Masław/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.



Nad ranem czatowały straże na ostrokołach, czy się gromady nie ruszą ku horodyszczu — stały one w miejscu jak wczoraj, czekając rozkazu, skupione w porządku. Jeźdźcy trzymali konie przy sobie, zawczasu je pobrawszy od stogów, kilku wysłyńców w pędzie rozbiegło się na różne strony. Dzień wszedł jasny i mroźny, szronem okrywając drzewa i trawy, w miarę jak słońce podnosiło się ku górze, biała jego powłoka znikała.
Na gródku wszystko stało w oczekiwaniu trwożném, tylko O. Gedeon wyszedł ze mszą o zwykłéj porze, a dokończywszy ją, kląkł przed ołtarzem i ze złożonemi rękami długo się modlił.
Tu go jeszcze na modlitwie zastał okrzyk, którym się pomosty całe i okopy horodyszcza rozległy.
W dali postrzeżono występujące z lasów i rozwijające się szeroko, naprzeciw gromadom Masława wojsko jakieś.
Możnaż je tak nazwać było?
Był to raczéj silny oddział zbrojnego rycerstwa, w którym ci, co stali na wałach, łatwo swoich poznali. Liczbą nie mógł się on mierzyć z temi, których Masław za sobą prowadził, ale rycerstwo te inaczéj, świetniéj, niemal z cudzoziemska wyglądało, szło tak jakby za procesją, w powadze wielkiéj i majestacie.
U Masława lepszego żołnierza, napozór pokaźnego, zaledwie paręset było, reszta tłum z pałkami i obuchami, orężem lichym w sukmanach, bez żadnéj zbroi i żelaza, straszny był chyba mnogością swoją.
Oddział, który powoli z lasu się wysuwał, składał się cały z ludzi od stóp do głowy zbrojnych, w znaczniejszéj części konnych. — Lasota i Belina poznali na jedném skrzydle, po uzbrojeniu i dzidach z małemi trójkątnemi chorągiewkami, po czapkach okutych, nad któremi gdzieniegdzie kity powiewały, niemieckie wojsko jakieś.
W pośrodku głównego pułku widać było gromadkę, w któréj się wodza domyślać było można. Kilkunastu jezdnych w błyszczących pancerzach, z tarczami na ramionach, w pasach nasadzanych, kołem stali przy jednym, którego za niemi trudno dostrzedz było. — Tu powiewała chorągiew nowa z godłem jakiemś malowaném. Na wierzchu jéj krzyż połyskiwał złocisty.
Obu starym łzy się z oczów potoczyły na wspomnienie czasów Bolka wielkiego, gdy rycerstwo podobne na tysiące się liczyło. Teraz została tylko ta garść niedobitków.
Gdy z lasu wyciągając szeregi owe coraz się pomnażające, szerokie zataczając półkole, jak do boju się ustawiać zaczęły, ruszyli się téż Masławowi, zatrąbiono w rogi, widać było jak sam ów kneź nowy, biegał pomiędzy kupami, naznaczając miejsca, gdzie która stanąć miała...
Liczbą chciał zastraszyć nieprzyjaciela, ludzi rozsypał na wielkiéj przestrzeni, wyciągnął ich, jakby chciał szczupłą garść przeciw stojącą pochłonąć, rogi odzywały się dziko a coraz głośniéj i gromady kołysały się jak zboże na polu, gdy je wiatr ugina. — Lecz tłum ten naprzód się nie ruszył.
Stojąca zdala żelazna ściana była jeszcze nieruchoma, milcząca. Po za nią z puszczy wypływały coraz nowe szeregi, a nieme jak pierwsze, ustawiały się za niemi.
Trąb ni rogów nie słychać tam było, ludzie stali jak posągi śpiżowe. Ze strony Masława wrzawa się poczęła, rosła, podnosiła się, jakby nieprzyjaciela nią chciano zastraszyć; ludzie podnosili pałki i grozili, wyzywali i śmieli się — lecz wrzaski te rozbijały się o żelazną ścianę...
Drgnęły naostatek szeregi rycerskie, konie się poruszyły, dzidy pochyliły, powiały kity, zaszeleściała chorągiew, zachrzęszczały zbroje, i cały ten zastęp jako jeden mąż sunął się, zrazu wolno, potém coraz szybszym krokiem, wprost na sam środek gromad, gdzie Masław miotając się dowodził i do boju zagrzewał.
Ciżba w dolinie niby się téż dźwignęła, ale lękliwie i leniwo.
Wtém żelazni, ze wzgórza małego śpuściwszy się ku niéj, spadli całym ciężarem swym i pędem na tłum, który nacisku nie strzymał, i rozpierzchł się, rozbryznął na wsze strony, przy pierwszém starciu.
Nie długo jednak trwał ten popłoch, Masław ze swemi stawił czoło. Zwarli się z obu stron na siebie przypadając, spletli, zmięszali, i ręczna walka mieczów i toporów, dzid i pałek poczęła.
W środku widać było Masława, który sam mężnie do boju wystąpił; z mieczem podniesionym godząc ku temu miejscu, gdzie wodza przeczuwał.
Rycerstwo go zewsząd osłaniało. — Trzy razy rzucał się tu Masław, i zasypany ciosami mieczów cofać musiał, za każdą razą wracając z pozbieranemi towarzyszami... Pierwszy szereg ludzi jego padł cały od mieczów i dzid rycerzy, drugi po nim zajadle szedł do boju, lecz i ten już łamał się, padał i szczerby widać w nim było.
Wpośrodku przy wodzach bitwa się prawdziwa toczyła, na dwu skrzydłach mniejsze zbrojnych oddziały wpadłszy na piesze pospólstwo, od razu je rozproszyły, gnały do lasów, siekły i mordowały. Tu popłoch jakiś straszny, bronić się nawet nie dawał, tłum, który na oko tylko powiększał kupy knezia Płockiego, niemal cały zbiegał do pobliskich lasów, zostawując wodza swojego z jego żołnierzem, mało co liczniejszym nad zastęp niemców i polaków.
W tych czuć i widać było wojaków starych, nawykłych iść na nieprzyjaciela, jak na wesołe łowy, gdy młodzi nowo zaciężni Masława, w pierwszém polu nie dostawali im kroku. Skupiali się koło niego, bili zajadle, namiętnie, uchodzili nagle, powracali zrozpaczeni, a męztwo zimne żelaznych ludzi, brało widocznie górę.
Gdy gromady w lasy z krzykiem rozbiegły się i skryły, a główne dwa oddziały toczyły jeszcze bitwę zajadłą, któréj końca trudno przewidzieć było, na horodyszczu Wszebor, Toporczyk, Kaniowa, co było młodszych a gorętszego ducha, nie pytając nawet starego Beliny, pozbiegali ze swych stanowisk.
Strzymać ich było niepodobna.
— Na koń! — krzyczał Wszebór — weźmiemy ich z drugiéj strony — na koń, w pomoc naszym.
— Na koń! — rozległo się z końca w koniec horodyszcza.
Co żyło, biegło, skakało z pomostów, rwało się do szop po konie, bo od rana wszyscy mieli na sobie kaftany i zbroje.
Z końmi uwinęli się raźno, nie bardzo je strojąc, nie było na to czasu — lada kawał sukna i uzda starczyła.
Belina, który na to patrzał, nie mówił nic, więc jakby pozwalał — oprzeć się nie mógł, serce mu téż biło ku swoim. Tomko, syn jego, przyłączył się do wycieczki; odbito co najrychléj wrota i ledwie staremu udało się cząstkę jakąś ochotników powstrzymać, aby horodyszcze nie opustoszało.
Masławów oddział zwarłszy się w dolinie z polskiém rycerstwem, tyłem był zwrócony do horodyszcza, nie spodział się téż pewnie wycieczki, i dopiero gdy nad karkami jego tentent się dał słyszeć i okrzyki, część jego się zwróciła. — Postrzegli, że nieprzyjaciela, choć nielicznego, mieli z drugiéj strony.
Wszebor, Mszczuj i ich towarzysze wpadli na tylne szeregi, nim się ku nim czas obrócić miały. Masław wzięty między dwa żelaza, nie uszedł z placu, trzymał się uparcie, odcinał wściekle.
Widać go było z zakrwawionym mieczem, z rozpaloną twarzą, biegającego od jednéj do drugiéj gromadki swoich, gdzie ludzie słabli i poparcia było potrzeba. Wszebor, który nań czatował i ku niemu zmierzał, ścigał go napróżno, sam chcąc się z nim potykać. Rozdzielał ich jeszcze szereg, broniący się i osłaniający swojego dowódzcę.
— Ty psie ryży! — krzyczał z całego gardła Doliwa, podjeżdżając z dzidą na Masława. — Sobako ruda! chodź tu, nie tchórz, zbliż się, popróbujmy się z sobą...
— Żmijo jakaś — odparł Masław, postrzegłszy go — mam ja ci zapłacić za służbę! Chodź lisie śmierdzący, co się do kurnika podkradać umiesz! Chodź! Zobaczym, czy się bić potrafisz tak, jak pełzać.
— Chodź, pastuszy synu! Chodź — odpowiedział Doliwa — gdzieżeś to trzodę zostawił?
— Czekaj parszywcze! dam ja ci biczem pastuszym! — wrzeszczał, nacierając Masław.
Łajali się tak i bezcześcili przedzierając ku sobie, lecz ile razy Masław ku Wszeborowi się zwracał, napierano go z tyłu, odcinać się musiał. Doliwa wyzywał ciągle.
— A nuże! a nu! ślimaku! co to ci tak niesporo. — Chodź psiarczyku do mnie — czekam.
Wydobywszy się w końcu Masław, stanął przeciw niemu, ale dzidy już okutéj nie miał, tylko obłamany jéj kawalec, który z całych sił cisnął na Wszebora i tylko go po ramieniu drzazgą podrapał. Wszebor oszczepem rzuciwszy, konia mu ranił w szyję.
Zbliżyli się już tak ku sobie, że walka na miecze tylko daléj iść mogła. Masław miał obosieczny, szeroki, ogromny miecz saski, którym oburącz zmierzył, chcąc ciąć w szyję Doliwę. — W téj chwili Wszebor swoim zamachnął tak, iż cios odbił. — Miecz Masława zadźwięczał, jakby jęknął, wywinął mu się z dłoni, zwisnął, lecz nie wypadł z ręki. Klnąc pochwycił go mazur natychmiast i konia naparłszy powtórnie, zamierzył się do cięcia.
Stało się to właśnie, gdy żwawszy Wszebor już go swojém żelezcem w bok uderzył, Masława cięcie straciło siłę, jednak padłszy na kark Wszebora, krew z niego dobyło.
Walczyliby dłużéj, bo Doliwa nie czuł krwi utraty, lecz z tyłu Masławowi pierzchali, naciskani przez polaków i niemców — obejrzał się, słysząc ich krzyki, uląkł, widząc, że ze zbyt małą garścią pozostał, zawrócił nagle i, nim Wszebor w pogoń się mógł puścić, znikł mu z oczów za tłoczącą się zgrają. Pod nogami téż konia leżały trupy i ranni, tak, że ścigać nie mógł Doliwa i oszczep tylko na przepadłe, za nim puścił.
Zamięszanie, walka ostatnia ogarniętych szałem prawie, straszliwe były; żelazne rycerstwo nawet miotało się dobijając, upojone krwią, nie szczędząc nikogo...
W dolinie widać już tylko było uchodzących konno i pieszo, pojedynczo i garściami, pogonie i rozpaczliwe starcia, w których Masławowi żołnierze padali. Niektórzy z uciekających, ranni, zsuwali się z koni na ziemię, inni wieszali im na szyjach, niektórzy pieszo uchodzili krwią brocząc, przyklękając co kroku, podnosząc się, czołgając, póki nie padli twarzą o ziemię raz ostatni.
Masław z temi, co go jeszcze otaczali, przebił się z pośrodka rycerstwa, ogromnym głosem rozpaczy i gniewu pełnym nawołując ku sobie, nakazując trąbić w rogi i gromadzić rozpierzchłych. Udało mu się niedobitki pościągać...
Jeszcze raz uderzyli na zwycięzców, których liczba tak była stosunkowo nie wielka, iż mazur mógł się jeszcze na nią pokusić. Ostatni ten wysiłek nie trwał długo, świeży oddział z horodyszcza z dawnemi zarazem bojownikami, z taką zapalczywością rzucił się na mazurów, iż kupka ta rozsypała się i pierzchnęła... Widać było, jak Masław sam konia w tył zerwał, zawrócił, puścił się ku lasom, a na ten znak odwrotu, co żyło jeszcze, poczęło uchodzić, miotając przekleństwa i groźby.
Odbiegłszy stai kilkoro, kneź zatrzymał się na pagórku i podniósł miecz krwawy.
— Nie zostanie z was ni nogi! — krzyczał — zaleję was, zasypię — nie daruję życiem nikogo. Wrócę ja do was! znajdę ja was! Z niemcy waszemi razem i z psami wisieć będziecie na jednéj gałęzi!
Wrąc z gniewu, urywanemi wyrazy, namiotawszy przekleństw, zwrócił się wreszcie, widząc, że się za nim puściło kilku i w las uszedł ze swemi.
Zwycięztwo zostało przy rycerstwie, które znużone podniósłszy ręce, poczęło wołać na pobojowisku:
— Hosanna!
Dopiéro teraz mógł się Wszebor przybliżyć i przypatrzeć tym mężnym rycerzom, którzy w tak szczupłéj liczbie na Masławowe gromady się ważyli...
Większa część wojowników pozsiadała z rannych koni i popadała na ziemię, inni zdejmowali żelazne hełmy ze skroni i chowali miecze, z których krew ciekła... Wszystkim twarze pałały jeszcze bojem i jaśniały zwycięztwem.
Wszebor zbliżał się ku nim, gdy nagle rozstąpili się na koniach stojący jeszcze w pośrodku i z poza nich ukazał się oczom jego — królewicz, a teraz król Kazimirz.
Polacy i niemcy kołem go otaczali winszując dobréj wróżby zwycięztwa.
Z oczyma spuszczonémi ku ziemi, jakby się modlił po cichu lub zadumał, Kaźmirz stał nie okazując twarzą wielkiej radości.
Oblicze jego było piękne, młodzieńcze, lecz już próbami przecierpianemi, ciszą klasztorną, zawodem doznanym od ludzi, smutkami wczesnemi wielu — odarte z wyrazu młodzieńczego wesela i swobody.
Był przedwcześnie dojrzałym i jakby zestarzałym. Królewski majestat miał na twarzy, chrześcijańską obleczony pokorą, wielkim spokojem ducha i męztwem.
Słusznego wzrostu, postawy zręcznéj, gibki i silny, Kaźmirz twarz miał nieco bladą, cerę śniadawą, czarne wyraziste oczy, długiemi ocienione rzęsami, włos ciemny w puklach spadający na ramiona.
Rycerski to był mąż, ale w rycerzu wodza i króla zarazem widać było, tak wielką obleczony powagą, smutny prawie stał na tém pobojowisku pierwszém, po pierwszém swém zwycięztwie.
Wpośród niemieckich wojowników i polskiéj swojéj drużyny wiernéj, najmłodszy może, najbardziéj pańsko wyglądał, królewsko, choć najmniéj starał się o to.
Strój jego był wspaniały acz skromny. — Na frankońską suknię krótką, wdziany miał pancerz naszywany wielkiemi blachami żelaznemi, które jasno na piersi jego świeciły; pas rycerski drogiemi kamieniami sadzony, utrzymywał miecz obosieczny, i tuż przy nim na łańcuszku mniejszy, ozdobny mieczyk z rękojeścią złocistą się zwieszał. — Na nogach także żelazne blachy miał naszyte, a u lewéj widać było długą, śpiczastą ostrogę.
Tuż za nim stojące młode chłopię, trzymało piękną tarczę, w któréj środku śpiczasty kolec i otaczające go wieńce złotem połyskiwały. Na brzegach téż jéj gwoździe złote na tle szkarłatném jak gwiazdki siedziały.
Z wielkim mieczem obosiecznym, oznaką pańskiéj władzy, stało drugie pacholę.
Na głowie hełm miał pozłocisty bez pióra, z żelezcem, które część twarzy i nos okrywało, lecz teraz właśnie zdjął go Kaźmirz i czarne pukle włosów świeciły połyskując od słonecznych promieni.
Na szyi dostrzedz było można u góry na łańcuszku złotym, krzyżyk z relikwiarzem, który odjeżdżającemu, wuj w Kolonii dał z błogosławieństwem na drogę.
Oczy Kaźmirza padły były właśnie na szerokie, trupami zasłane pobojowisko. Widok to był dla rycerzy, co się na placu ostali zwycięzko, radosny może, ale dla ludzkiego serca smutny.
Po całéj dolinie aż do lasu samego, widać było leżące kupami i pojedyńczo zastygłe już pobitych ciała, pokrwawione, poszarpane, ze sterczącemi strzały i oszczepami w piersiach rozbitych. — Gdzieniegdzie wśród nich dogorywający jeszcze usiłowali się porwać i bezsilnie opadali na ziemię. — Wśród ciał tych leżały konie pobite, stały pokaleczone, pasły się zbiegłe grzebiąc z obojętnością zwierzęcą przymarzłe i przyschłe trawy na łące.
Z tych gromad tak licznych nie zostało nic — oprócz tych, których w ucieczce pozabijano. Prusacy pierwsi spróbowawszy z wrzaskiem się rzucić przeciw mężom żelaznym, odparci, pierzchli całym oddziałem — i nie powrócili więcéj. Wielu z nich potopiło się w rzeczce wezbranéj, pogrzęzło na trzęsawisku, z którego dobyć się nie mogąc, pomordowani zostali.
Ze strony Kaźmirza jeden téż prawie całym nie został, ranni, potłuczeni, krwawi byli wszyscy, ale nie zginął żaden. Broniły ich pancerze i tarcze. Zsiadali teraz z koni, dzidy połamane wbijając w ziemię, a hełmy ciężkie zdejmując z czoła.
Wszebor ujrzawszy tego pana, którego był towarzyszem w pierwszych latach, późniéj dworzaninem i sługą, rzuciwszy konia, radośnie pobiegł ku niemu. — Na twarzy jego malowało się szczęście i nieopisane wesele. Dla niego zjawienie się króla, było, jakby zapewnieniem zwycięztwa! Kaźmirz zdala już zdawał się go poznawać, gdy Wszebor do nóg siedzącemu jeszcze na koniu przypadł z okrzykiem, obejmując je.
— Tyżeś to, miłościwy panie! — A co za dzień szczęśliwy!
Wzruszenie mu mowę odjęło, zakończył okrzykiem radosnym.
Nadbiegali już Mszczuj, Kaniowa, nareszcie Toporczyk, szczególniéj Kaźmirzowi ulubiony, wszyscy z wołaniem wielkiém, z radością niezmierną, z twarzami jasnemi, obstępując go, chwytając za ręce, wykrzykując...
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie nasz!
Kaźmirz słysząc i widząc te oznaki wesela, zarumienił się wzruszony, łza mu się zakręciła w oku, ręce rozpostarł.
— Witajcie, witajcie dzieci moje! — zawołał. Daj Boże, aby dzień ten, istotnie lepsze nam i królestwu temu zwiastował. Amen...
— Panie! ty jesteś z nami! — w uniesieniu krzyczał Toporczyk — ty z nami i szczęście będzie z nami. Ciebie nam brakło! Wszystko ginęło bez pana i głowy! Teraz się zmieniło wszystko, powrócą dni dobre!
— Daj Boże — ale nie rychło! dorobić się ich musiemy! — rzekł Kaźmirz poważnie. — Wszystko w Bożéj mocy...
Okrzyki i wrzawa nie ustawały. Radość zdawała się i była powszechną, choć, ktoby się pilniéj wpatrzył w twarze tych, co Kaźmirza otaczali a do serc ich zajrzał, zobaczyłby tam razem trwogę, zgryzoty i nieufność.
Część tych, co się teraz do króla garnęli, miała na sumieniu jego wygnanie; obawiali się zemsty pana i nieprzyjaciół swoich, pamiętali swe winy i nie wierzyli, aby król młody miał o nich zapomnieć. W samym obozie Kaźmirza, na zamku Beliny, mnogo było tych, których głos powszechny obwiniał, że się Masławowym zabiegom uwieść dali. — Ci trzymali się z daleka, patrzali nieufnie, i wątpili o przyszłości.
Radość więc była z obawą zmięszana, z zazdrością przeciw tym, co wierni Kaźmirzowi, teraz się o zapłatę upomnieć mogli.
To samo rozdwojenie, które było przyczyną wygnania syna Ryksy, już w obozie jego, stłumione czuć się dawało.
Wśród radości na pobojowisku, na chwilę może zapomniano dawnych nienawiści i swarów, lecz jutro z pozostałych nasion odrodzić się one mogły.
Na Olszowem horodyszczu patrzącym na zwycięztwo, serca rosły. — Nie wiedzieli jeszcze, kto był przez Boga zesłanym wybawicielem, ale cud przez pobożnego zapowiedziany kapłana, już się ziścił.
Co żywo na oścież roztwarto wrota... Belina ze starszyzną zaledwie teraz dowiedziawszy się o Kaźmirzu, chciał biedz do nóg jego.
Zbierali się wszyscy z pokłonem i dziękczynieniem, gdy Poturga wielce frasobliwy, aby się na nim téż nie ziściła przepowiednia O. Gedeona, przyodziawszy się biegł do niego, chcąc kajać się, przebłagać i odwrócić co mu groziło.
O. Gedeon razem z Beliną zbierał się właśnie wychodzić przeciw królowi, gdy Poturga wylękły, zapłakany do nóg mu padł i objąwszy je, wołać zaczął.
— Ojcze! na miłosierdzie pańskie — winienem! zgrzeszyłem! — Nie karzcie mnie, oto się kajam i spowiadam przed wami, miłosierdzia prosząc. — Zlitujcie się nademną!
Kapłan cofnął się zdziwiony.
— Czego żądacie odemnie? nie rozumiem was? — odparł łagodnie.
— Jak to? ojcze! wyście mi przepowiedzieli, iż cudu dożyję, a sam tylko go nie doznam na sobie, dla tego, iż weń wierzyć nie chciałem.
O. Gedeon stanął zdumiony, nie pamiętał już wyrazów wyrzeczonych w zapale i uniesieniu.
— Jam to mówił? ja? — zapytał, oglądając się po przytomnych.
— Tak jest, ojcze! wyście to rzekli! — odezwał się głowę schylając Belina — Rzekliście!
— Nie wiem! nie pomnę! chyba duch jakiś mówił przezemnie! — odparł Ojciec Gedeon oczy spuszczając. — Nie pomnę! Niech Bóg ci grzech twój przebaczy! Idźcie w pokoju! Jam człowiek. Bóg tylko mocen jest zmienić los nasz. Modlić się mogę i modlić będę.
Poturga chwycił za nogi kapłana, jeszcze nie rad odpowiedzi. Nie puszczał odchodzących, rozbijał się, ręce łamał, płakał, napróżno się go uspokoić starano.
Działo się to właśnie u wrót otwartych, po nad któremi na stolowaniu leżał stos kamieni do obrony przygotowany. — Belina dawał znak, aby iść dalej, spiesząc na powitanie, gdy wrzask się dał słyszeć z góry, pękła deska i głaz ogromny z hukiem stoczył się z powały — pierzchnęli wszyscy, rozstępując się. Poturga, który klęczał, nie miał czasu się zerwać, głaz spadł nań, trafił na głowę i zabił go na miejscu.
Stanęli wszyscy przerażeni, pokląkł przy nim Ojciec Gedeon, chwytając głowę, która już trupią okrywała się bladością.
Zaczęli modlić się po cichu. Był li to przypadek czy palec Boży? Sam kapłan, który wyrzeczonéj w natchnieniu groźby zapomniał, nie umiał tego wytłumaczyć. Zapłakał nad zabitym.
Odniesiono zaraz zwłoki nieszczęśliwego, aby widok ich radosnéj nie zatruwał chwili.
Belina w odświętnych szatach, wraz z synem, ze starym Lasotą i pozostałemi na horodyszczu władykami, szedł na powitanie pana. — Wszyscy oczy mieli zwilżone, uśmiechające się usta, niewysłowioną radością biły serca wyzwolonych.
Kaźmirz już z konia zsiadłszy, obozować się zabierał na pobojowisku, nie chcąc na oblężeniem długiém wycieńczone horodyszcze, z dworem swym ciągnąć. Wiedział już co tam wycierpiano, chciał by wypoczęli oswobodzeni.
Gdy Belina ze swemi przyszedł zapraszając do grodka, Kaźmirz już był przybycie swoje na dni następne odłożył. — Chciał téż być razem z towarzyszami swemi i dzielić z niemi niewygody i trudy. Niemcy i polacy już się na pagórku tym samym, który Masław wprzódy zajmował, z namiotami i końmi rozkładali.
Czasu téż na gnuśny spoczynek nie było. — W jednéj bitwie pokonany Masław, nie mógł się poddać losowi swemu. Siły miał jeszcze znaczne, sprzymierzeńców, którym ludu nie brakło, wiedział, że Kaźmirz był słabym, i nie miał się na kim opierać. Był to początek walki, lecz do końca jéj, odzyskania królestwa, przywrócenia ładu, ukrócenia buntu, obalenia bałwochwalstwa zwycięzkiego, wiedzieli wszyscy, jak było daleko.
Sam charakter Masława, znany tym, co z nim na dworze razem żyli lat wiele, zapowiadał bój długi i krwawy.
Powrót Kaźmirza dla sprawy przywłaszczyciela stokroć był niebezpieczniejszym, niż zgromadzone przeciw niemu siły. Osobą swą i imieniem król stał za zastęp cały. Około niego teraz skupiać się musieli, nawet ci, co w obłędzie dawniéj, występowali przeciw niemu, ci co z Masławem razem do wygnania go się przyczynili. — Widok sam tego odważnego młodziana, wnuka Bolesławowego, który z niewielką garścią ludzi, wchodził do spustoszonego i zwichrzonego kraju, obudzał radość, zapał, męztwo.
Po drodze, z pustych dotąd okolic, jakby cudem wychodziły ocalone gromady, ludzie wybledli, niewiasty odarte, dzieci wychudłe, wyciągając ręce, zbawcę w nim witali.
Serca zwątpiałe nabierały męztwa... Po wiekach wielu, na kartach kronik odbrzmiewa ten okrzyk, którym cały kraj witał naówczas, jakby głosem jednym młodego króla.
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie!
Pomimo tych wróżb, téj radości, która była przeczuciem lepszych dni, walczyć trzeba było o pokój, o oswobodzenie z nieprzyjacielem dziesięćkroć liczniejszym, niż była garstka wiernych co się do króla garnęła.
Gmin obawiający się pomsty, gotował do rozpaczliwéj obrony, Masław lękający się kary, musiał walczyć w życia obronie, bo dlań przebaczenia nie było. — Kaźmirz szedł w sprawie krzyża i chrześcijaństwa; Masław w imie konającego pogaństwa, spadku wieków, który lud bronił zajadle. Bój musiał być strasznym, śmiertelnym, bez przebaczenia i miłosierdzia.
Czuł to król spoglądając na pobojowisko trupem usłane, dla tego zwycięztwem cieszyć się nie śmiał, bo ono było zaledwie niepewnym zadatkiem przyszłości.
Zaczynano rozbijać namioty, Kaźmirz stał otoczony swojemi, rozglądając się po okolicy, gdy Belina, O. Gedeon, Lasota i inni posłowie z horodyszcza, z odkrytemi głowami przyszli do kolan się pańskich pokłonić. Podnieśli potem ręce do góry, wołając:
— Witaj! miłościwy panie! Witaj zbawco nasz!
Kapłana ujrzawszy król, ruszył się natychmiast ku niemu, schylając do ucałowania ręki jego z pokorą, i prosząc o błogosławieństwo.
Rozrzewniony starzec, krzyż zakreślił nad pochyloną pana głową.
— Bóg zwycięztwa niech będzie z tobą — zawołał.
Po nim przystąpił Belina do ręki pańskiéj, który zawsze do wiernych sług królowéj i syna jéj należał.
— Dzieckiem cię widywałem, panie — odezwał się — a oto mi dziś przychodzisz aniołem wybawicielem.
Bez ciebie żywot mój, wszystkich moich, stare domostwo i ubóstwo moje całe, stałoby się téj czerni łupem. Bądź błogosławiony panie!
Napróżno potém zapraszał stary króla pod ocalony dach dla spoczynku, Kaźmirz zawczasu objawił wolę swą, aby oblężeni wolni byli od wszelkiéj załogi. Powtórzył więc Belinie obietnicę późniejszego przybycia.
Cisnęli się i otaczali Kaźmirza wszyscy, całując ręce i kraj szaty, nie mogąc się nasycić widokiem tego pana, który przynosił krajowi nadzieję pokoju... Wszystkie te oznaki przyjmował młody król z pokorą i skromnością wielką, niemal z boleścią. Mimowoli na myśl mu przychodziła ta noc straszna, gdy z pod ojców swych dachu, jak zbieg i tułacz, gnany przez własne dzieci, uchodzić musiał z sercem ściśniętém.
Nie jedno czoło, z tych co się przed nim schylało, rumieniło się także téj przeszłości wspomnieniem.
Po chwili król zobaczywszy namiot swój rozbity i wiernego sługę Grzegorza[1] u drzwi jego, wymknął się z pośrodka otaczających, wszedł do namiotu i nim zasłona za nim zapadła, widzieli stojący w pobliżu jak padł na kolana, Bogu dziękując.
Na straży pańskiego namiotu stanął mąż, na którego wszystkich się oczy zwracały, który się jak znajomym dawnym uśmiechał wielu i do niego przychodzili téż witać się starsi nawet, choć podżyły już człek, cale niepocześnie wyglądał. Był to Grzegórz, wierny sługa pański od dzieciństwa. Siwiejący już teraz, pamiętał na dworze dawne czasy, niegdyś Kaźmirzowi był niańką, pierwszy go sadzał na konia, łuk mu chłopięcy naciągał, strzelać uczył, mały mieczyk przypasywał, ptaki dlań hodował.
Przywiązał się do królewica jak do własnego dziecięcia i już go nie opuścił. Człek to był prosty, niepozorny, milczący, ciężki, nieobrotny, ale bacznego na wszystko oka i wielkiego serca.
Gdy królowę Ryksę wygnano z kraju, a Masław począł szczuć i podżegać rycerstwo i możnych przeciwko jéj synowi — Grzegórz płacząc, trwał przy prześladowanym i znękanym panu swoim. Gdy potém i jemu uchodzić przyszło, poszedł za nim na tułactwo, powlókł się do klasztoru, i, choć zamknięcia w murach znieść nie mógł jak niewoli, dał się z nim w benedyktyńskim monasterze uwięzić.
Gdyby Kaźmirz oblókł był suknię zakonną, Grzegórz wprosiłby się pewnie za braciszka i wdział czarną opończę, ażeby z nim być i przy nim. — Kaźmirz płacił mu tę miłość zaufaniem zupełném i sercem niemal dziecięcém.
Gdy z klasztoru wywiedziono napowrót syna Ryksy na tron dziadowski, Grzegórz uradowany jak wierny pies poszedł za nim. — W bitwie stał zawsze u jego boku, z mieczem gotowym na odparcie ciosu, któryby wychowańcowi zagrażał, na noc kładł się w poprzek drzwi, aby nikt nie wszedł do niego, we dnie nie opuszczał téż progu.
Starszyzna i rycerstwo otaczający Kaźmirza, szanowali Grzegorza, który choć niczém nie był, w istocie stał za wszystkich. Stary, gdy go o co proszono, milczeniem zbywał, do niczego się wdawać nie chciał, pokornie się usuwał przed drugiemi, lecz gdy mu się co wydało szkodliwém, umiał po swojemu przeszkodzić i niedopuścić. — Często niewidzialny, zawsze był tam gdzieś w pobliżu, gdzie Kaźmirz się znajdował; ubogiego jeszcze pana on był zarazem skarbnikiem, płatnikiem, szafarzem, często posłem, a odźwiernym i podkomorzym od rana do nocy. Nie pysznił się tém wcale, władykom z poszanowaniem ustępując z drogi i z miejsca.
Ci co dawniéj znali Grzegorza, teraz widząc go znowu, kłaniali mu się nizko, co w nim tajony czasem śmiech obudzało. Człowiek to był co kochać umiał i nic więcéj, o to mu szło, aby mógł bez przeszkody czuwać nad swém kochaniem.
Gdy król się w swoim zamknął namiocie, ci co przybyli z horodyszcza, poczęli się swobodniéj rozglądać po twarzach królewskiego orszaku. — Ściskali się i witali jedni, drudzy na widok dawnych przeciwników odwracali z czołem zamarszczoném. — Okrzyki słyszeć się dawały, imiona i pozdrowienia.
Wszebor znalazł Samka Dryję, Toporczyk ojca swego, inni braci i krewnych a powinowatych.
Radości nie było końca, ale i smutek niejeden przeczuty się sprawdził. Dowiadywano się o zabitych, o popędzonych w niewolę.
Z Kaźmirzem razem przybywał stary Trepka i wszyscy ci, których Wszebor znalazł na obozowisku w lesie. — Inne téż błąkające się oddziały przyłączyły się w drodze, zasłyszawszy o przybyciu pana.
O kiju z przewiązaną głową, stał tu téż i Spytek, nieco podleczony z ciężkich ran swoich, któremu wśród dawnych nieprzyjaciół ciężko się obracać było; tym bowiem, co go uratowali, Trepce i królewskim zwolennikom, pamiętał stary — własne swe winy.
Wojewoda Topór ściskał syna po długiém niewidzeniu, opłakawszy już zgon jego. Janko należał do tych, co niegdy odepchnięci od dworu, teraz poszli szukać króla po krajach niemieckich i umieli go skłonić, znaglić do powrotu.
Chwili téj szczęśliwej brakło tylko, ażeby nad nią świeciło jutro równie szczęśliwe, i nie groziła jéj zmiana. Cieszyli się wszyscy, a wśród radości zasępiały czoła trwogą — co jutro będzie?
Przyjaciół i nieprzyjaciół Belina na horodyszcze dla spoczynku zapraszał, choć nie bardzo ich miał czém ugościć. — Ciągnęli z nim niektórzy, inni woleli zostać po namiotach przy królu.
Wprzódy jeszcze, nim gospodarz sprosił gości, Sobek jakiemś przeczuciem wiedziony, przybiegł tu szukać swojego starego pana, choć w orszaku króla, przeciw któremu zawinił wiele, trudno się go było spodziewać. Nie omyliło go przeczucie, Spytek stał sam jeden prawie z wozu zlazłszy, gdy bartnik do nóg mu upadł i natychmiast naglić począł, aby szedł do żony i córki.
I jemu spocząć było pilno, więcéj może niż żonę i dziecię zobaczyć, bo surowy dla ludzi, szorstki ze wszystkiemi; z niewiastami, cale im nie okazując czułości, był Spytek twardszym jeszcze niż ze swą bracią. Znano go z tych usposobień, z téj dzikości i gorącéj krwi, choć w rzeczy złym ani okrutnym nie był. — Mężny wojak, w domu téż po wojennemu życie prowadził, rozkazywał, a ładu i posłuszeństwa przedewszystkiém przestrzegał. Drżało przed nim co żyło.
Nigdy może nie spotkały się w małżeńskim sojuszu dwie istoty mniéj z sobą zgodne i dla siebie stworzone, jak Spytkowa i jéj małżonek. — Stary był milczący gdy nie łajał, szczebiotania nie rad słuchał, w niewieście chciał mieć służebnicę milczącą. Marta lubiła mówić wiele, oczyma rzucać i zalecać się choćby dla zabawy, chciała po troszę téż rządzić w domu, małżonkiem kierować z cicha... Wszystko to się nie udawało.
Ze Spytkiem wojna była niemożliwą, musiała ulegać, bo się lękała — i milczeć, bo nie słuchał.
Wieki téż obojga nie bardzo szły w parze. — Stary wojak miał już pono do sześciu dziesiątków, żona zaledwie trzeci kończyła.
Długo się nie żeniąc, bo nie miał czasu, Spytek na Rusi będąc, skusić się dał pięknym, zalotnym spojrzeniom młodéj dzieweczki, nad którą w życiu nie widział śliczniejszéj.
Dostał ją łatwo u ojca, choć mimo jéj woli, bo wcale zań wychodzić nie życzyła. Nie zważano na łzy i dąsania. — Małżeństwo to późne ciężko pono Spytek opłacać musiał, lecz nie poskarżył się nigdy. Żony pilnował i trzymał ją w grozie. Kasię kochał po swojemu, a no do niéj srogi żal miał, że chłopcem nie była, bo mu więcéj dzieci Pan Bóg nie dał. Dziecko więcéj się go lękało niż kochało, bo od ojca oprócz gróźb i łajania, rzadko posłyszało co innego.
Niewiasty na horodyszczu, na ową bitwę w dolinie, patrzały przez cały czas jéj trwania. Hanna Belinowa wywiodła je z sobą, aby téż ciekawość zaspokoiły.
Trudno bo było utrzymać rozgorączkowane. Gdy walka się rozstrzygnęła, radość wybuchła tak wielka jak wprzódy była obawa. Padły wszystkie z okrzykiem na kolana.
Potém rozpierzchły się na podwórku, pomostach, na dole i górze wszędzie ich było pełno. W téj chwili zapomnienia, szału, nikt nie zważał co się działo z niewiastami — dano im, albo one sobie dały zupełną swobodę.
Dopiéro gdy się nieco uspokoiło, rozpierzchłą gromadkę swą stara Belinowa, począwszy od czeladzi, zwoływać zaczęła na górę. Od rana o strawie, o napoju, o ogniu, o tém co do życia było potrzebném, zapomniano.
Nagle twarze, głosy — wszystko się zmieniło. Cicha niedawno izba na górze, trzęsła się od śpiewów, chichotania i bieganiny. Zapomniano o wczorajszéj trwodze śmiertelnéj, nie myślano o jutrze, porządku, nawet powaga gospodyni utrzymać ich nie mogła. Wyrywało się z pod jéj panowania całe to niewieście kółko jéj podwładne, które wprzódy tak potulnie się do niéj garnęło.
Spytkowa zarumieniona, rozogniona, spragniona rozpytywania i rozpowiadania, nie mając mężczyzn, z któremiby rozmowę wolała — zwracała się do płci swéj — zatrzymując z kolei wyrywające się jéj dziewczęta.
Żadnego jakoś przeczucia nie miała, aby mąż jéj miał być tak blizko. Wiedziała od Sobka, że żył, lecz smutne jéj przychodziły myśli, stary, porąbany, wśród niewygód obozowych, mógł umrzeć. Była prawie pewną, że go to spotkać musiało. Sobek obszernie jéj rozpowiadał jak straszliwie był rannym, jak leżał bezwładny, nie spodziewała się wcale, aby mógł przybyć z tém rycerstwem, a dowiedziawszy się o królu, któremu Spytek się naraził, tém mniéj go tu przewidywała.
Na horodyszczu oczekiwano przybycia gości, niewiasty gotowały się witać, pytać — znaleść przyjaciół, krewnych i znajomych. — Z tą myślą i Marta Spytkowa, jak mogła, przystroiła się najpiękniéj. Sama Kasi zaplótłszy kosy i wybrawszy suknię, jej kazała swe czarne pod czepiec biały poukładać włosy i pomagać sobie do ubrania. — Dobyto suknie ocalone, klejnoty, łańcuch na szyję, kolce złote; dla dziewczęcia naszyjnik, dla matki pierścienie. — Marta po przecierpianych trwogach i niewygodach, blada była trochę, lecz oczy jéj zawsze tym niewygasłym ogniem błyskały, który jéj jeszcze istną młodość dawał.
Stała już przybrana na wyżkach, podparta na białéj rączce, czekając azali się kto z pobojowiska nie zjawi z jaką nowiną, gdy — usłyszała w dali gruby głos — głos jakiś, co ją niezmierną nabawił trwogą, tak dziwnie był podobny do tego, jakim Spytek zwykł był łajać ją, za dobrych czasów.
Zerwała się przestraszona nasłuchując, niedowierzając uszom, więcéj strwożona niż uradowana.
— Nie myląż uszy? onżeby to miał być?
Spuściła oczy ku wnijściu w podwórze i — oto — ujrzała widmo mężowskie. Tak! Spytek to był! Spytek, którego nigdy pięknym nazwać się nie godziło, który młodym dawno być przestał, teraz zjawiał się o jedném oku krwawém, z wargą siną obwisłą, z głową chustą zawiązaną, o kiju, zestarzały, kaléka. Wierny Sobek podtrzymywał wlokącego się powoli.
Na widok ten jeżeli nie zemdlała piękna Marta, to chyba dla tego, że mąż jéj żadnych podobnych oznak czułości nie znosił, krzyknęła tylko i poczuwając się do obowiązku, zbiegła z wyżek, wielkim głosem wołając na Kasię.
Spytek stał, znanym głosem obudzony, jedném okiem szukając żony do koła. W tém poczuł ją już u nóg swoich, bo niewiasty za onych czasów inaczéj mężów nie witały. Schylił się starzec milczący i pocałował ją w głowę. — W tém i Kasia z krzykiem dziecięcym nadbiegła, obejmując ojcowskie kolana.
Na te wszystkie miłości oznaki, wojak nie odpowiedział ni słowem, pocałował i córkę w głowę, a natychmiast obejrzał się za ławą, bo mu nogi zbolałe drżały i ledwie na nich się trzymał.
Marta zapomniawszy, że mąż zbytniéj gadatliwości nie znosił, załamała ręce, puściła wodze językowi.
— A! panie nasz! panie — wołała — gdybyście wiedzieli cośmy tu przecierpiały! Boże miłosierny! Tysiące śmierci! Głód, łzy, strach! Któż to zliczy. Ogień, chłopski bunt! kto to wypowie!
Znanym żonie rzutem ręki; który usta zamykał, Spytek pohamował jéj żale. Zwrócił ku niéj zakrwawione oko, podniósł chustę, którą głowę miał zawiązaną, odsłonił jej krwawą powiekę, pod którą tylko ślad drugiego oka pozostał — i mruknął.
— Kawałka ciała całego nie mam! — Głową potrząsł. — Cud, że dusza w ciele została.
Kasia płacząc, ręce ojca całowała. Stary przyglądał się ciekawie postrojonym niewiastom — jakby chciał odgadnąć, co tu one bez niego poczynać mogły.
— Nie rychło się pogoją rany moje, nie rychło nasze wszystkie, nie rychło staną dwory popalone i kościoły! Nie ma dziś dokąd powracać! Kupa gruzu z Ponieca!
Drżące ręce do góry podniósł i zamilkł. Spytkowa gadatliwa wtrąciła zaraz, jak wiele była winna Wszeborowi i Doliwom. — Wszebor zawsze był u niéj w łaskach. — Dostrzegła pewnie na te sprawy bystre mająca oko Marta, że się Tomko zalecał do Kasi, ale Belinów, choć im schronienie winną była, cierpieć nie mogła. Tysiąc do nich żalów miała, Hanna jéj powieści nie słuchała nigdy jak należało, wielu jéj zachceniom nie dogadzano, Tomko się jéj nie zalecał wcale.
Wszebor i w oczy ładnie patrzał, i słuchał przykładnie i posługiwał pani Marcie, choćby się innym przez to naraził. — Sama teraz wydać się za niego nie mogąc, gdy nieboszczyk zmartwychwstał, choć córką mu życzyła się wywdzięczyć.
Spytek o Doliwach wspomnienia wysłuchał chmurno.
— Wiem ci o tém, że was ratował — rzekł sucho — co za dziw? gach młody, że się babami zajął!
Zarumieniła się żona.
Król Kaźmirz będzie musiał teraz za nas wszystkich długi płacić — dodał — po tośmy go przywiedli.
— Młody król! — plaszcząc w dłonie, przerwała Spytkowa — chwała Bogu, że nam powrócił.
— A, młody! — z przekąsem powtórzył Spytek — tylko babom z tego nie przyjdzie nic, bo na poły mnich!
Zatém, jakby zmęczony, zmilkł stary, na kiju się sparłszy i zamyślił. — Zonę i dziecię znalazł, a co teraz z nią i dzieckiem poczynać daléj miał, ba i z sobą, nie wiedział. Wracać nie było dokąd, wojować nie było czém, zostać tu ciężarem na łasce Belinów, nie w smak téż było możnemu niegdy władyce.
Z krwawego oka spadła kropla, jakby łza.
Na horodyszczu coraz hałaśliwiéj być poczynało — schodzili się goście. — Na tak wielką uroczystość zwycięzką, nie wahał się Belina, zakopaną beczkę starego miodu, który się nazywał Mieszkiem, kazać dobyć z ziemi. — Dziewki warzyły już solone mięsiwo, pieczono podpłomyki, aby chleb zastąpiły, gotowano kaszę...
W wielkiéj izbie na dole ściągało się co z obozu szło i na grodzie było słychać tych, co Kaźmirza z sobą przywieźli.
Szedł stary Janko Topor, siwowłosy wojewoda, któremu syn rękę podawał, przybył Trepka, siedział Lasota i mnogo innych.
Wielu przybycie Kaźmirza niemal cudem się zdawało. Wiedzieli wszyscy, iż zbolały, kraj opuścił, wyrzekając się go na wieki, że Ryksa królestwa tego niewdzięcznego dla syna nie chcąc, korony jego nawet do skarbcu cesarskiego oddała.
Chodziły wieści, że Kaźmirz przy wuju w Kolnie oblec miał suknię zakonną, by po nim wysokie w kościele dostojeństwa dziedziczyć.
W ostatku z czémże miał wygnany pan na nowo zdobywać królestwo, zawojowane na pół przez Czechów, wpół przywłaszczone przez zuchwałego Masława?
Gdy goście obozowi weszli do izby dolnéj, rozstąpili się przed niemi wszyscy, zapraszając ich bliżéj ogniska i pierwsze czyniąc miejsca. — Ciekawi byli słuchać, a nim starzy otwarli usta, już ich pytaniami zarzucano niecierpliwémi.
Topor Janko na pierwszém miejscu siedział. Mąż to był letni, lecz silny i zdrów jeszcze z obliczem jasném i wesołém, z brodą siwą kędzierzawą, a włosami białemi, które mu się w pukle zwijały. Rumiana twarz odbijała dziwnie od tych śnieżnych strojów. Męztwo i rozum lata mu wypisały w twarzy, wśród tysiąca domyśliłby się w nim każdy rycerza i męża do rady.
Ani na dłoni, ni na sercu i głowie jego, nikt się nie zawiódł.
Dopóki słuchał go Mieszko, dobrze mu z tém było, póki za radą jego szła Ryksa, nie żałowała. Ludzie zazdrośni podali do uszów pańskich, że Topor panować chciał i władać. Odpychano go powoli od dworu, od progu, od ucha — i poszedł w końcu na Tęczyn siedzieć spokojnie, na jelenie polować.
Dopiéro gdy i Kaźmirza wygnano, gdy Kraków, Poznań, Gniezno Czesi złupili, gdy Masław świętokradzką ręką po koronę sięgnął, wstał stary Janko na nogi i rzekł:
— Nie czas już u ogniska siedzieć!
On to zgromadziwszy ocaloną starszyznę, nakłonił ją, aby szła z nim szukać pana, zamiast ręce łamać i podać je w pęta. On z gromadką wierną Piastom, puścił się po dziedzica korony...
— Cuda miłosierdzia Bożego! — zawołał Lasota stojąc przy Janku, który u ogniska miejsce zajął. — Jakże się to wszystko stało? Jakeście znaleźli króla, jak matkę nakłonili, ażeby go nam oddała?
— Aniśmy próbowali tego, co niepodobném było — odparł Topór. — Któż z was królowéj nie znał? Święta to pani była, a no pamiętna zawsze, iż się z cesarskiéj rodziła córki. — Na naszéj ziemi mieszkając, nigdy jéj nie umiłowała, gościem będąc między nami. Sercem i duszą zawsze w Niemczech swych żyła. — Myśmy jéj świeżemi pogany cuchnęli. — Słysząc co się u nas dzieje, jakżeby była mogła syna dać nam na ofiarę?
— A jakże się to bez niéj stać mogło? — zapytał Belina.
— Wolą Bożą i łaską — ciągnął daléj Topor.
Wiedziałem ja, że się bez cesarza nie obejdziemy, i że od niego ratunku tylko spodziewać się możemy. — Czech co nas niszczył i wojował, z czasem i jemu stać się mógł groźnym. Pojechaliśmy więc na dwór Henryka, gdy inaczej być nie mogło.
Cesarz z razu ani przyjmować nas, ani słuchać nie chciał. — Precz nam iść kazano. — Musieliśmy cierpliwości zażyć. Odpędzeni z podwórców, szliśmy za murami, na pośmiewisko czeladzi, wyczekując zmiłowania Bożego.
Mijał nas Henryk Czarny nie jeden raz, spoglądając tylko, aż mu się widzieć tę gromadę upartą sprzykrzyło. W szczęśliwą jakąś godzinę cesarz w poczcie świeckich i duchownych panów na zamek powracał; pokłoniliśmy mu się, wedle obyczaju. Ujrzawszy nas, oczy zatrzymał długo, a w chwilę potém zawezwano, już do gospody powracających, abyśmy szli do niego.
Nimeśmy pokłoniwszy się, mówić poczęli, sam on odezwał się, iż napróżno doń przybywamy, gdyż dla nas i nie może i nie chce nic uczynić.
— Najmiłościwszy panie! — odparłem — mam nadzieję lepszą w Bogu i w miłości waszéj. — Kościół stracił kraj już nawrócony, cesarstwo téż nie zyskało na tém, że się Czesi wzmogli przewrotni, którzy się z posłuszeństwa jego chcą wyłamać. Nie wołająż o pomstę do Boga, jakby przez pogan zburzone przez nich kościoły, złupione skarby, zajechane bez prawa kraje?
Jeśli papież rzymski a wy, miłościwy panie nie ujmiecie się za nami, zginie kraj nasz, zaleje go pogaństwo, a Rzym i cesarstwo równą poniosą szkodę.
Mówiłem gorąco i ze łzami, Cesarz dał ucha. Stał się początek sprawy od téj godziny. Nazajutrz usłyszałem z ust Henryka, iż ujmie się u Papieża za kościołami naszemi, a Kaźmirzowi, jeśliby się do Polski dał nakłonić, sześćset ludzi zbrojnych w pomoc dać przyrzeka.
Z pociechą w sercu jechaliśmy ztąd, szukając już tylko pana przyszłego.
Na dworze królowéj Ryksy tajemnicę z tego nawet czyniono, gdzie Kaźmirz był ukryty. Wiedzieliśmy tylko, iż między duchownemi na naukach przebywa, gdyż matka radaby go oblec suknią duchowną. Mówili jedni o Kluniaku, drudzy o Korbei, inni o różnych klasztorach, gdzieby go szukać należało. Jechaliśmy tedy od jednego do drugiego, pukając do drzwi, jako biedni wędrowcy, o gościnę prosząc. Z obawy, aby przed nami nie skryto tego, któregośmy szukali, nie głosiliśmy nawet, po co i dokąd jedziemy, nie śmieliśmy się przyznawać, iż od Gniezna jesteśmy...
W klasztorach gdyśmy o synu Ryksy napomykali — milczano, nie chcąc czy nie mogąc nic o nim powiedzieć.
Smutna była ta włóczęga nasza, ludzi biednych, sierot szukających pana swojego, który uciekał przed niemi.
— A jakżeście go znaleźli? — wtrącił Lasota.
— Jak? cudem istnym! — rzekł Topor wzdychając — nadziejęśmy już byli prawie stracili. — Jednego wieczora gdyśmy w maleńkim klasztorze Benedyktynów na noc przyjęci, za stołem siedzieli pomiędzy innemi pielgrzymami, przybyły z Leodium mnich począł braciom swym opowiadać o pobożnym młodzianie, który od niedawna tam z Salfeldu przysłany, naukom się oddawał. A miał być, jak głoszono, możnego, bodaj królewskiego rodu, z cesarskim Ottonów szczepem spokrewniony, chociaż nazwisko jego tajono skrzętnie.
Tknęło nas, słuchając jakoby zrządzenie Boże, iż ta powieść mnisza, skazówką dla nas z nieba zesłaną być mogła. Nazajutrz, nie mówiąc nic nikomu, puściliśmy się w drogę do Leodium, jako wędrowcy, a po długiém i utrapioném błąkaniu się na niebezpiecznych gościńcach, wreszcie zastukaliśmy do klasztoru przy kościele Ś. Jakóba.
Wiedziono nas tedy do opata Olbert’a, który badał nas o cel podróży, a gdyśmy mu rzekli iż ciekawość i pobożność prowadzi nas do miejsc świętych, przyjąć w klasztorze rozkazał.
Już w podwórzec wjeżdżając zaledwie, los zdarzył, iż niektórzy z naszych, sami niepostrzeżeni, poznali sługę królewskiego Grzegorza, który przy nim był od dzieciństwa, zatem pewniśmy byli, iż go tu znaleść musiemy. Z sercami bijącémi szliśmy na wieczerzę do wspólnego refektarza. Lat wiele ubiegło, jak wielu z nas Kaźmirza nie oglądało, przecie rysy jego młodzieńcze mieliśmy wszyscy w pamięci, i gdy, odziany czarno, wszedł, zabierając naznaczone mu miejsce przy opacie, na widok jego poruszyły się wnętrzności nasze. Królewicz téż, choć się pewnie nie spodziewał, abyśmy za nim gonili, i twarzy naszych może nie pamiętał — obaczywszy nas zdala siedzących, poruszył się jakby wspomnieniem jakiémś. — Uspokojony jednak milczeniem naszém, wkrótce oczy odwrócił.
Gdy się wieczerza skończyła, i modlitwa dziękczynna odmówioną została, Kaźmirz wstał téż z innémi, mając odchodzić. — Niepokój ogarnął nas i dłużéj w niepewności pozostać nie dał, zaszliśmy mu u drzwi drogę, padając na kolana.
Przeraził się i cofnął ręce składając a wołając.
— Czego chcecie ode mnie? Kto jesteście? Mnisi téż otaczać go zaczęli, jakby go bronić i odbierać nam chcieli. Wtedy całując kraj jego szaty, począłem dobywszy głosu, wołać doń o ratunek i zmiłowanie, jakby przezemnie wszystka ta ziemia go błagała.
— Panie nasz miłościwy! ulituj się nad nami! Przyszliśmy aż tu za tobą, szukać cię utajonego. Zmiłuj się nad spustoszonym krajem, w którymeś się rodził, nad powywracanemi krzyżami, nad spustoszonemi kościoły, w których dziki zwierz ma legowiska, nad rycerstwem twém na rzeź wydaném, nad łzami i krwią, które płyną niepomszczone. Błagamy cię, wróć do nas, bądź panem naszym.
Królewiczowi z oczu łzy pociekły, i rzekł głosem wzruszonym.
— Stało się to z wami, na coście zasłużyli zdradą względem matki méj i mnie samego. Krew królów waszych wygnaliście sami... Dajcie mi spokojnie dokonać żywota mego. Zrzekłem się na zawsze korony ziemskiéj, abym niebieską pozyskał. W ciszy, na służbie Bożéj żyć chcę tylko...
A gdy się posunął, jakby odchodzić chciał, myśmy na klęczkach zaparli mu drogę i iść nie dali...
— Jeżeli nie nas, dzieci twoje, ratuj wiarę chrześcijańską, panie miłościwy — zawołałem ręce wyciągając ku niemu — wiarę, którą dziad i pradziad twój zaszczepili krwią swoją, a którą ty strzedz i pielęgnować obowiązany jesteś. Nie do zakonnéj ciszy narodziłeś się panie, ale do sądu, do rządu, do walki. Kraj nieszczęśliwy ręce wyciąga ku tobie — ratuj! zginiemy bez ciebie...
— Ratuj! — zawołali za mną wszyscy — obejmując nogi jego.
Płacz nam mowę przerywał, ale i królewicz i mnisi przytomni płakali także. Kaźmirz na zaklęcia i prośby odpowiadał ciągle.
— Nie mogę iść z wami. — Cesarski rozkaz, matki méj wolę, własną Bogu uczynioną ofiarę, spełniam.
Pokładliśmysię u nóg jego, aż nareszcie mięknąć począł i wahać się w swém postanowieniu.
Szliśmy potém z nim, rozpytującym się o Polskę, o kościoły i grody, o nieszczęścia nasze — do własnego mieszkania jego, które tuż przy klasztorze miał wyznaczone.
Żył tu prawie jako duchowny, niemal jakoby mnich, z małym dworem, wcale książęcéj godności nieodpowiednim, na jednym z mnichami stole, w równości z niemi, na wspólnych modlitwach. — Nie zdawał się ani pożądać więcéj, ani tęsknić za panowaniem.
— Miłościwy panie! — mówiliśmy mu — nie przynosimy ci złotéj korony, ale cierniową, dla tego przyjąć ją winieneś w imię Chrystusa, który ją nosił. Ulituj się nad biednemi! Czech spustoszył ziemię, pogaństwo na wskróś ją ogarnęło znowu, Masław z prusakami wojuje i zabiera rycerstwo twoje. Dacież dziełu krwi waszej ginąć marnie?
— Chociażbym wam dał krew moją — odparł Kaźmirz — wyleję ją na próżno. Dwoje rąk nie starczą na nieprzyjaciela, co ich ma tysiące.
Naówczas dopiéro wyznałem mu, iż wprzódy nimeśmy tu przyszli, chodziliśmy do cesarza o jego pomoc się upewniając. Poruszył się tedy, poczynając badać czyśmy u królowéj matki téż byli — aleśmy wyznali mu szczerze, iż nie szliśmy do niéj dotąd, wiedząc, że tam błaganie próżném będzie.
Późno w noc, gdy w chórze już na modlitwę dzwoniono, rozstaliśmy się z nim, żadnego słowa nie wziąwszy. Nazajutrz rano szliśmy wszyscy na mszę świętą do kościoła Ś. Jakóba, a tuśmy Kaźmirza znaleźli krzyżem leżącego.
Po ukończeniu nabożeństwa, skinął na nas, byśmy mu do mieszkania towarzyszyli. Nie wiedzieliśmy, co z tego rokować mamy.
Rzekł nam w progu:
— Natchnienia i woli Bożéj szukałem w kościele; podał mi Bóg do serca — ażebym szedł z wami. Niech nie będzie rzeczono, żem wam życia poskąpił i krwi mojéj żałował. Oto mnie macie.
Padliśmy wszyscy na kolana przed nim z płaczem radośnym.
Wesele było wielkie a niewypowiedziane. — Natychmiast poczęliśmy do podróży czynić przybory, chociaż opat Olbert i mnisi zrazu nam opór stawili, do biskupa Nitharta, który miastem i krajem rządzi, uciekłszy się o pomoc, ażeby Kaźmirza nie puszczano.
I myśmy tedy pozwani na zamek biskupi udać się musieli, przed pana tego, który tam z rąk cesarskich władzę wszelką trzyma, krzyż w jednej, miecz w drugiéj ręce, a we zbroi mszę świętą sprawia, i jako król siedzi na tronie biskupim. — Ten wysłuchawszy nas, gdyśmy o wiary chrześciańskiéj wyniszczeniu i upadku rozwiedli się, króla nam wydać rozkazał. — Sam téż Kaźmirz, raz postanowiwszy iść z nami, trwał w swém postanowieniu, i dnia trzeciego jechaliśmy z nim do Regensburga, do cesarza Henryka naprzód, przypominając mu jego cesarską obietnicę.
Strzymał téż przyrzeczenie swoje, nas i Kaźmirza przyjmując wielce łaskawie. Korony obie ze skarbca wydać nam rozkazał, a poczet ludzi sześciuset dobrze zbrojnych, natychmiast wysłać z nami polecił.
— Cóż to się niemcowi stało, że tak dla nas miłosiernym się poczuł? — bąknął Lasota.
— Nie dla naszéj on to miłości uczynił pewnie — rzekł Topor — ale ze słusznéj obawy, aby Brzetysław nie wzmógł się w zbytnią siłę, granicę Czech rozszerzywszy.
Z Regensburga król do matki chciał jechać, aby ją pożegnać i wziąć od niéj błogosławieństwo. Na próżnośmy się starali odwieść go od tego, jako syn, nie chciał przeciw woli macierzy i bez jéj wiedzy iść. Uledz musieliśmy.
Przyszło nam królowéj Ryksy szukać aż w Koblencyi, gdzie budową kościoła wspaniałego, cała zaprzątniona była. Z Leodjum wieść już jéj podano, iż syn bez pozwolenia na dwór cesarski z nami ujechał, zamyślając udać się do Polski. — Zastaliśmy ją wielce zagniewaną i oburzoną.
Kaźmirza przybywającego z nami i z pocztem cesarskim, zaledwie dopuścić do siebie chciała; co on z pokorą zniósłszy, czekał na posłuchanie, a my téż z nim, aż przyjąć nas raczyła. Szliśmy razem. — Patrzaliśmy, jak się do kolan jéj schyliwszy, u surowéj matki, niemacierzyńskie znalazł przyjęcie.
— Widzę — rzekła doń — miłościwy panie, iż namowy tych, co nas już nieraz zdradzili, większą u was miały wagę, niż przestrogi i wola matki. Chcecie jechać do niewdzięcznego i dzikiego kraju, na łup poganom i nowéj zdradzie, opuszczacie spokojne schronienie, żywot szczęśliwy. — Cóż ja mam rzec na to, aby słowo moje zaważyło? Cesarz zezwala, wasza miłość wyrywasz się, na niepotrzebne narażając niebezpieczeństwa — ja nie mam siły, abym was powstrzymała.
Raz jeszcze tylko powtórzyć muszę, iż się to nie po mojéj woli dzieje, że tego nie chciałam i nie chcę. A jako miłość wasza woli matki nie znasz, tak matka mieniem swém dziedziczném na chwałę Bożą rozporządzi, a nie na rzecz waszą.
Ci ludzie wygnali mnie precz sromotnie, zmusili miłość waszą do ucieczki, i mamy się jeszcze dobijać tego mizernego królestwa?
Tak mówiła królowa, a pewnie, gdyby nie owo natchnienie Boże i wola cesarza, trudnoby było Kaźmirzowi oprzeć się naleganiom i namowom matki. Do ostatniéj bowiem godziny odradzała synowi, ze skarbów wywiezionych z Polski nic mu dać nie chciała, powtarzając, że woli je na chwałę Bożą obrócić, niż wyrzucić na łup poganom.
Takeśmy się z nieprzebłaganą panią rozstali, i król pojechał z nami...
— I pan Bóg mu już dał jedno zwycięztwo — wykrzyknął Lasota. — Około niego skupi się rycerstwo, odwaga w serca wstąpi, trwoga padnie na Masława... Bóg z nami!
— Bóg z nami! — rozległo się po izbie całéj, i jakby duch nowy wstąpił w piersi wszystkich, powstali podnosząc ręce, a powtarzając:
— Bóg z nami!!









  1. Grzegórz wspomniany u Długosza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.