Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII

Matka oparła się plecami o ścianę i, odrzuciwszy w tył głowę, słuchała ich cichych, jak gdyby odważanych słów. Tatiana wstała, obejrzała się i znowu usiadła. Jej zielone oczy błysnęły suchym blaskiem, gdy popatrzyła z niezadowoleniem i lekceważąco na chłopów.
— Dużoście widać wycierpieli w życiu? — zapytała nagle zwracając się do matki.
— Dość! — odezwała się matka.
— Dobrze mówicie. Za serce chwytają wasze słowa. Myślisz — o Boże, żeby choć przez szparkę popatrzeć na takich ludzi i na takie życie! Jak żyjesz? Jak owca! Ja oto piśmienna jestem, książki czytam, myślę dużo i czasem w nocy myśli spać nie dają. I co z tego? Nie będę myśleć, sczeznę marnie, a będę — też sczeznę.
Mówiła z uśmiechem ironii w oczach i czasami urywała nagłe rozmowę, jak gdyby przegryzała nitkę. Mężczyźni milczeli. Wiatr gładził szyby okien, szurał słomą po dachu, cichutko huczał w kominie. Wył pies. Niechętnie, z rzadka stukały w okno krople deszczu. Ogień w lampie drgnął, zamglił się, ale po sekundzie znowu zapłonął równo i jasno.
— Słuchałam waszych słów — oto dla czego ludzie żyją! I takie to dziwne — słucham ja was i widzę, że przecie wiem to wszystko! A przed wami nigdy nic takiego nie słyszałam i myśli takich nie miałam...
— Trzeba by coś zjeść, Tatiano, i zgasić lampę — powiedział pochmurnie i powoli Stefan. — Zauważą ludzie — u Czumakowów długo się świeciło. Nam to wszystko jedno, ale gościowi może zaszkodzić...
Tatiana wstała i podeszła do pieca.
— Taak! — cicho i z uśmiechem przemówił Piotr. — Teraz, kumie, nastaw słuchy! Jak pojawi się w narodzie gazeta...
— Ja nie o sobie mówię. Jak zaaresztują mnie — dziury w niebie nie będzie!
Żona jego podeszła do stołu i powiedziała:
— Odejdź...
Wstał, odszedł na bok i patrząc jak nakrywa do stołu, dodał z uśmiechem:
— Cena takich ludzi jak ja, niewielka — pięć groszy za wiązkę, a i to, kiedy w wiązce setka...
Matce zrobiło się go nagle żal — podobał się jej teraz coraz więcej. Gdy skończyła mówić, poczuła, że wypoczęła jak gdyby po trudzie i ciężarze dnia. Była zadowolona z siebie i pełna życzliwości dla wszystkich.
— Źle mówicie, gospodarzu! — powiedziała. — Człowiek nie powinien się zgadzać z tym, jak go oceniają ludzie, którym potrzebna jest tylko jego krew. Powinniście sami siebie oceniać od wewnątrz, nie dla wrogów, ale dla przyjaciół...
— Czyż my mamy przyjaciół? — cicho zawołał chłop.
— Chyba do pierwszego kęsa...
— A ja wam powiadam — lud ma przyjaciół...
— Są, tak — ale nie tutaj — ot co! — w zamyśleniu powiedział Stefan.
— A wy postarajcie się, żeby i tutaj byli.
Stefan zamyślił się i powiedział cicho:
— Taak... trzeba by...
— Siadajcie do stołu! — zaprosiła Tatiana.
Przy wieczerzy Piotr, przytłoczony słowami matki i jakby onieśmielony, rozgadał się znowu.
— Wam, mateczko — mówił szybko i z ożywieniem — trzeba by wyjechać stąd jak najwcześniej, żeby was, że tak powiem, nie spostrzeżono. I jedźcie do następnej stacji, a nie do miasta — pocztowymi końmi jedźcie...
— Po co? Ja odwiozę — powiedział Stefan.
— Nie trzeba! W razie czego spytają ciebie — nocowała? Nocowała. A gdzie się podziała? Odwiozłem! Aha... Ty odwiozłeś? Chodź do kryminału! Zrozumiałeś? A po co śpieszyć się do więzienia? Na wszystko przyjdzie czas. Mówią, że jak przyjdzie jego godzina, to i car umrze. A tak to powiesz po prostu — nocowała, najęła konie, wyjechała. Mało kto u kogo nocuje? Wieś przejezdna...
— Gdzieś ty się, Piotrze, bać uczył? — szyderczo zapytała Tatiana.
— Wszystko trzeba umieć, kumo! — uderzywszy się po kolanie zawołał Piotr. — Trzeba umieć bać się i trzeba umieć być odważnym! Pamiętasz, jak z powodu tej gazety naczelnik ziemski Waganowa bił? Teraz Waganowa za żadne pieniądze nie namówisz, żeby książkę wziął do ręki — tak! Wy, mateczko, wierzcie mi, ja jestem szelma kuta na cztery nogi — to wszyscy wiedzą. Książeczki i papierki posieję wam jak najlepiej i ile chcecie! Naród u nas oczywiście nie bardzo piśmienny i lękliwy, jednakże czasy tak ściskają boki, że człowiek mimo woli wytrzeszcza oczy i szuka — jaka przyczyna? A książka jemu po prostu odpowiada: a oto taka! Czytaj i rozważ sobie! Są nawet przykłady, że niepiśmienny więcej od piśmiennego rozumie osobliwie jeżeli piśmienny — syty! Ja tu dużo chodzę, wiele widzę — niczego sobie naród. Żyć można, ale trzeba mieć głowę na karku i dużo obrotności, żeby od razu nie wdepnąć. Władze także poczuły pismo nosem. Powiało jakby chłodem od chłopa — uśmiecha się mało i nieżyczliwie i w ogóle chciałby się od ich widoku odzwyczaić! W tych dniach przyjechali do Smolakowa — tu niedaleko jest taka wioska — podatki ściągać, a chłopi dęba stanęli i za drągi! Komisarz do nich otwarcie: „Ach, wy, psiekrwie. To wy przeciw caratowi?!“ A był tam chłop jeden, Spiwakin, i powiada: „A idźcie do cholery, takie syny, z waszym carem! Jaki tam car, jeżeli ostatnią koszulę ze mnie ściąga?“ Ot do czego doszło, mateczko! Oczywiście Spiwakina capnęli i do kozy, ale słowo zostało i nawet dzieciaki wiedzą o tym — jego nie ma, a słowo krzyczy i żyje!
Nie jadł i mówił bez przerwy, szybkim szeptem błyskając wesoło ciemnymi, szelmowskimi oczyma i hojnie rozsypując przed matką, niby miedziane monety z woreczka, niezliczone spostrzeżenia nad życiem wsi.
Stefan dwa razy przerywał mu:
— Zjadłbyś co...
Piotr chwytał za chleb i łyżkę, ale znowu dawał się porywać swemu opowiadaniu, upajał się nim jak szczygieł pieśnią. Po wieczerzy skoczył na nogi i oznajmił:
— No, pora do domu...
Stanął przed matką, skinął głową i, potrząsając jej ręką, powiedział:
— Zegnajcie, mateczko! Może już nigdy się nie zobaczymy! Muszę powiedzieć, że bardzo to dobrze się stało — to spotkanie z wami i to, coście powiedzieli — bardzo dobrze! W walizce waszej oprócz drukowanego nic nie ma? Wełniana chusteczka? Doskonale! Pamiętaj, Stefan! Wełniana chusteczka! On wam zaraz przyniesie walizkę! Chodźmy, Stefanie! Żegnajcie! Wszystkiego dobrego!...
Wyszli. W izbie słychać było, jak szeleszczą karaluchy, wiatr krząta się po dachu i stuka drzwiczkami od komina, drobny deszcz monotonnie bije o szyby. Tatiana przygotowywala posłanie dla matki ściągając z pieca i z zapiecka odzież i układając ją na ławce.
— Żywy człowiek! — zauważyła matka.
Gospodyni spojrzała na nią spode łba i odpowiedziała:
— Dzwoni, dzwoni, ale — niedaleko go słychać...
— A wasz mąż? — zapytała matka.
— Niczego sobie. Dobry chłop — nie pije. Żyjemy zgodnie, niezły z niego człowiek! Tylko — słabego charakteru...
Wyprostowała się, milczała chwilę, po czym zapytała:
— Bo przecież teraz czego trzeba — buntować się powinien naród? Oczywiście! Wszyscy o tym myślą, ale każdy z osobna, dla siebie. A trzeba, żeby głośno przemówili... I z początku musi się ktoś jeden odważyć...
Siadła na ławce i nagle zapytała:
— Powiadacie, że młode panienki zajmują się tym, chodzą do robotników, czytają, nie brzydzą się, nie boją?
I wysłuchawszy uważnie odpowiedzi matki, westchnęła głęboko, po czym opuściwszy powieki i pochyliwszy głowę, ciągnęła dalej:
— W jednej książce przeczytałam takie słowa — bezmyślne życie. Zrozumiałam to — od razu! Znam takie życie! Myśli niby są, ale nie powiązane ze sobą! Wałęsają się jak owce bez pastucha i nie ma czym ani nie ma komu ich zebrać... To jest właśnie — bezmyślne życie. Uciekłabym od niego i nie obejrzała się nawet — taka nuda, tęsknota i smutek, kiedy człowiek zaczyna coś rozumieć!
Matka widziała tę tęsknotę w suchym blasku zielonych oczu kobiety, w jej chudej twarzy, słyszała ją w jej głosie. Zapragnęła ją pocieszyć, przygarnąć.
— Ale wy, droga moja, rozumiecie, co należy robić...
Tatiana przerwała jej cicho:
— Trzeba umieć. Gotowe, połóżcie się!
Odeszła do pieca i stanęła tam w milczeniu, prosta, surowa i skupiona. Matka położyła się nie rozbierając się, poczuła bolesne zmęczenie w kościach i jęknęła cicho. Tatiana zgasiła lampę i gdy ciemność napełniła izbę, rozległ się jej niski, równy głos. Brzmiał tak, jak gdyby coś ścierał z płaskiego oblicza dusznego mroku.
— Nie modlicie się. Ja także myślę, że nie ma Boga. I cudów także nie ma.
Matka niespokojnie odwróciła się na ławce — prosto na nią patrzył z okna bezdenny mrok i w ciszę wpełzał uparcie ledwie dosłyszalny szmer, szelest. Powiedziała prawie szeptem, lękliwie:
— Co do Boga, nie wiem, ale w Chrystusa wierzę... I słowom jego wierzę — kochaj bliźniego jak siebie samego — w to wierzę!...
Tatiana milczała. W ciemnościach matka widziała niewyraźne kontury jej prostej postaci, szarej na czarnym tle pieca. Stała nieruchomo. Matka zamknęła oczy. Było jej smutno i tęskno.
Nagle rozległ się chłodny głos:
— Śmierci moich dzieci nie mogę wybaczyć ani Bogu, ani ludziom — nigdy!...
Niłowna uniosła się na posłaniu zaniepokojona — poczuła sercem siłę bólu, który wywołał te słowa.
— Młodzi jesteście, będziecie jeszcze mieli dzieci — powiedziała łagodnie.
Kobieta odpowiedziała nie od razu, szeptem:
— Nie! Zepsuta jestem. Doktor mówi, że nigdy już nie urodzę...
Mysz przebiegła po podłodze. Coś sucho i głośno trzasnęło przerywając nieruchomość ciszy błyskawicą niewidzialnego dźwięku. I znowu słychać było szmery i szelesty jesiennego deszczu w słomie dachu, jak gdyby szperały w niej czyjeś przestraszone, cienkie palce. Posępnie spadały na ziemię krople wody znacząc powolne upływanie jesiennej nocy.
Przez ciężki półsen matka słyszała głuche kroki na ulicy, w sieni. Drzwi otworzyły się ostrożnie. Rozległo się ciche nawoływanie:
— Tatiana, położyłaś się?
— Nie.
— A ona śpi?
— Widać śpi.
Zapalił się ogień, zadrżał i utonął w ciemnościach. Chłop podszedł do posłania matki, poprawił na niej kożuch, otulił jej nogi. Ta czuła troskliwość wzruszyła matkę swoją prostotą, zamknęła znowu oczy i uśmiechnęła się. Stefan rozebrał się w milczeniu i wlazł na zapiecek. Zapanowała cisza.
Czujnie wsłuchując się w leniwą ciszę nocy, matka leżała nieruchomo, a przed nią w mroku poruszała się zalana krwią twarz Rybina...
Na zapiecku odezwał się suchy szept:
— Widzisz, jacy ludzie biorą się do tego? Starsi ludzie, ludzie, którzy dość już wycierpieli i napracowali się i którym czas by już spocząć, a oni — oto jak! A ty przecie jesteś młody, rozumny, ech Stefan!...
Wilgotny i niski głos chłopa odpowiedział:
— Do takiej sprawy nie można się brać nie namyśliwszy się...
— Już to słyszałam...
Szepty urwały się i odezwały się znowu — zabrzmiał niski głos Stefana:
— Trzeba zrobić tak — z początku pomówić z każdym oddzielnie. Taki na przykład Alosza Maków — rozgarnięty, piśmienny, a z władzami w niezgodzie. Albo Sergiej Szorin — także rozumny chłop. Kniaziew — człowiek uczciwy, śmiały. Tymczasem wystarczy! Trzeba przyjrzeć się tym ludziom, o których ona mówiła. Wezmę topór i pójdę do miasta, niby na zarobek. Tu trzeba ostrożnie. Ona prawdę mówi — trzeba oceniać człowieka wedle sprawy, której służy. Ot na przykład ten chłop. Jego choćbyś przed Bogiem postawił nie podda się — mocno stoi! A Nikita, co? Odezwało się w nim sumienie — cudeńka!
— Przy was biją człowieka, a wyście gęby rozdziawili...
— Ty — poczekaj! Powiedz — dzięki Bogu, żeśmy sami tego człowieka nie bili! Ot co!
Szeptał długo, to zniżając głos tak, że matka ledwie słyszała jego słowa, to nagle hucząc nisko i donośnie. Wówczas kobieta powstrzymywała go:
— Ciszej! Zbudzisz...
Matka zasnęła ciężkim snem, który zwalił się na nią niespodzianie niby duszna chmura, objął ją i uprowadził.
Tatiana zbudziła ją, gdy w okna chaty patrzył jeszcze ślepymi oczyma szary mrok poranny i ponad wsią w chłodnej ciszy płynął sennie i tajał miedziany dźwięk dzwonu cerkiewnego.
— Nastawiłam samowar, wypijcie herbaty, bo zimno wam będzie tak prosto ze snu jechać...
Stefan rozczesując palcami splątaną brodę, wypytywał rzeczowo matkę, jak ją odnaleźć w mieście, a jej wydawało się, że dzisiaj twarz chłopa nabrała wyrazu, stała się jak gdyby bardziej wykończona. Przy herbacie zauważył z uśmiechem:
— Jak się to wszystko dziwnie ułożyło!
— Co? — spytała Tatiana.
— A ta znajomość! Tak jakoś po prostu...
Matka z zadumą, ale stanowczością powiedziała:
— Przy tej pracy jest już taka zadziwiająca prostota we wszystkim.
Gospodarze rozstali się z nią powściągliwie, skąpi w słowach, ale hojni w okazywaniu mnóstwa drobnych dowodów troskliwości o jej wygodę.
Siedząc w bryczce matka myślała, że chłop ten zacznie pracować ostrożnie i cicho jak kret, ale nieustannie. I zawsze będzie dźwięczał obok niego niezadowolony głos żony i błyskał palący płomień jej zielonych oczu i nigdy, póki życia, nie umrze w niej mściwa, wilcza tęsknota matki za straconymi dziećmi.
Przypomniał jej się Rybin, jego krew, twarz, płonące oczy, słowa — serce ścisnęło się w gorzkim poczuciu bezsilności wobec rozbestwienia. I przez całą drogę do miasta, na tle mglistego, szarego dnia, stała przed nią mocna postać czarnobrodego Michała, w porwanej koszuli, ze związanymi na plecach rękami, z rozwichrzoną głową. Postać pełna gniewu i wiary w swoją prawdę. Myślała o niezliczonych wsiach lękliwie przytulonych do ziemi, o ludziach czekających tajemnie nadejścia prawdy i o tysiącach ludzi, którzy milcząco i bezmyślnie pracują całe życie nie oczekując niczego.
Życie wydawało się jej nieprzeoranym, falistym polem, które w niemym naprężeniu oczekuje robotników i milcząco obiecuje wolnym i uczciwym rękom:
— Zapłodnijcie mnie ziarnem rozumu i prawdy, a dam wam stokrotny plon!
Przypomniała sobie o swoim powodzeniu, czuła głęboko w piersi ciche drżenie radości i tłumiła je wstydliwie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.