc na ławce i rozglądając się. — Na minutę przed nimi leśniczy przybiegł — puka w okno — trzymajcie się, chłopcy, lizą na was...
Zaśmiał się cicho, wytarł twarz połą kaftana i ciągnął dalej:
— No, wuja Michała młotkiem nawet nie ogłuszysz. Powiada zaraz do mnie: Ignacy — do miasta, a żywo! Pamiętasz starszą kobietę? A sam karteczkę już pisze: Masz, idź! Ja w krzaki, pełzam, słyszę — lizą! Dużo ich, ze wszystkich stron hałasują diabły. Jakby pętlę naokoło naszej dziegciami zacisnął... Położyłem się w krzakach — przeszli mimo! Wtedy wstałem i dalej w drogę! Szedłem, szedłem... Dwie noce i cały dzień — bez odpoczynku!
Widać było, że jest zadowolony z siebie. W jego piwnych oczach świecił się uśmiech, a duże, czerwone usta drżały.
— Zaraz dam ci herbaty! — pośpiesznie zawołała matka chwytając za samowar.
— Oddam wam kartkę!
Podniósł z trudem nogę i, krzywiąc się i stękając, postawił ją na ławce.
W drzwiach ukazał się Mikołaj.
— Witajcie, towarzyszu! — powiedział mrużąc oczy. — Pozwólcie, że wam pomogę.
I nachyliwszy się, zaczął prędko odwijać brudną onucę.
— No! — cicho zawołał chłopak wyrywając nogę i, mrugając ze zdumienia oczyma, patrzył na matkę.
Nie zauważywszy jego spojrzenia, powiedziała:
— Trzeba by mu nogi natrzeć wódką...
— Oczywiście! — odparł Mikołaj.
Ignacy zmieszany parsknął śmiechem.
Mikołaj znalazł list, rozprostował go, zbliżył szary, pomięty papierek do twarzy i przeczytał:
„Nie zostawiaj matko sprawy bez nadzoru powiedz wysokiej pani żeby nie zapomniała żeby pisali więcej o naszych sprawach proszę. Zegnaj. Rybin“.
Mikołaj powoli opuścił rękę z l:stem i powiedział półgłosem:
— To wspaniałe!...
Ignacy patrzył na nich poruszając wolno brudnymi palcami rozzutej nogi. Matka ukrywając twarz mokrą od łez, podeszła do niego z miednicą wody, usiadła na podłodze i wyciągnęła rękę do jego nogi. Wsunął ją szybko pod ławkę i zawołał z przestrachem:
— Czego?!
— Dawaj prędzej nogę...
— Zaraz przyniosę spirytusu — powiedział Mikołaj.
Chłopak wsunął jeszcze głębiej nogę pod ławkę i bełkotał:
— Co wy? W szpitalu, czy co?
Zaczęła rozzuwać mu drugą nogę.
Ignacy pociągnął głośno nosem i, poruszając niezdarnie szyją, patrzył na nią z góry, śmiesznie rozdziawiwszy usta.
— Wiesz — powiedziała drżącym głosem — bili Michała Iwanowicza.
— No? — cicho i z przestrachem wykrzyknął chłopak.
— Tak. Przyprowadzili go skatowanego, a w Nikolskim przodownik go znowu bił i komisarz. I w twarz, i kopali go... Cały był we krwi!
— To oni umieją! — odezwał się chłopak chmurząc brwi. Plecy jego drgnęły. — Boję się ich jak diabłów. A chłopi nie bili?
— Jeden uderzył. Komisarz mu kazał. A inni — nic. Ujęli się nawet — nie wolno, powiadają, bić...
— Taak, chłopi zaczynają rozumieć, gdzie kto stoi i za czym.
— Są tam i rozumni...
— Gdzie ich nie ma? Bieda! Wszędzie są, ale znaleźć ich trudno.
Mikołaj przyniósł butelkę spirytusu, podłożył węgli do samowaru i wyszedł w milczeniu. Odprowadziwszy go ciekawym spojrzeniem, Ignacy zapytał cichutko matkę:
— Pan jest lekarzem?
— U nas nie ma panów, tylko — towarzysze...
— Dziwno mi! — powiedział Ignacy uśmiechając się z zakłopotaniem i niedowierzająco.
— Co tu dziwnego?
— A bo — tak. Na jednym końcu po mordzie biją, na drugim nogi myją, a w środku — co?
Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i Mikołaj stając w progu powiedział:
— A w środku ci, którzy liżą łapy tym, co po mordzie biją i ssą krew z tych, których po mordzie biją — oto co w środku!
Ignacy spojrzał na niego z szacunkiem i powiedział po chwili milczenia:
— Zdaje się, że tak właśnie jest!
Wstał, przestąpił z nogi na nogę i, twardo uderzając nimi o podłogę, zauważył:
— Jak nowe się zrobiły! Dziękuję wam...
Usiedli w stołowym pokoju i pili herbatę, a Ignacy opowiadał statecznie:
— To ja roznosiłem gazetę — chodzę dobrze.
— Dużo ludzi czyta? — zapytał Mikołaj.
— Wszyscy, którzy są piśmienni, nawet bogacze czytają. Oni oczywiście nie od nas ją biorą... Rozumieją przecie, że chłopi swoją krwią podmyją ziemię spod panów i bogaczy, więc sami ją dzielić będą i już tak rozdzielą, żeby nie było więcej właścicieli i robotników. Bo i jakże! Za co by łba nadstawiali, jeśli nie za to!
Ignacy obraził się nawet jak gdyby i popatrzył nieufnie i pytająco na Mikołaja. Mikołaj uśmiechał się w milczeniu.
— Bo jeżeli dzisiaj pobiliśmy się i wszyscy razem zwyciężyliśmy, a nazajutrz jeden ma być znowu bogaty, a drugi biedny, to — pokornie dziękuję! My dobrze rozumiemy — bogactwo jest jak lotny piasek, nie leży nigdy spokojnie, ale leci na wszystkie strony! Nie, tego nam nie potrzeba!
— A ty nie gniewaj się tak! — zażartowała matka.
Mikołaj w zamyśleniu zawołał:
— Jakby tu jak najprędzej skierować tam odezwę o aresztowaniu Rybina?
Ignacy nadstawił uszu.
— A odezwę macie? — zapytał.
— Tak.
— Dajcie — ja odniosę! — zaproponował chłopak zacierając ręce.
Matka nie patrząc na niego zaśmiała się cicho.
— Ale przecie zmęczyłeś się i powiadasz, że się boisz?
Ignacy przygładził szeroką dłonią kędzierzawe włosy i odpowiedział rzeczowo i spokojnie:
— Strach — strachem, a sprawa — sprawą! Czego się ze mnie śmiejecie? I wy także!
— Ach ty, dziecko moje drogie! — mimo woli wykrzyknęła matka poddając się wywołanej przez chłopca radości. Uśmiechnął się zawstydzony.
— No, także coś — dziecko!
Mikołaj przyglądając się chłopcu przymrużonymi oczyma przemówił dobrodusznie:
— Nie pójdziecie tam...
— A co? Gdzież ja? — zapytał niespokojnie Ignacy.
— Zamiast was pójdzie kto inny, a wy opowiecie mu szczegółowo, co i jak trzeba robić — dobrze?
— Dobrze! — odpowiedział nie od razu i niechętnie Ignacy.
— A dla was postaramy się o dobry paszport i o miejsce leśniczego.
Chłopak szybko odrzucił głowę i spytał zaniepokojony:
— A jeżeli chłopi będą drzewo brać i w ogóle... to co ja? Wiązać? To nie dla mnie...
Matka roześmiała się i Mikołaj także. Zmieszało to znowu i zmartwiło chłopca.
— Nie bójcie się! — pocieszył go Mikołaj. — Nie będziecie musieli wiązać chłopów — wierzcie mi!...
— Tak! tak! — powiedział Ignacy, uspokoił się i uśmiechnął wesoło. — Dobrze by było do fabryki. Tam, mówią, są dosyć rozumni chłopcy...
Matka podniosła się zza stołu i, patrząc w zadumie w okno, powiedziała:
— Ech, życie, życie! Pięć razy na dzień zaśmiejesz się, pięć zapłaczesz! No, skończyłeś, Ignacy? Chodź spać...
— Kiedy mi się nie chce...
— Chodź, chodź...
— Surowo tu u was! No, idę... Dziękuję za herbatę i za dobre serce...
Kładąc się na łóżku matki, mruczał drapiąc się w głowę:
— Teraz będzie u was wszystko dziegciem śmierdziało... Ech! Niepotrzebne to wszystko... Nie chce mi się spać... Jak to on o tym środku dobrze utrafił... Diabły...
I nagle zasnął i zachrapał głośno, z wysoko podniesionymi brwiami i półotwartymi ustami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.