Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII

Matka zatrzymała się w progu i podniósłszy dłoń do oczu rozejrzała się. Izba była ciasna, maleńka, ale czysta — to rzucało się od razu w oczy. Zza pieca wyjrzała młoda kobieta, ukłoniła się w milczeniu i znikła. Na pokuciu paliła się na stole lampa.
Gospodarz siedział przy stole, stukał palcem po jego brzegu i uważnie patrzył matce w oczy.
— Chodźcie — powiedział po chwili. — Tatiana, idź zawołać Piotra, ale żywo!
Kobieta wyszła pośpiesznie nie spojrzawszy na gościa. Siedząc na ławce obok gospodarza, matka rozejrzała się — jej walizki nie było widać. Męcząca cisza napełniała izbę. Tylko ledwie dosłyszalnie syczał ogień w lampce. W jej niepewnym świetle twarz chłopa, zachmurzona i zafrasowana, zdawała się niedostrzegalnie kołysać w oczach matki budząc w niej posępne rozdrażnienie.
— A gdzie moja walizka? — zapytała raptem, niespodziewanie dla siebie samej, głośno.
Chłop wzruszył ramionami i odpowiedział w zamyśleniu:
— Nie zginie...
I zniżywszy głos, ciągnął dalej pochmurnie:
— Ja wtedy naumyślnie powiedziałem przy dziewczynie, że pusta — nie, nie pusta! Dobrze wyładowana! Ciężka!
— No? — spytała matka. — Więc co?
Wstał, podszedł do niej, pochylił się nad nią i zapytał cicho:
— Człowieka tego znacie?
Matka wzdrygnęła się, ale odpowiedziała twardo:
— Znam!
I to krótkie słowo jakby oświeciło ją wewnętrznie i rozjaśniło jej wszystko od zewnątrz. Odetchnęła z ulgą, poprawiła się na ławie, usiadła pewniej...
Chłop uśmiechnął się szeroko.
— Zauważyłem, jak mu dawaliście znak i on wam także. Spytałem go po cichu — czy to wasza znajoma stoi tam na ganku?
— A on co? — szybko spytała matka.
— On? Dużo jest nas — powiedział. Tak! Dużo — powiada...
Spojrzał pytająco w twarz gościa i znowu ciągnął dalej:
— Wielkiej siły człowiek! Śmiały... Powiada otwarcie — ja. Biją go, a on swoje...
Jego niepewny, słaby głos, niewykończona jakby twarz i jasne, szczere oczy, coraz bardziej uspokajały matkę. Trwoga i smutek zwolna ustępowały miejsca żrącej, bolesnej litości dla Rybina. Nie starając się już opanować, zawołała z nagłą złością, goryczą i przygnębieniem:
— Zbóje, zwierzęta!
I załkała.
Chłop odszedł od niej ponuro kiwając głową.
— Wyhodowała sobie władza przyjaciół — taak!
I nagle, znowu zwracając się do matki, powiedział cicho:
— A ja tak sobie myślę, że w walizce są gazety; — prawda?
— Tak! — szczerze odpowiedziała matka ocierając łzy. — Przywiozłam dla niego.
Chłop nachmurzył brwi, zebrał brodę w garść i, patrząc w bok, myślał chwilę.
— Dochodziła ona do nas. I książki także dochodziły. Znamy tego człowieka — widywaliśmy!
Urwał, pomyślał, a potem zapytał:
— A co teraz będziecie z tym robić, z tą walizką?
Matka popatrzyła na niego i powiedziała wyzywająco:
— Wam zostawię!
Nie zdziwił się i nie zaprotestował, powtórzył tylko krótko:
— Nam.
Skinął potakująco głową, puścił brodę z garści, rozczesał ją palcami i usiadł.
Z nieubłaganą, upartą natarczywością, stawała przed oczyma matki scena pastwienia się nad Rybinem. Obraz jego gasił w jej głowie wszystkie myśli, ból i uczucie znieważonego człowieczeństwa przesłaniały wszystkie inne uczucia, nie mogła nawet myśleć o walizce ani o niczym innym. Z oczu jej płynęły bezustannie łzy, twarz była ponura, a głos jej nie drżał, gdy mówiła do gospodarza chaty:
— Grabią, dławią, wdeptują w błoto człowieka — przeklęci!
— Siła! — cicho odezwał się chłop. — Potęga za nimi wielka!
— A skąd ją biorą? — zawołała z gniewem matka. — Od nas ją biorą, od ludu, wszystko od nas zabrane!
Drażnił ją ten chłop swoją jasną, ale nieodgadnioną twarzą.
— Taak! — przeciągnął w zamyśleniu. — W koło...
Chwilę nasłuchiwał czujnie, pochylił głowę ku drzwiom i powiedział cichutko:
— Idą...
— Kto?
— Swoi... pewnie...
Do izby weszła jego żona, a za nią chłop. Rzucił w kąt czapkę, szybko podszedł do gospodarza i zapytał go:
— No, jak?
Gospodarz kiwnął potwierdzająco głową.
— Stefan! — powiedziała kobieta stojąc przy piecu. — Możeby podróżna coś zjadła?
— Nie chcę. Dziękuję, moja miła! — odpowiedziała matka.
Chłop podszedł do matki i szybkim, urywanym głosem przemówił:
— Pozwólcie przedstawić się — nazywam się Piotr Jegorow Riabinin, a przezwisko — Szydło. Na sprawie waszej znam się trochę. Piśmienny jestem i można powiedzieć niegłupi...
Pochwycił wyciągniętą do siebie rękę matki i potrząsając nią zwrócił się do gospodarza:
— Popatrz, Stefanie! Barbara Nikołajewna dobra pani, prawda? A mówi, że to wszystko głupstwa, mrzonki! Że niby smarkacze i studenci z głupoty narodowi w głowie mącą. A widzimy teraz my obaj — przedtem statecznego chłopa zaaresztowali, a teraz oto — starsza kobieta i, jak widać, nie pańskiego rodu. Nie obrażajcie się — z jakiego jesteście stanu?
Mówił wyraźnie, pośpiesznie, niemal bez tchu, bródka drżała mu nerwowo, a przymrużone oczy szybko obmacywały twarz i postać kobiety. Oberwany, potargany, z rozczochranymi włosami na głowie, sprawiał wrażenie, jak gdyby dopiero co pobił się z kimś, pokonał przeciwnika i był cały pochłonięty radosnym podnieceniem zwycięstwa. Matce spodobała się jego dziarskość, a także to, że przemówił od razu tak szczerze i otwarcie. Patrząc mu życzliwie w twarz, odpowiedziała na pytanie. Potrząsnął jeszcze raz jej ręką i zaśmiał się cichym, suchym, przerywanym śmiechem.
— Sprawa jest czysta, Stefanie, widzisz? Sprawa jest wspaniała! Mówiłem ci — to sam naród własnymi rękami zaczyna. A pani — prawdy nie powie, to dla niej szkodliwe. Szanuję ją. Co tu gadać! Człowiek z niej dobry i pragnie dla nas dobra, ale nie za wiele — tak, żeby to było bez uszczerbku dla niej! A naród pragnie iść naprzód i nie boi się ani strat, ani szkód — widziałeś? Całe życie jest dla niego szkodą, wszędzie straty, nie ma się gdzie obrócić, wokół nie ma nic, wszędzie, ze wszystkich stron krzyczą — stój!
— Widzę! — powiedział Stefan kiwając głową i zaraz dorzucił:
— Ona niepokoi się o bagaż.
Piotr chytrze mrugnął do matki i przemówił znowu machając uspokajająco ręką:
— Nie martwcie się! Wszystko będzie w porządku, mateczko! Walizka wasza jest u mnie. Jak tylko powiedział mi o was, że niby wy także bierzecie w tym udział, mówię mu — uważaj, Stefan! Nie można gęby rozdziawić i przegapić takiego ważnego zdarzenia! No, i wy, mateczko, pewnie poczuliście coś do nas, jakeśmy przy was stali? Uczciwych ludzi można po gębie poznać, bo niedużo ich, że tak powiem, po ulicach chodzi! Walizeczka wasza jest u mnie...
Siadł obok niej i, zaglądając jej prosząco w oczy, ciągnął dalej:
— Jeżeli chcecie ją wypatroszyć — pomożemy wam z przyjemnością! Książki są nam potrzebne...
— Ona chce nam wszystko oddać! — zauważył Stefan.
— Wspaniale, mateczko! Już my to wszystko umieścimy!
Zerwał się z ławki, zaśmiał się i, chodząc szybko w przód i w tył po izbie, mówił zadowolony:
— Wypadek, że tak powiem nadzwyczajny! Chociaż zupełnie prosty. W jednym miejscu zerwało się, w drugim nawiązało! Nieźle! A gazeta, mateczko, dobra i pracę spełnia — przeciera ludziom oczy! Dla panów — nieprzyjemna. Ja tu o siedem wiorst stąd u pani jednej pracuję przy stolarskiej robocie. Dobra kobieta, trzeba przyznać, książki daje różne. Przeczytasz i czasem aż cię olśni! W ogóle — wdzięczni jej jesteśmy. Ale pokazałem jej numerek tej gazety, to nawet — obraziła się trochę. Zostawcie to, mówi, Piotrze! To smarkacze bez rozsądku robią. I z tego tylko nieszczęście może być dla was, więzienie, Sybir, mówi, z tego...
Znowu zamilkł niespodzianie, pomyślał i zapytał:
— A powiedzcie, mateczko, ten człowiek to wasz krewny?
— Nie, obcy! — odpowiedziała matka.
Piotr zaśmiał się bezdźwięcznie, uradowany czymś, i pokiwał głową. Ale już w następnej chwili matce wydało się, że słowo „obcy“ jest nieodpowiednie w stosunku do Rybina i krzywdzi go.
— Nie jestem jego krewną — powiedziała — ale znam go dawno i szanuję jak rodzonego brata... starszego!
Nie znajdowała odpowiedniego słowa i było jej to nieprzyjemne. Nie mogła znowu powstrzymać cichego łkania. Ponura, wyczekująca cisza napełniła izbę. Piotr stał z przechyloną na ramię głową, jakby przysłuchiwał się czemuś, Stefan oparłszy się łokciem o stół cały czas postukiwał w zamyśleniu palcem po stole. Żona jego oparła się o piec i matka czuła w mroku, że nie odrywa od niej spojrzenia i od czasu do czasu także spoglądała w jej twarz — owalną, smagłą, z prostym nosem i ostro zarysowanym podbródkiem. Jej zielonawe oczy świeciły uważnie i bystro.
— Więc przyjaciel! — cicho powiedział Piotr. — Z charakterem — taak!... Ocenił się wysoko — jak należy! Oto człowiek, Tatiano — co? Ty mówisz...
— Czy on żonaty? — zapytała Tatiana przerywając mu i cienkie wargi jej maleńkich ust zacisnęły się mocno.
— Wdowiec — odpowiedziała smutnie matka.
— Dlatego też odważył się! — powiedziała Tatiana niskim, piersiowym głosem.
— Żonaty taką drogą nie pójdzie — obawiałby się...
— A ja? Żonaty jestem, a mimo to — zawołał Piotr.
— Zostaw, kumie! — nie patrząc na niego powiedziała skrzywiwszy usta kobieta. — Cóż ty takiego robisz? Tylko tyle, że gadasz i z rzadka książkę przeczytasz. Nie dużo ludzie będą mieli z tego pożytku, że ty ze Stefanem po kątach szepczesz.
— Mnie wielu słyszy! — zaprzeczył cicho z urazą chłop. — Ja tu jestem czymś w rodzaju drożdży, nie masz racji...
Stefan spojrzał w milczeniu na żonę i znowu spuścił głowę.
— I po co w ogóle chłopi się żenią? — zapytała Tatiana. — Robotnica potrzebna, mówią, a co to za robota?
— Mało ci jeszcze! — głucho powiedział Stefan.
— Co z tej roboty? Żyje się głodując z dnia na dzień, wciąż to samo. Urodzą się dzieci — nie ma czasu zająć się nimi, nie pozwala na to praca, która nie daje chleba.
Podeszła do matki, siadła obok niej i mówiła dalej z uporem, bez skargi i smutku:
— Miałam ich dwoje. Jeden, dwuletni, sparzył się wrzątkiem, drugiego nie donosiłam — martwy się urodził przez tę przeklętą pracę! Oto moje radości. Niepotrzebnie chłopi się żenią — powiadam — ręce sobie tylko wiążą. Żyliby swobodnie, staraliby się o ten inny porządek, szliby jawnie za prawdą jak ten człowiek! Czy nie słusznie mówię, mateczko?...
— Słusznie! — powiedziała matka. — Słusznie, moja miła — inaczej nie pokonasz życia...
— A wy macie męża?
— Umarł. Syna mam...
— A gdzie on, z wami mieszka?
— W więzieniu siedzi! — odpowiedziała matka.
I poczuła, że te słowa, zamiast, jak zwykle smutkiem, napełniły jej serce spokojną dumą.
— Drugi już raz go wsadzają — zawsze za to, że rozumie prawdę bożą i otwarcie ją sieje... Młody jest, piękny, rozumny. To on wymyślił tę gazetę i Michała Iwanowicza skierował na tę drogę, choć jest dwa razy młodszy od niego! Teraz będą sądzić mego syna i skażą. A on ucieknie z Sybiru i znowu będzie pracował...
Mówiła i uczucie dumy i wzruszenia rosło w jej piersiach, ściskało jej gardło. Tworzyła obraz bohatera i obraz ten domagał się nowych słów. Czuła nieodpartą potrzebę zrównoważenia czymś promiennym i rozumnym mrocznych przeżyć tego dnia, które przygniatały ją swą bezmyślną grozą i bezwstydnym okrucieństwem. I poddając się nieświadomie tej potrzebie zdrowej duszy, stapiała wszystko, co widziała jasnego i czystego, w jeden płomień, oślepiający swym czystym blaskiem...
— Dużo już jest na świecie takich ludzi, a będzie ich coraz więcej i wszyscy oni aż do ostatniego tchu walczyć będą o wolność i prawdę dla ludzi...
Zapomniała o ostrożności i, chociaż nie wymieniała imion, opowiadała o wszystkim, co wiedziała, o tajnej pracy dla oswobodzenia ludu z łańcuchów chciwości. Kreśląc drogie sercu obrazy, wkładała w nie całą siłę swej ogromnej miłości, tak późno zbudzonej w jej sercu przez uderzające w nie ciosy życia. I sama z gorącą radością zachwycała się ludźmi, którzy stawali w jej pamięci oświetleni i upiększeni przez jej uczucie.
— Praca wre wspólna na całej ziemi, we wszystkich miastach. Siły dobrych ludzi rosną, nie można już ich ani wyliczyć, ani wymierzyć, a rosną one ciągle i będą rosnąć aż do dnia naszego zwycięstwa...
Głos jej płynął spokojnie, znajdowała łatwo potrzebne słowa i nawlekała je niby błyszczące, różnokolorowe paciorki na mocną nić swoich pragnień. Chciała oczyścić serce z krwi i brudu tego dnia. Widziała, że chłopi przyrośli jak gdyby do miejsca, gdzie zastały ich jej słowa, że nie poruszają się patrząc jej poważnie w twarz. Słyszała przerywany oddech siedzącej obok niej kobiety i wszystko to wzmacniało jeszcze jej wiarę w to, co mówiła i obiecywała ludziom...
— Wszyscy, dla których życie jest trudne, kogo dławi nędza i bezprawie, kogo pognębili bogacze i ich sługusy — wszyscy, cały naród powinien wyjść na spotkanie tych, którzy giną za niego w więzieniach i idą na śmiertelną kaźń. Oni jedni objaśnią lud nie szukając osobistej korzyści, gdzie leży droga prowadząca do szczęścia wszystkich ludzi. Oni powiedzą szczerze, że droga ta jest trudna i siłą nikogo nie powiodą za sobą. Ale jeśli raz staniesz ramię przy ramieniu z nimi, to już nie odejdziesz od nich nigdy, bo widzisz, że mówię prawdę i że to właśnie jest ta droga, a nie inna!
Cieszyła się, że ziszcza się jej dawne pragnienie, że oto ona sama mówi ludziom o prawdzie!
— Za takimi ludźmi może naród iść bez obawy. Oni nie poprzestaną na małym, nie zatrzymają się, póki nie zwyciężą fałszu, zła i chciwości, nie spoczną, póki cały naród nie stopi się w jedno serce i nie powie jednym głosem — ja jestem władcą i sam ustanowię równe dla wszystkich prawa!...
Umilkła zmęczona i rozejrzała się. Serce jej napełniła spokojna pewność, że słowa jej nie przepadną na darmo. Chłopi patrzyli na nią, jakby oczekiwali jeszcze czegoś. Piotr złożył ręce na piersiach, zmrużył oczy, na jego upstrzonej piegami twarzy drżał uśmiech. Stefan oparłszy się łokciem o stół, pochylił się cały naprzód i wyciągnął szyję, jakby wciąż jeszcze słuchał. Na twarz jego padał cień, co uczyniło ją bardziej wykończoną. Żona jego, siedząca obok matki, zgarbiła się oparłszy łokcie na kolanach i patrzyła sobie pod nogi.
— Więc to tak! — szeptem powiedział Piotr i ostrożnie usiadł na ławce kiwając głową.
Stefan wyprostował się powoli, popatrzył na żonę i rozłożył w powietrzu ręce, jakby chcąc coś objąć...
— Jeżeli już brać się do tej sprawy — powiedział półgłosem w zamyśleniu — to już naprawdę trzeba całą duszą...
— Taak... W tył się nie oglądaj!... — wtrącił nieśmiało Piotr.
— Zakrojone to szeroko! — ciągnął dalej Stefan.
— Na całą ziemię! — dorzucił znowu Piotr.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.