Matka (Gorki, 1946)/Część druga/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Raz Mikołaj, zawsze punktualny, przyszedł z biura o wiele później niż zwykle i, nie rozebrawszy się, powiedział pośpiesznie zacierając z podnieceniem ręce:
— Wiecie, Niłowna, dzisiaj z więzienia uciekł jeden z naszych towarzyszy. Ale który z nich — tego nie udało się nam dowiedzieć...
Matka zachwiała się na nogach. Przejęta wzruszeniem, usiadła na krześle i zapytała szeptem:
— Może... Pawełek?
— Może! — powiedział Mikołaj podniósłszy ramiona. — Ale jak pomóc mu się ukryć, gdzie go odnaleźć? Chodziłem teraz po ulicach — może spotkam? To głupie, ale trzeba przecież coś robić! I — znowu pójdę...
— Ja także! — zawołała matka.
— Idźcie do Jegora, może on wie o czymś? — zaproponował Mikołaj i zniknął.
Narzuciła chusteczkę na głowę i, ożywiona nadzieją, szybko wyszła na ulicę.
Migało jej w oczach, serce uderzało pośpiesznie zmuszając ją niemal do biegu. Szła z opuszczoną głową na spotkanie tego, co miało nastąpić, nic wokoło nie widząc.
— Przyjdę, a on tam jest! — majaczyła nadzieja popychając ją naprzód.
Było gorąco. Dusiła się ze zmęczenia i, gdy doszła do schodów prowadzących do mieszkania Jegora, zatrzymała się nie mając sił iść dalej. Obejrzała się, krzyknęła cichutko i zamknęła oczy — wydało się jej, że w bramie stoi Mikołaj Wiesowszczikow z rękami w kieszeniach. Ale gdy spojrzała znowu — nie było nikogo...
— Wydało mi, się! — powiedziała w myśli wchodząc po stopniach i przysłuchując się. Na dole, na podwórzu, słychać było głuchy odgłos powolnych kroków.
Zatrzymała się na zakręcie schodów, przechyliła się, spojrzała w dół i znowu zobaczyła uśmiechającą się do niej ospowatą twarz.
— Mikołaj! Mikołaj... — zawołała biegnąc na jego spotkanie, a serce jej ścisnęło się boleśnie z rozczarowania.
— Idź na górę, idź! — odpowiedział jej machnąwszy ręką.
Pobiegła szybko po schodach, weszła do pokoju Jegora, który leżał na kanapie, i wyszeptała bez tchu:
— Mikołaj uciekł... z więzienia...
— Który? — zapytał ochrypłym głosem Jegor podnosząc głowę z poduszki. — Jest ich tam dwóch...
— Wiesowszczikow... idzie tutaj!...
— Cudownie!
A on wszedł już do pokoju, zamknął drzwi na haczyk, zdjął czapkę i śmiejąc się cicho, przygładził włosy na głowie.
Jegor podniósł się opierając się na łokciach, odchrząknął, kiwnął głową.
— Pozwólcie...
Uśmiechając się szeroko, Mikołaj podszedł do matki, chwycił jej rękę.
— Gdybym cię nie był zobaczył, to choć z powrotem do więzienia wracaj! Nikogo w mieście nie znam, a do osady pójdę — schwycą od razu. Chodzę i myślę — głupiec ze mnie! Po co uciekłem? Nagle widzę — Niłowna biegnie! Ja za tobą...
— Jak uciekłeś? — zapytała matka.
Usiadł niezręcznie na brzegu kanapy i mówił zmieszany wzruszając ramionami:
— Nadarzyła się sposobność. Byłem na spacerze, a kryminalni zaczęli bić dozorcę. Jest tam jeden taki, były żandarm, wygnany za kradzież — szpieguje, donosi, żyć nikomu nie daje! Biją go więc — zamieszanie, dozorcy zlękli się, biegają, gwiżdżą. Widzę — brama otwarta, plac, miasto... I wyszedłem nie śpiesząc się... Jak we śnie. Odszedłem trochę, opamiętałem się — dokąd iść? Patrzę — a brama więzienna już zamknięta...
— Hm! — powiedział Jegor. — A możebyście, mój panie, wrócili, zapukali do drzwi i poprosili, żeby was wpuszczono... Wybaczcie, zapomniałem się trochę.
— Tak — ciągnął dalej z uśmiechem Mikołaj — wiem, że to głupio, ale nieprzyjemnie mi wobec towarzyszy... Nikomu nic nie powiedziałem... i idę sobie... Więc idę, widzę — nieboszczyka niosą, dziecko. Poszedłem za trumną, schyliłem głowę, nie patrzę na nikogo. Posiedziałem na cmentarzu, owionęło mnie powietrze i przyszła mi do głowy jedna myśl...
— Jedna? — zapytał Jegor i westchnąwszy dorzucił. — Myślę, że nie jest jej tam ciasno...
Wiesowszczikow zaśmiał się nieurażony i potrząsnął głową:
— No, teraz nie mam już takiej pustej głowy, jak dawniej. A ty, Jegorze Iwanowiczu, ciągle chorujesz...
— Każdy robi co może! — odpowiedział Jegor kaszląc.
— Mów dalej.
— Potem poszedłem do muzeum. Chodziłem tam, patrzyłem i wciąż myślę — jak i dokąd teraz? Nawet rozgniewałem się na siebie. I jeść mi się bardzo zachciało. Wyszedłem na ulicę, chodzę, złoszczę się... Widzę — policjanci przyglądają się wszystkim... No, myślę, z moim pyskiem szybko znajdę się na bożym sądzie!... Nagle Niłowna biegnie mi naprzeciw! Odsunąłem się, a potem za nią — ot i wszystko!
— A ja cię nawet nie zauważyłam! — z zawstydzeniem powiedziała matka. Przyglądała się Wiesowszczikowi i wydało się jej, że zrobił się jakiś lżejszy.
— Pewnie towarzysze się niepokoją... — powiedział drapiąc się w głowę Mikołaj.
— A władzy to ci nie żal? Ona się także niepokoi! — zauważył Jegor. Otworzył usta i zaczął tak poruszać wargami, jak gdyby przeżuwał powietrze.
— Jednakże — żart na stronę! Trzeba cię ukryć, co nie jest łatwe, chociaż przyjemne. Gdybym mógł wstać.
Zaczął się znowu dusić, chwycił się rękami za pierś i począł ją rozcierać słabymi ruchami.
— Mocno się rozchorowałeś, Jegorze Iwanowiczu! — powiedział Mikołaj opuszczając głowę.
Matka westchnęła i z niepokojem rozejrzała się po maleńkim, ciasnym pokoiku.
— To moja osobista sprawa! — powiedział Jegor. — Wy, mamusiu, pytajcie o Pawła, dosyć tego udawania!
Wiesowszczikow uśmiechnął się szeroko.
— Paweł zdrowy. Jest u nas czymś w rodzaju starosty. Z władzami rozmawia i w ogóle — komenderuje. Szanują go...
Własowa kiwając głową słuchała opowiadania Wiesowszczikowa i patrzyła z ukosa na obrzmiałą, sinawą twarz Jegora. Nieruchoma, zastygła, pozbawiona wyrazu, wydawała się jakby dziwnie spłaszczona i tylko oczy błyszczały w niej żywo i wesoło.
— Dalibyście mi co zjeść, jak Boga kocham, bardzo mi się jeść chce — niespodzianie zawołał Mikołaj.
— Mamusiu, na półce leży chleb, potem idźcie korytarzem i zastukajcie w drugie drzwi na lewo. Otworzy wam kobieta. Powiedzcie jej, żeby przyszła tutaj i zabrała ze sobą wszystko, co ma do jedzenia.
— Po co wszystko? — zaprotestował Mikołaj.
— Nie denerwuj się — niewiele tego jest...
Matka wyszła, zastukała do drzwi i, wsłuchana w ciszę panującą za nimi, myślała ze smutkiem o Jegorze:
— Umiera...
— Kto tam? — zapytano za drzwiami.
— Od Jegora Iwanowicza! — odpowiedziała półgłosem matka. — Prosi was do siebie...
— Zaraz przyjdę! — odpowiedziano nie otwierając. Poczekała jeszcze trochę i znowu zapukała. Teraz drzwi otworzyły się szybko i na korytarz wyszła wysoka kobieta w okularach. Poprawiając na sobie pośpiesznie zmięty rękaw kaftanika, zapytała surowo matkę:
— Czego sobie życzycie?
— Ja od Jegora Iwanowicza...
— Aha! Chodźmy. O, ale ja znam was przecież! — zawołała cicho. — Witajcie! Ciemno tutaj.
Własowa spojrzała na nią i przypomniała sobie, że widywała ją czasem u Mikołaja.
— Sami swoi! — przemknęło jej przez głowę.
Popychając z lekka Własową przed sobą, idąca za nią kobieta pytała:
— Gorzej mu?
— Tak, leży. Prosił, żebyście przynieśli coś do zjedzenia.
— No, to zbyteczne...
Gdy weszły do Jegora, wybiegł im na spotkanie jego ochrypły głos:
— Wybierani się do praojców, przyjaciółko moja, Ludmiło Wasyliewna! Ten oto mąż uciekł z więzienia bez pozwolenia władzy — zuchwalec! Przede wszystkim nakarmcie go, a potem ukryjcie gdzieś.
Kobieta skinęła głową, po czym patrząc uważnie w twarz chorego, powiedziała surowo:
— Powinniście byli, Jegorze, posłać po mnie natychmiast, gdy tylko do was przyszli. I, jak widzę, dwa razy nie braliście lekarstwa — co to za niedbalstwo? Idźcie do mnie, towarzyszu! Tu zaraz przyjdą ze szpitala po Jegora.
— Więc jednak pójdę do szpitala? — zapytał Jegor.
— Tak. Będę tam z wami.
— Tam także? O Boże!
— Nie błaznujcie...
Podczas rozmowy kobieta poprawiła kołdrę na piersiach Jegiora, uważnie przyjrzała się Mikołajowi, zmierzyła okiem ilość lekarstwa w buteleczce.
Mówiła spokojnie nie podnosząc głosu, ruchy jej były harmonijne. Twarz miała bladą, ciemne brwi prawie schodziły się nad nosem. Twarz jej nie podobała się matce — wydawała się jej arogancka i oczy jej patrzyły bez uśmiechu i bez blasku. I mówiła nawet tak, jakby komenderowała.
— Chodźmy! — ciągnęła dalej. — Ja niedługo wrócę! Dajcie Jegorowi stołową łyżkę tego oto lekarstwa. Nie pozwalajcie mu mówić.
I wyszła zabierając ze sobą Mikołaja.
— Cudowna kobieta! — powiedział Jegor z westchnieniem. — Wspaniała kobieta... Was, mamusiu, należało by przy niej urządzić — męczy się zanadto...
— A ty nie rozmawiaj... Masz, wypij lepiej!... — poprosiła miękko matka.
Przełknął lekarstwo i mówił dalej przymrużywszy oko:
— I tak umrę. Jeżeli nawet będę milczał...
Patrzył drugim okiem w twarz matki, wargi jego powoli rozchylały się w uśmiechu. Matka spuściła głowę, ostry żal napełniał jej oczy łzami.
— To nic... To naturalne... Przyjemność życia pociąga za sobą obowiązek śmierci...
Matka położyła rękę na jego głowie i znowu powtórzyła cicho:
— Poleżelibyście lepiej cicho, co?...
Zamknął oczy jakby przysłuchując się rzężeniu w swych piersiach i ciągnął dalej z uporem:
— Głupio jest milczeć, mamusiu! Co mi przyjdzie z milczenia? Jeszcze kilka zbędnych sekund agonii, a stracę przyjemność pogawędzenia z dobrym człowiekiem. Myślę, że na tamtym świecie nie ma takich dobrych ludzi, jak na tym...
Matka przerwała mu z niepokojem:
— Przyjdzie ta pani i będzie się gniewać na mnie za to, że rozmawiacie...
— To nie pani, to rewolucjonistka, towarzysz, niezwykłe serce... A gniewać się na was, mateńko, na pewno będzie — zawsze i na wszystkich się gniewa...
I powoli, z wysiłkiem poruszając ustami, Jegor zaczął opowiadać historię życia swojej sąsiadki. Oczy jego uśmiechały się, matka widziała, że przekomarza się z nią umyślnie i patrząc w jego twarz, pokrywającą się wilgotną sinością, myślała z lękiem:
— Umrze...
Weszła Ludmiła i, zamknąwszy za sobą drzwi, powiedziała zwracając się do Własowej:
— Wasz znajomy musi się koniecznie przebrać i jak najprędzej odejść stąd. Idźcie więc natychmiast, Pelagio Niłowna, postarajcie się dla niego o ubranie i przynieście je tutaj. Szkoda, że nie ma Zofii. Ukrywanie ludzi to jej specjalność.
— Jutro przyjedzie! — zauważyła Własowa narzucając chustkę na plecy. Za każdym razem, kiedy dawano jej jakieś polecenie, opanowywało ją mocne pragnienie wykonania go szybko i dobrze i nie mogła już myśleć o niczym innym, prócz swego zadania. I teraz, spuściwszy z zafrasowaniem brwi, zapytała rzeczowo:
— Jak go myślicie ubrać?
— Wszystko jedno! Pójdzie w nocy...
— W nocy gorzej — ludzi na ulicach mniej, śledzą więcej, a on nie jest bardzo obrotny...
Jegor roześmiał się ochryple.
— Można przyjść do ciebie do szpitala? — zapytała matka.
Kiwnął głową kaszląc. Ludmiła zajrzała matce w twarz swymi ciemnymi oczyma i zaproponowała:
— Chcecie dyżurować przy nim na zmianę ze mną? Tak? Dobrze. A teraz idźcie czym prędzej...
Łagodnie, ale stanowczo ujęła matkę pod rękę, wyprowadziła ją za drzwi i tam powiedziała cicho:
— Nie obrażajcie się, że wyprowadzam was! Ale rozmowa jest dla niego szkodliwa... A ja... mam nadzieję...
Ścisnęła ręce, palce jej zatrzeszczały, a zmęczone powieki przykryły oczy...
To usprawiedliwienie zmieszało matkę.
— Co wy? — wyjąkała.
— Uważajcie, czy nie ma szpicli! — cicho powiedziała kobieta. Podniosła rękę do twarzy, potarła skronie. Wargi jej drżały, twarz stała się łagodniejsza.
— Wiem!... — odpowiedziała nie bez dumy matka.
Wyszedłszy z bramy, zatrzymała się na chwilę poprawiając chusteczkę i niespostrzeżenie, ale uważnie rozejrzała się wokoło. Umiała już prawie bez omyłki odróżnić w ulicznym tłumie szpicla. Znała już dobrze tę umyślnie podkreślaną niedbałość chodu, sztuczną swobodę gestów, wyraz zmęczenia i nudy na twarzy, źle skrywany trwożny błysk niespokojnych, nieprzyjemnie przenikliwych oczu. Tym razem nie zauważyła znajomej twarzy i nie śpiesząc poszła przez ulicę, wzięła dorożkę i kazała się zawieźć na rynek. Kupując ubranie dla Mikołaja, targowała się zawzięcie z handlarzami i klęła przy tym swego męża — pijanicę, którego musi każdego niemal miesiąca na nowo ubierać... Ten koncept robił małe wrażenie na handlarzu, ale podobał się bardzo jej samej — podczas drogi zastanowiła się, że policja na pewno zrozumie, iż Mikołaj musi zmienić ubranie i pośle szpicli na rynek. Z takimi samymi naiwnymi ostrożnościami wróciła do mieszkania Jegora, po czym musiała jeszcze odprowadzić Mikołaja na kraniec miasta. Szli oboje po przeciwległych stronach ulicy i matkę bawił a zarazem sprawiał jej przyjemność widok Mikołaja, który kroczył ciężko, ze spuszczoną głową plącząc się w długich połach rudawego palta i poprawiając zlatujący mu na nos kapelusz. Na jednej z odludnych ulic spotkali się z Szaszą i matka pożegnawszy się z Mikołajem kiwnięciem głowy, poszła do domu.
— A Paweł siedzi. I — Andrzej... — myślała ze smutkiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.