Masław/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.



Spały jeszcze niewiasty na górze, długiem znużone czuwaniem, gdy straszna wrzawa dzikich głosów, zmięszanych ze stukiem i chrzęstem, od których domostwo drżało, zbudziła je przerażone. Pierwszy głos co ucho ich uderzył, był wojenném, bojowém hasłem...
Łoskot podnoszonych do góry i spadających kłód i kamieni, mięszał się z głosy wściekłemi, wśród których to jęk rannego, to łajanie rycerzy słychać było. Na dachy z dranic padały kamienie z proc przez obiegających rzucane, ściany się trzęsły, bieganiem po pomostach dokoła tętniało na Horodyszczu całém.
Jak burzę słychać było przenoszące się gromady ludzi około ostrokołów, zbiegających tam gdzie niebezpieczeństwo groziło.
Czasem górą grzmiał głos dowodzącego, to gdzieś tonął zagłuszony wrzaskami. Słychać było jakby trzask i łamanie ostrokołów, i huk toczących się głazów, i jęki tych, których one przygniatały...
Z płaczem pozrywały się z posłania niewiasty, chwytając przyodziewki, żegnając się krzyżem świętym, biegając, wołając, potrącając się i tracąc przytomność... Żadna nic znaleźć nie mogła i włożyć nie umiała.
Jedna Hanna Belinowa stała w pośrodku izby, blada ale spokojna, odziana już, z twarzą posępną, poglądając miłosiernie na to rozbite i spłoszone stadko swoje.
— Dobijają się już do wrót! — zawodząc okrutnie wołała z komory Spytkowa... — Boże miłosierny! co czynić! co poczynać! Ratuj kto żyw!
Co chwila wpadały dziewki służebne.
— Już się cisną od Olszanki! — woła jedna — przeszli błoto...
— Od wrót idą całą siłą! — mówiła druga.
— Kamienie lecą jak grad, za strzałami dnia nie widać — krzyczała trzecia...
— Helę postrzelono gdy wodę niosła — mówiła zdyszana wpadając inna, rzuciła dzban ze strachu i stłukła.
— Dzban mój! — przerwała ręce łamiąc Hanna Belinowa — polewany mój dzban!
Nie tyle jéj postrzelonéj dziewki, co dzbana żal było.
Ledwie słów tych dokończyła, gdy nie młoda kobieta wpadła spłakana z ręką skrwawioną.
Strzały już w ranie nie było, ale z rany sączyła się krew, a z oczów płynęły łzy, i mówić nie mogła ze strachu. Zdana wnet przybiegła obwiązać ranę, Kasia zobaczyć ją i pomagać. Pozałamywały ręce.
Nie przeszła jeszcze ta pierwsza trwoga, gdy do drzwi zastukano. Wszystkie pierzchnęły od nich ze strachu.
— Ojciec Gedeon ze mszą wychodzi! — zawołał głos za drzwiami.
Niewiasty o mszy były zapomniały, a modlitwa teraz tak była duszy potrzebna! Żwawo poczęły się przyodziewać, aby przed ołtarz pospieszyć. Nawet, trochę do wstawania leniwa Spytkowa, coś na siebie schwyciła, aby Mszy świętéj nie opuścić.
Wśród ścian od walki drżących, Ojciec Gedeon na zwykłém swém miejscu, pod daszkiem na który się sypał grad kamieni, odprawiał już nie krwawą ofiarę, tak spokojny i bezpieczny, jak by był jeszcze w swoim cichym klasztorze za dawnych, szczęśliwych czasów.
Na pomoście odkrytym, w podwórku, walkę na okopach daleko wyraźniéj, głośniéj i straszniéj słychać było niż w izbie. Niewiasty, zaledwie wyszedłszy, struchlałe popadały na kolana, modlić się nie mogąc, oczy zapłakane zwracając na kapłana, którego ani ten szum, ni łoskot kamieni toczących się po dranicach, ni ranionych jęki, nie zdawały się poruszać. Starzec był cały w modlitwie i w Bogu, duszą na innym świecie.
Same niewiasty dziś i dzieci małe go otaczały. Starsze chłopaki choć je odpędzano, nie wytrzymali, dziecinnych swych proc i małych łuczków poszły próbować na okopach... Walczący pozbyć się ich nie mogli. Wśród niewiast rozpłakanych, jedna twarz Belinowéj spokojną była, jednéj Kasi oczy otwarte szeroko, usta wpół odemknięte, całe lice dziecięce jeszcze, prawie męzkim tchnęło duchem. Zdało się, jakby co chwila zerwać się chciała i biedz a walczyć. Najmniejszéj już obawy nie zdradzała zmarszczona twarzyczka, pałająca gniewem i niepohamowaném pragnieniem skoczenia tam, gdzie wrzał bój. Kilka razy zdumiona spojrzała na nią Zdana. — Co tobie?
— Mnie! poszłabym się bić! — odpowiedziała oddychając ciężko Kasia — a — poszłabym się bić!
Belinowa usta jéj dłonią zamknęła.
Walka, któréj od ołtarza widać nie było, tém sroższą się przez to zdawała, że głosy jéj tylko tu dolatywały. Uszy modlących się niewiast, dziewcząt, dzieci, przy każdym głośniejszym okrzyku, boleści lub gniewu, starały się pochwycić wyraz jego, odgadnąć pierś, z których wychodził.
Głowy wszystkie zwracały się ku wrotom, przez które buchała ta wrzawa bojowa.
Gdy nakoniec Ojciec Gedeon odwrócił się i zakreślił wielki krzyż w powietrzu, żegnając nim razem żony, dzieci i tych, co niewidzialni za nie walczyli — niewiasty padły na twarze płacząc... Kapłan już znikł, a one jeszcze powstać nie śmiały. Kasia tylko zerwała się jedna i z oczyma obróconémi ku wałom, drżała, że nie mogła biedz ku nim.
Zdana ją pochwyciła za rękę i gwałtem niemal do izby nazad zawiodła.
Jakże zazdrościła Kasia staréj Hannie Belinowéj, która nie wytrzymawszy, choć strzały dolatywały, choć kamienie padały wśród podwórza, wyszła własnémi oczyma spojrzéć na to, co się tam działo, i czuwać nad panem a mężem swoim. Serce miała hartowne a męzkie, przetrwało ono już stratę dwóch córek, skon jednego syna. Z pięciorga dwoje jéj tylko zostało. Z tych dwojga, jeden był tam na wałach, pewnie gdzie najgorętsza wrzała walka, gdzie największe było niebezpieczeństwo.
W izbie na dole pusto było, starzy, ranni, osłabli, wszyscy, z czém kto mógł, powlekli się na wały. Nie mogło ich tam być nadto dnia tego, gdy każda i najsłabsza nawet ręka na coś się przydać mogła. Świeżo pokaleczeni zbiegali tu na chwilę, aby obwiązać ranę, zatamować krew i wracać na wały. Toporczyk postrzelony zębami sobie zawiązywał rękę, z któréj się krew toczyła obficie, aby biedz do swoich...
Horodyszcze zewsząd było, jak mrowiem opasane tysiącami ludu, cisnącego się nań przebojem. Ci co szli na ostatku i pozostali jeszcze w dolinie, pchali i naciskali tych, co się w pierwsze dostali szeregi. Czerń się cofnąć nie mogła, choćby chciała, choć na jéj głowy i karki spadały kłody ogromne, a kamienie tocząc się, gruchotały ręce i nogi. Naciskano i parto z tyłu. Po upadłych i zgniecionych wdrapywali się żywi, i z trupów wał leżał u ostrokołów.
Masław stał na uboczu, w rogi tylko każąc trąbić, aby zagrzewać do boju. Tłumy tak szczelnie opasywały gródek, że nie było miejsca na wałach, gdzieby się im obraniać i opędzać nie było potrzeba. Od rzeczki nawet przez hacie i mosty na prędce poklecone, dostała się przededniem gromada, z téj strony naciskając i dobijając się wściekléj, bo rachowała, że tu obrona będzie najsłabszą.
Ludu z pierwszego podwórza, któremu zawierzyć nie było można, choć ręce jego bardzoby się były przydały, użyć nie mógł Belina inaczéj, jak kupkami rozdzielając go między rycerstwo, a pilne nań mając oko. U wrót nie postawiono z nich nikogo. Szli chłopi pod grozą niechętni, chmurni, leniwie, ledwie spełniając dawane im rozkazy. Na twarzach ich malował się gniew tłumiony, jakby lada chwila miał wybuchnąć. Dźwigali oni kłody, toczyli kamienie, nosili wrzątek, dozorowani jak niewolnicy...
Rzepiec i Wiechan uwijający się w pośród gromad, coraz ku swoim nawoływali, dawali znaki, aby się zwrócili na oblężonych. Po bladych twarzach przelatywały błyski, lecz ręce się porwać nie śmiały. Belina z mieczem swym nieustannie miał ich na oku. Najmniejszy opór karany był śmiercią...
Pozostałe niewiasty z niemowlętami i dziećmi, wybiegały zagrzane wrzawą z rozpuszczonémi włosami ku mężom i braciom, aby ich do buntu nawołać, lecz spychano je jak trzody do szop, z których tylko jęk i krzyki dochodziły.
Położenie było rozpaczliwe, straszniejsze się stawało z każdą godziną. Od strony rzeczułki, gdy na świeżo podsypany wał i ostrokoły nowe napadła gromada wielka, w pierwszym nacisku obwaliła się znaczna część ogrodzenia... Wyłom już był zrobiony. Rzucili się kto żyw ku niemu, zawalając wszystkiem, co się pod ręką znalazło. Szczęściem płoty i koły od szop, które rozerwano, dopomogły do obrony... Dwaj Doliwowie stojący tu cudów dokazywali, we dwu starcząc za dziesiątek.
Oba czasu pokoju, w bezczynném życiu swarliwi i niespokojni, duchy gorące, skore do kłótni i zwady — tu byli w miejscu czynni, niezmordowani, a choć już z nich krew ciekła obficie, choć strzały w nich tkwiły jak kolce na jeżach, kamienie natłukły sińców i guzów, żaden z nich nie jęknął i obwiązać się nie poszedł. Każdy pocisk jeszcze ich czynił zapalczywszemi. Siła się w nich dwoiła, dźwigali ciężary, jakichby pospolitego czasu żaden z nich nie poruszył, nie czuli znużenia, śmieli się uradowani niemal. Belina patrząc na nich drżał szczęśliwy, a Mszczuja wśród boju wpół chwyciwszy w głowę go pocałował. Kupa ludzi, która z téj strony się dobywała, w dość niebezpieczném była położeniu. Choć liczna i ciągłym zwiększająca się napływem, szła ona przez jednę hać wązką, od reszty gromad odcięta będąc z obu stron płynącą rzeczką. Wszebor rozpatrzywszy się tu, zbiegł z wałów do Beliny.
— Ojcze — zawołał — ulituj się, daj mi ludzi garsteczkę! dużo nie trzeba! Ale daj! Puśćcie mnie jaką dziurą na ten motłoch, ja go w błocie wytopię...
— Gdzie? co? — odezwał się Belina.
— Spojrzyjcież, hać wązka. Oni się nie spodziewają, by ich kto zaskoczył. Wpadniemy na nich, ujdą. Nie zbrojne to i nie rycerskie, od cepa i brony. Hukniem to się rozproszy...
Belina bronił się, ręce podnosząc.
— Poszlibyście na zgubę! Was szkoda.
— Wrócimy cało, mój ojcze — puść, bo nie wytrzymam, sam się rzucę na gromadę! — wołał Wszebor.
Szalone to było przedsięwzięcie. W kilkunastu, bo więcéj oddzielić nie było można, napaść na kilkuset, zdawało się niepodobieństwem. Lecz tłum ten spędzony pod horodyszcze, prawie bezbronny, w koszulach i siermięgach, z pałkami i kijmi, bo połowa toporów nawet nie miała, nie mógł się mierzyć ze zbrojnemi. Wszebor ręczył, klął się, przysięgał, że tę czerń przegoni, byle mu kilkunastu zbrojnych dano.
Spędzić ztąd oblegających, było wielkiéj wagi, gdyż jednę stronę mając wolną, z innych się silniéj było można opierać.
Belina lękał się, wahał, zezwolić nie chciał długo. Samo wypuszczenie nie było łatwém.
Wnijście główne na horodyszcze znajdowało się z przeciwnéj strony, od rzeczki była tylko furta mała, zabita i zasypana dawno, tak, że jéj wśród ostrokołów rozpoznać było trudno. Tę trzeba było otworzyć, narażając się na to, że wrazie niepowodzenia, zgraja się przez nią na horodyszcze najłatwiéj mogła dostać.
Stary bronił się, niepozwalał, na horodyszczu gotów był walczyć do upadłego, na niebezpieczne próby nie chciał się puszczać, ni siebie ważyć ni drugich. Lecz z Wszeborem trudno było, gdy się zapalił, zmógł starca nadzwyczajną gwałtownością, napaścią, uleganiem, przymusem niemal do zezwolenia.
Gdy Belina głową dał znak zgody, Wszebor poleciał jak szalony, na wołanie jego, co było gorętszego zbiegło się natychmiast.
— Pójdziemy szczęścia probować!
W téj ciasnocie bić się stojąc nikomu nie smakowało, Wszeborowa myśl wycieczki pozawracała głowy. Napastnicy wcale się ztąd nie mogli spodziewać napaści.
Zaczęto furtę odwalać, ziemię odkopywać, a nim się to stało, gromadka Wszeborowych już do wyskoczenia była gotową...
— Mieczów tu nie trzeba — toporów i oszczepów jak na dzika! wołał dowódzca.
Chwyciwszy więc topory i oszczepy, cali pookrywani pancerzami, kilku z tarczami, czekali tylko, by się na wrzeciądzach wrota podniosły.
Ciżba, co się na wał cisnęła, nie spodziała się wycieczki, gdy furta się rozwarła, myśleli, że zdradą ją otwarto i lud chciał się łączyć z niemi... Cofnęli się niepewni... W téj chwili Wszebor z towarzyszami na wahających się padł, prąc ich i rąbiąc... Z ostrokołów dopomagano...
Na dany znak puszczono kłody ogromne, na bliższych poczęto lać wrzątek, cofnęli się. Wszebor już nacierał z wrzaskiem, z krzykiem, bo w ówczesnej walce głosy też i piersi nie mało miały do czynienia. Napastnicy zaskoczeni nagle, spłoszeni, rzucili się tłumnie ku haci i mostom... Tu ciasno było, uchodzący sparli się z nadchodzącemi; znaczna część przed toporami oszczepami uciekając, w wodę i grzęzawicę wskoczyć musiała...
Z téj pierwszéj chwili popłochu umiał Wszebor i jego towarzysze korzystać. Parli tém silniéj i nacierali...
W dzikim tłumie dość zawsze by jeden tył podał, za nim biegną wszyscy. Ruszyło się to mrowie do ucieczki... Ci co szli daléj na haci, zawróciwszy się z wrzaskiem uciekali nazad, staczali się w moczary, padali w rzekę, Wszebor bił, mordował i pędził pomostem daléj. Co zostało odcięte pod horodyszczem, padło pod toporami, oblegający z drugiéj strony, oddzieleni wodą, zasłonięty mając widok horodyszczem, niedomyślali się nawet, co tam się działo i w pomoc rychło przyjść nie mogli.
Na podziw więc szczęśliwie powiodło się śmiałym Doliwom w pierwszém starciu, a co dziwniéj, nie zapędzili się zbytnio... Do pół pomostu doszedłszy, wnet go rozrywać zaczęli, kłody ściągać, burzyć i na zamek cofać się znowu.
Odparty tłum nie śmiał już i nie mógł powracać, oparł się aż na brzegu przeciwnym.
Zuchwałej, szalonéj wycieczce Wszebora winno było horodyszcze, że się dzielniéj z innych stron bronić mogło. Belina widząc, że przynajmniéj do jutra jeden bok mieć będzie wolny, małoco ludzi tu zostawiwszy, resztę pchnął tam, gdzie główne siły Masława zgromadzone były.
Lik ich ogromny wrzawę przerażającą powiększał, ale w rzeczy nie pomagał wiele. Znaczniejsza część przystępu nie mając, stała, wrzeszcząc w dolinie, cisnęła swoich, rzucała z proc kamieniami, które często własnym towarzyszom na głowy spadały, a przybliżyć się nie mogła. Okopy całe już były niemal trupami i rannymi zawalone. Kłody niektóre na wpół ludzi przygniotłszy, trzymały ich do ziemi przybitych, nie mogących się ani wyrwać ni skonać. Po ich ciałach, po trupach drapali się drudzy nie tak natarczywie i śmiało, bo z ostrokołów grad się sypał na głowy, strumienie wrzątku oblewały, smołą zażegniętą w garnkach ciskano na tych, co się bliżéj dobili.
W téj walce zajadłéj przeszło południe. Masław, który spodziewał się wszystko w parę godzin dokończyć, wściekał się, widząc zajadłą obronę, która tyle ludzi kosztowała, a pozostałym odebrała odwagę. Coraz się sam ze swoimi przybliżał, podjeżdżał, wybrał wreszcie najsprawniejszych, aby pod główne wrota podpadłszy, podpalili je i rąbali.
Nad wrotami temi oddawna się gotowano do obrony najdzielniéjszéj. Samo ich położenie ułatwiało tu opór. Znajdowało się bowiem wnijście główne w rodzaju wąwozu, w którym ledwo kilku ludzi w poręcz stanąć mogło.
Belina od rana deski kazał wodą oblewać, aby namokłe, nie łatwo się zażedz dawały.
Na górnym pomoście nad bramą, daszkiem osłonionym, stali najmężniejsi ludzie, najśmielsza młodzież. Od łuków i kamieni kawał rzadkiego ostrokołu ich okrywał, mogli więc bronić się ztąd, nie bardzo będąc wystawieni na pociski. Kamieni pod ręką mieli stosy, belek kilka grubych do ciśnięcia, a rąk nie brakło. Masław sam podbiegłszy pędził swoich na wrota ukazując, podbiegło kilkudziesięciu z tarczami lipowemi skórą poobijanemi, które w polu były dobre przeciw mieczom, a od kamieni i belek obronić nie mogły.
Dano im się podsunąć do wąwozu w wałach, z zapalonemi żagwiami przybiedz aż pod wrota niemal, dopiero runęła na nich kłoda przysposobiona, od któréj uciekać chcieli zapóźno. Zabiła ona kilku na miejscu, reszta cofnąwszy się stała zdala... Widząc, że się tu podkraść trudno będzie, suchy chrust poczęli gromadzić wiązkami, opodal nieco, chcąc go potém podpalony podtoczyć.
Nim się na to zebrali, zmierzchać zaczęło. Najkrótsze dnie późnéj jesieni, chmurne tego czasu niebo skracało jeszcze; ludzie byli straszliwie znużeni, tak, że ze dniem i szturm znacznie wolnieć zaczął. Pozostawały tylko zapalczywsze gromadki ochotników, ale i te się już przerzedzały. Oblężeni wyglądali nocy jak wybawienia, choć wiedzieli, że całkiem ubezpieczeni spoczywać nie będą mogli, częściami jednak mieniając się, odetchnąć się spodziewali.
Pierwszy ten dzień niezmiernego wysiłku, znużył rycerstwo, wielu zmusił do ustąpienia dla ran i zmęczenia; był wprawdzie szczęśliwym, lecz gromadom nie zadał klęski wielkiéj, pobudził je tylko do wściekłości. Strata kilkudziesięciu, choćby kilkuset ludzi, nic w tych tłumach nie znaczyła. Spędzeni od strony rzeczki pierzchnąwszy ze sromem, wściekali się, odgrażali i tém zajadléj sposobili tąż samą powrócić drogą.
Widok licznych trupów, które na wałach i pod wałami leżały dokoła, rozbudzał chęć zemsty w tłumach, które ściągając je miotały obelgi i łajania... Gotowano się obyczajem pogańskim sprawić im pogrzeb, paląc je na stosach. Noc nadchodząca choć nie rozproszyła całkowicie zgrai, kręcącéj się ciągle dokoła, zmusiła jednak do niejakiego odpoczynku.
Na strzał z łuku od wałów pozapalano ognie i porozkładano się tak blizko, że gwar, śpiewy i plugawe przekleństwa ciżby do horodyszcza dolatywały.
Tu nie próżnowano téż. Kilkanaście godzin walki znacznie wyczerpało to, co do niéj było przygotowaném; kłody, kamienie, pociski, które na daleko dłuższy opór zdawały się starczéć, w ciągu tego jednego strasznego dnia wyszafowano niemal wszystkie.
Ludzie walką zagrzani nie zawsze oszczędzać chcieli, padało wiele daremnie i staczało się z okopów nie raziwszy nikogo.
Na horodyszczu belek, drzewa, głazów nie wiele już było, zostało to, co na budowach sterczało i w ziemi pod niemi. Stary Belina wieczorem kazał stajnie i szopy rozrzucać. Spędzono lud do roboty przy łuczywach, postawiwszy dozorców. Słupy, belki, krokwie nawet, kamień z fundamentów, musiały się nocą na jutro gotować.
Gdyby obrona przeciągnąć się miała, za szopą jedną musiały pójść drugie, choćby sam dworzec walić przyszło i pod gołem niebem koczować.
Noc to była bez snu i spoczynku, na nieprzyjaciela w domu trzeba było zważać pilno, by mu się nie dać naradzać i skupiać, strzedz na wałach i u wrót, aby z zewnątrz się nie pod kradli Masława ludzie. W izbie na dole po kilku tylko i na krótko odpocząć mogło. Tu opatrywano rany, dawano jedzenie, starsi przychodzili wyciągnąć się na podłodze, by im ręce i nogi po téj młóćbie nieustannéj odeszły.
W kilku miejscach, gdzie napaść była żwawsza, nietylko strzałami i kamieniami, ale oszczepy i toporami obraniać się musiano... Nim kłodę dźwignięto, gdy czerń po trupach już na ostrokoły się parła, twarz w twarz, piersi z piersią spotykać się przychodziło. Chwytano się za włosy i rąbano toporami. Stary Lasota, który miał tylko posługiwać, choć słaby rzucił się w gąszcz, nie strzymał, krwią był zbryzgany i ranny.
Mało téż kto dnia tego został całym, choć rany straszne nie były, najwięcej guzów i sińców nabiły kamienie, ran drobnych a bolesnych narobiły strzały kamienne. Oblegający więcej mieli i straszniéj pokaleczonych.
Przez całą noc w obozie szeroko rozłożonym, sięgającym aż do zamczyska, ruch był i jakieś przygotowania. Świeciło w namiocie Masława, ludzie zeń wychodzili i przybiegali doń ciągle... W mroku kilka razy oblegający podkraść się usiłowali, lecz znaleźli przygotowanych i strzałami gęstemi wystraszeni pierzchnęli. Straże chodziły wszędzie.
Krótszym się pewnie dzień ten pamiętny wydał tym, co go w bojowym spędzili wrzątku, niż biednym niewiastom, skazanym na przysłuchiwanie się bezczynne, ciągłą trwogę, którą każdy większy łoskot obudzał. Słysząc krzyki gwałtowniéj wybuchające, wybiegały wszystkie, patrząc, ażali się już nie wdarła czerń przez wrota, lub nie wywaliła gdzie ostrokołu. Dziewki służebne, które mimo boju dla wszystkich przecież strawę i napój przygotowywać i roznosić musiały, wracały przez cały dzień, przynosząc niedorzeczne trwogi, zwiastując niemal ostatnią klęskę, tak, że Zdana odważniejsza z Kasią wybiegać musiały, aby się o prawdzie przekonać.
Spokojne dziewczę w chwili niebezpieczniejszéj, zmieniało się w bohaterkę, tak, że Spytkowa oczom swém, patrząc na nią wierzyć nie chciała. Dwa czy trzy razy musiała jéj nakazać porzucić siekierę, za którą porwała.
Co się działo ze starym Beliną, tenby mógł powiedzieć chyba, co za nim krok w krok chodził. Widziano go wszędzie, gdzie najgoręcéj było. Milczący stawał na pomostach i ogromnym swym mieczem, do którego obu rąk potrzebował, wywijał i rąbał potężnie. Nigdzie miejsca nie zagrzewając, przenosił się ciągle, gdzie była potrzeba, i niekiedy tylko dobywał ogromnego głosu, pędząc ludzi...
Wieczorem on i znaczniejsza część wojowników ledwie się na nogach utrzymać mogła. Padali jak podcięci, dysząc długo, nim cokolwiek sił wróciło. Jadła i napoju nie brakło teraz, dla kogoż oszczędzać je mieli? godziny były policzone...
Na jednę tylko opatrzność chyba, jak mówił ojciec Gedeon, rachować było można, ona jedna pozostała. Dzień, dwa takiéj napaści gromadnéj odcinaćby się zdołali oblężeni; nic ich nie mogło ocalić, jeżeliby osada dłużéj trwała... Widzieli to wszyscy, choć nikt o tém mówić głośno nie śmiał, by drugim nie psuć serca i nie zwiększać trwogi. Ukradkiem starsi szli pod ołtarz, do spowiedzi i gotowali się na śmierć.
Przeczucie końca, a postanowienie bronienia się do ostatka, uroczystą powagą oblekało tę garstkę ludzi, co się do skonu gotując, uśmiechali, nie okazując trwogi po sobie.
Gwarzono o rzeczach obojętnych, aby o tém, co w myśli było nie wspomnieć. Rodzina, żony, dzieci, ojcowizny spustoszone, wszystko co rzucić mieli na wieki, stawało w oczach téj godziny ostatniéj, a oczom męzkim łzy uronić nie było wolno...
Łagodnie podżartowywali z siebie, pokazując sobie wzajem rany i opowiadając dnia tego dzieje... Oczyma tylko potajemnie mówili sobie, jak rzymscy gladyatorowie.
— Na śmierć przeznaczeni jesteśmy.
Przez całą noc izba się nie zamykała, wchodzili jedni, wysuwali się drudzy nasłuchując; ledwie przysiadł lub przyległ który. Większa część przychodziła milcząca posępnie, poobwiązywana, krwawa; jeden przy drugim szukał miejsca na słomie, by rozprostować skurczone członki...
— Ot tak — odezwał się stary Lasota, śmiejąc się do blizn swoich — komu co przeznaczone, nie ujdzie losu. Za trupa już rzucony leżałem na pobojowisku, skonałem prawie, odżyć mi trzeba było i przywlec się aż tu, aby drugi raz umierać! Wyciągnęli mnie z Gdecza, gdzie pod ścianą byłbym spokojnie oczy zamknął, nie cierpiąc więcéj — a tu — tylkom Belinę objadł i ginąć muszę!!
Belina stęknął.
— Co tam ginąć! ginąć to ginąć! Nam starym, to przystało. Młodych szkoda, dzieci naszych dziewek, synów.
— Na to co się dziś dzieje, niech lepiéj i oni nie patrzą! — krzyknął ktoś z barłogu.
Tuż przy ogniu siedział ziemianin od Poznania, a zwał się Poturga. Najmniéj pono wojował choć się dużo kręcił, głośno stękał i wyrzekał, a wszystko mu złe było. Ten podniósłszy głowę zawołał ku Belinie:
— Po co się już tu i bronić! sprawa przegrana! i koniec!
Belina obrócił się nadąsany.
— A cóż lepiéj, od stryczka ginąć czy od topora! Zdać się na wolę? hę?
— Cóż pomoże bić się, kiedy się nie wybijemy.
— To poginiemy w boju — krzyknął Belina drżący z gniewu. Poginiemy, bośmy powinni. Motłoch tylko pada twarzą o ziemię, aby sobie życie wyprosił!
Poturga kiwał głową milczący.
— Chce się wam do Masława iść — dodał Belina, ja wam wrota otworzyć każę, lub spuścić na postronkach...
W tém z drugiego kąta ciemnego, w którym nic dojrzéć nie było można, chrapliwy głos z podłogi ozwał się przerwaną ciągnąc rozmowę.
— Co prawda to prawda! Tak było uczynić, jak zawczasu radził Doliwa, bo on rozum miał. Przebojem było iść i w lasach się schronić.
— A potém! — spytał smutnie Lasota.
Na to nie było odpowiedzi, tylko poza niémi szmer się dał słyszeć, jakby kto wchodził po cichu. Od ogniska przygaszającego mało blasku na ciemną izbę padało.
Obejrzeli się, za niémi stał z rękami założonémi na piersiach, w czarnéj swéj sukni, w kapturku na głowie ojciec Gedeon. Blada twarz jego była dziwnie smutno uśmiechnięta, jakby politowaniem. Patrzał na płonący ogień, choć gdzieindziéj był myślami.
Gdy wszyscy milczeli, mnich powiódł oczyma dokoła.
— Bracia mili — rzekł głosem słodkim, w którym przebrzmiewało niezrozumiałe dla słuchaczów wewnętrzne wesele. — Bracia mili! Ani na przeszłość narzekać, bo ta się nie zmieni, ani przyszłość zgadywać i trapić się nią zawczasu, nie godzi! Najlepiéj człowiek ten czyni, co spełnia dziś to, co na dobie, a jutro zdaje na ręce Boże. Takeście uczynili dziś właśnie, a zaprawdę, dzień to był rycerski, wielki, piękny! Bóg co patrzy na nas z góry, nie miałżeby téj walki za żony i dzieci, tak świętéj i poczciwéj, ukoronować zwycięztwem!!
— Eh! eh! ojczaszku — śmiejąc się szydersko, zawołał z kąta Poturga. Eh! eh! co bo z nas sobie żarty stroicie! Gdyby i sam Pan Bóg nawet się w to wdał, to nas nie ocali! Wpadliśmy w matnię i po wszystkiém...
Ojcu Gedeonowi słuchając téj mowy bezbożnéj twarz zapłonęła, podniósł ręce do góry.
— Człecze bezbożny! — zawołał oburzony — milcz, abyś gniewu Bożego na dom ten nie ściągnął! Cóż dla Boga niepodobném? co dlań niemożliwém?
Poturga ręką kiwając, śmiał się. Kapłan z prostodusznego i pokornego przed chwilą, poważnym stał się i groźnym, rósł w oczach, ogień przebiegł mu po licu bladém, zmienił się, przybrał postać nakazującą, proroczą. Nie władał sobą.
— A ja ci mówię nieszczęśliwy człowiecze, iż oczy twoje ocalenie widzieć będą, a ty, coś w nie uwierzyć nie chciał, nie ufając bozkiéj potędze, ty jeden ocalonym nie będziesz!
Wskazał nań palcem i umilkł. Przerażeni tém wszyscy spoglądali nań. Ojciec Gedeon stał, zwolna powracając do zwykłego twarzy wyrazu... Poprawił kapturek, który mu się był zsunął z głowy, spuścił oczy i jakby zawstydzony tém, że się uniósł zbytnio, powolnym krokiem wyszedł z izby.
Poturga siedział blady, lecz śmiech zszedł mu z twarzy, drżał cały.
Belina powstał wprędce i popatrzywszy nań, wysunął się także.
Na wałach paliły się ognie wszędzie, chodziły straże, od doliny dolatywały gwary, niekiedy głośniejszém łajaniem odpowiadały czaty na zaczepki podchodzących. Stary gospodarz wdrapał się nad wrota, aby popatrzéć w dolinę. Noc była ciemna, wśród dymów gdzieniegdzie czerwieniały gasnące, żółtemi płomieniami paliły się świeżo nałożone ogniska. Mało kto zasypiał. Czarne cienie snuły się pojedyńczo i kupkami, szczególniéj około namiotu Masława, głuchy gwar mięszał się z poważnym lasów szumem. Na dole widać jeszcze było niepościągane trupy, leżące wśród belek i kamieni. Skradających się ku nim, straże raziły strzałami. Psy wyjąc, włóczyły się po pobojowisku, w dali rżały konie i prychały. Jak zajrzeć, rząd ogni wyciągał się daleko aż na brzeg lasów, w których stare smolne sosny podpalone z dołu płonęły jak świece olbrzymie. Niebo było czarne, obłoków nawet na niém dojrzéć nie było można, tylko w dali łuną odbijały się na nich czerwone dymy, to rozżarzając się, to gasnąc...
Belina stał na grodzisku swych ojców i myślał. Jutro będzie stosem popiołów, a my legniem może jak te trupy!
Na wyżkach z niewiast żadna kłaść się do snu nie chciała, lękały się nocnego napadu. Palił się ogień ciągle żywiony, siedziały wszystkie dokoła, po ławach, na ziemi, żadna nawet do ręki nie wzięła kądzieli. Nie chodziły palce, drżały dłonie, stały tęskne kądziołki pospierane po kątach, dziewczęta z pozakładanemi rękami dumały. Śpiew na usta nie przychodził.
Rzadko która szeptem się do drugiéj odezwała cichym. Stara Spytkowa, któréj usta mało odpoczywały, narzekaniami ciągłemi trapiła swe towarzyszki.
— O! żebym ja to była przeczuwała — stękała biedna — żebym ja była wiedziała, co mnie czeka w tym waszym nieszczęśliwym kraju, nigdybym z Rusi uprowadzić się nie dała. Miałam Kniaziowskie, Bojarów, Starostów swaty, w murowanym grodzie, bezpieczna, wielu bym dożyła, czy w Kijowie złotym, czy w Połocku, czy w Nowogrodzie, choć tych nowogrodzian cieślami wszystkich przezywają! A tu! tu! — Ruszyła ramionami.
— Za grzéchy mi tu żyć przyszło!
— Albo to na Rusi wojen nie ma? — spytała Zdana nieśmiało.
— Ale nie takie, jak wasze! — odparła Spytkowa. — Potłuką się czasem Waragi z naszémi, porzną na polu, a nam niewiastom co do tego! Wyjdą za gród, wyciągną na doliny, w zamkach spokojnie.
Nikt nie przerywał Spytkowéj, gdy Zdana, która się była wychyliła do ciemnéj komory, nagle krzyknęła wielkim głosem.
Zerwały się wszystkie wtórując.
Na gródku gwar się jakiś wszczynał. Przez szczeliny ścian komory przeglądało światło wielkie, blizkie, czerwone — widać było jakby iskry przelatujące.
— Gore! gore! — wołała Zdana.
Wszystkie się ku drzwiom cisnąć zaczęły z krzykiem...
— Ogień! gore!
Coraz rosnąca wzmagała się wrzawa.
Gorzało w istocie na horodyszczu, podpalone ręką złych ludzi płonęły szopy, a że wszystkie budowle dachami się łączyły z sobą i wiatr płomień niósł na dworce, pożar groził grodzisku, pomostom i ostrokołom, które całą stanowiły obronę.
Czerń, która pod wałami zaczajona leżała, rachowała na tę chwilę popłochu i z okrzykiem rzuciła się ku okopom.
Suche chruściane szop ściany, słoma i siano pod niemi, gorzały jak jeden stos płomieniem ogromnym. Połowa rąk rzuciła się gasić ogień, druga musiała bronić ostrokołów, ku którym cisnęli się napastnicy.
Zdało się, że nadeszła chwila ostatnia, zostało do wyboru, albo ginąć w płomieniach, lub z rąk dziczy. Sam Belina z garścią swoich pobiegł w ogień, nie straciwszy męztwa, Tomko z Doliwami na wały.
Zawrzało znowu istném piekłem... Trzask padających budowli wtórował okrzykom dzikim...
Lecz jak gdyby Bóg litościwy w pomoc chciał przyjść nieszczęśliwym, których rozpaczliwe jęki wznosiły się ku niebu, nagle puścił się deszcz rzęsisty, ulewny, który dopomógł do ugaszenia pożaru, więcéj niż ludzie, co go zalewali i rozrywali. Na ostrokołach broniono się ostatkiém kamieni i drzewa, w końcu z pożaru chwytając rozżarzone głownie i ciskając je na oblegających.
Ci spostrzegłszy, że ogień, na którego pomoc rachowali, przygasał, omyleni w nadziejach, zwolna ustępować i chronić się zaczęli od nawalnicy. Z nieba lało owym deszczem łaski i cudu: jakby go modlitwa ojca Gedeona sprowadziła.
Niewiasty biedne, nierychło po tym postrachu przyszły do siebie. Kilka z nich jak nieżywe z przerażenia popadały. Spytkowę zanieść musiano na jéj łoże, inne cucić i trzeźwić wodą. Krzyki niewieście tak były przerażające, że Belina, aby ludziom serca nie odbierały, dwakroć z groźbami do nich wysyłać musiał.
Na dzień się brało, gdy pożar został ugaszony i deszcz téż począł ustawać, a co rzadka w jesieni; po gwałtownéj ulewie nad rankiem wiatr się obrócił, porozrywał gęste chmury, odsłonił niebiosa, zapowiadać się zdawała pogoda...
Byłoż to wróżbą, czy losu urągowiskiem??
W dolinie dymy się wlokły, od powodzi wezbrana rzeczułka i moczary, jakby jednym wielkim wydawały się stawem. Stogi siana dla koni poskładane, widać było pochwycone i rozsypane. Stada cisnęły się ku lasom, ludzie brodzili w kałużach... Blask dnia przeglądał się w obmokłych łąkach. Ranek coraz jaśniejszy się robił.
— Na wały! do ostrokołów! — krzyczał stary Belina.
Ściągali się wszyscy na stanowiska, a gospodarz znów nad wrota wszedł popatrzéć, co się dokoła działo...
A działo się tu coś dziwnego, czego trudno było zrozumieć.
Choć dzień rósł i słońce już wschodzić miało, w całym obozie poruszenie widać było gorętsze, żwawsze, pospieszniejsze niż wczora, lecz jakby ku innemu jakiemuś skierowane celowi. O grodzisku zdawano się zapominać.
Namiot Masława widać było jak na dłoni. Tu konie uzdano, ludzie się kupili pospiesznie, robiono coś około samego namiotu, jak gdyby go zwijać miano. Wybiegali zeń ludzie jedni, przyjeżdżali czwałem drudzy... Nawoływano i trąbiono w rogi.
Kupy ludzi, wczoraj rozpierzchłe bez ładu zbierały się, ustawiały. Krzyki i odgrażania się ustały, cała ta ciżba jakiemś przygotowaniem pilném była zajęta. Ci nawet co pod samém horodyszczem całą noc przesiedzieli, rozeszli się od pogaszonych ognisk precz i z gromadami w dolinie połączyli.
Nad wieczorem i nocną porą przed ulewą, Sobek słyszał i podpatrzył, że przy ogniach na nowo hacie i mosty na rzeczce i trzęsawiskach naprawiać zaczęto — teraz dano znać Belinie, że robotę porzucono i ludzie ztamtąd także odciągnęli.
Co miało znaczyć to zbieranie się nagłe w dolinie, ruch niespokojny, zapomnienie nadewszystko o grodku zagrożonym, nikt sobie wytłumaczyć nie umiał. Jedni widzieli w tém cud zapowiedziany, drudzy lękali się napaści nowéj, z większym ładem i siłą przygotowanéj.
Niezrozumiałe te ruchy tém straszniejszémi się wydawały.
Gdy słońce weszło, namiot Masława ściągnięty już był i na wóz rzucony. Sam on w stroju pańskim, w którym tu przybył dnia pierwszego, wyjechał z drużyną w dolinę. Przejeżdżał od gromady do gromady, jakby je opatrywał i ustawiał.
Tłum ten wczoraj wrzawliwy i zuchwały, milczący był jakiś i zaprzątnięty. Nikogo nie zostawiono przy horodyszczu, tak, że załoga mogła znużona pokładłszy się za ostrokołami, spocząć bezpieczniéj, dopókiby znów do walki powołaną nie była.
Czasu tego użył stary dowódca, nakazując z rozebranéj szopy, z niedogorzałych stajen znosić kłody na górę i przysposabiać się do odparcia nowéj napaści.
Trochę swobodniéj oddychali wszyscy. Niewiastom, jak to zwykle trwoga i wesele, smutek i uśmiechy łatwo i prędko po sobie przychodzą, wróciła zaraz nadzieja i umysł swobodniejszy.
Tomek miał czas pójść do matki i Zdany, a że Spytkowa po nocnym przestrachu nie ozdrowiawszy jeszcze, leżała, a Kasia w pierwszéj izbie była z siostrą jego, mógł się i do niéj przybliżyć. Blada jego twarz, ślady krwi od ran, obudziły w dziewczęciu uczucie, które się śmiałem objawiło wejrzeniem.
— O! — śmiała się Zdana — ktoby temu uwierzył, że ta słaba Kasia wczoraj się do siekiery brała i ledwie ją było można utrzymać!
Wydane z tajemnicy dziewczę zarumieniło się, odwróciło oczy, ukryło twarz, chciało się tego zapierać, lecz stojące niedaleko dziewczęta poświadczały. Tomko patrzał na nią z radością i dumą.
— Jeżeli nam Bóg życie ocali cudem jakim — odezwał się Tomko do siostry — będziemy kiedyś mieli co przypominać. Co się tu działo, przeżyło, temu się późniéj uwierzyć nie zechce...
— O! prawda — mówiła Zdana, wyręczając Kasię, któréj oczy mówiły za usta — prawda! Mnie się i teraz wszystko, gdyby jakim snem wydaje! Nie wiem już sama kiedy śpię a marzę, a kiedym na jawie.
Spytkówna główką potrząsała, to patrzała śmiało, to wstydząc się spuszczała oczy, to je podnosiła zuchwale, to spotkawszy wzrok śmielszy jeszcze od swego, musiała zmrużyć powieki.
— Bolą was rany? — zapytała po cichu, chcąc przecie coś powiedzieć.
— Nie — rzekł Tomko — Co to za rany! Boli mnie to, że wy u nas taką złą i niespokojną macie gościnę, że się aż siekiery brać musicie...
Zarumienione dziewczę potrzęsło główką, długa kosa złocista zawinęła się jéj na ramię. Zajęła się kosą.
— A bez téj gościny — rzekła wreszcie — tobyśmy chyba w lesie z głodu mrzeć musiały!
Widząc jak im słodko oczy latają, Zdanie się Mszczuj przypomniał niewdzięczny. Cicho spytała brata o niego, on tymczasem wzroku z Kasi nie spuszczał. A było mu dziwnie, jakby ta czerń nie stała już u progu, jakby życie nie wisiało na włosku, jakby na świecie stała się wiosna i pokój. Zapomniał o wszystkiém, bo było mu błogo....
— A! kiedyż się to skończy! — westchnęła Zdana.
— O! skończy się i szczęśliwie! — dodała Kasia. Ja się nie lękam! Ojciec Gedeon mówił, że Bóg cud uczyni!
— Dla mnie choćby najszczęśliwiéj poszło, to mi nigdy szczęśliwie nie będzie — odezwał się Tomko cicho. — Jakby lepsze czasy nadeszły, wy ztąd od nas wyciągniecie w świat, a z wami!!
Kasia się przestraszona cofnęła, chwytając rękę Zdany — Tomko nie śmiał dokończyć.
Popatrzały na siebie dziewczęta. Dobra siostra Kasię przyciągnęła ku sobie, z nią razem zbliżając się do brata.
— Posłuchajno, co Tomko ci mówi — szepnęła natrętnie — ja ręczę za niego, on prawdę powiada! Ja wiem! Resztę skończyła na ucho — Kasia cofała się, oglądała, niby słuchać nie chciała, a słuchała z uśmiechem i rada.
— Ej! Matusia jak podsłucha! jak zobaczy — mówiła żywo — ja się boję...
— Byle Bóg dał koniec temu — począł spiesząc się Tomko — jak miłościwa pani, matka wasza, posłuchać mnie nie zechce — jak... mi was odmówią, Bóg widzi, choćby gwałtem porwać przyszło, a będziesz moją!
To mówiąc zawrócił się Tomko i pierzchnął. Kasia dokoła powiodła przestraszonémi oczyma, czy kto nie podsłuchał... Zdana jedna tylko, a ta ją pocałowała w czoło i uścisnęła milcząca.
Starszyzna cała stojąc nad wrotami, radziła.
— Co się stało z niémi? co się stało! — mówiono. — Po co się oni tam kupią i gromadzą? Dlaczego nam dali spocząć? — Co się tam dzieje w dolinie!
— Ani chybi — mówił podejrzliwy Lasota — to chytry wybieg tego motłochu. Chcą żebyśmy się ubezpieczyli, aby potém napaść i wziąć nas łatwiéj, jak pilności nie będzie. Jużci tak nas opuścić nie mogą!
— Tyle trupa zostawiwszy! — dodał Toporczyk... — Nawet stosów nie ponakładawszy, porzucili je!
— Mają nas chyba za głupich ludzi — rzekł Belina — myśląc, że się im jak dzieci wziąć damy.
— Kto wié, co Masław wymyśli — mówił Wszebor Doliwa — to pewna, że nas nie rzucą po dobréj woli!
Rozprawiano, patrzano, nikt nie rozumiał co się działo i dlaczego tak nagle się zmienił szturm wczorajszy w dzisiejszy spokój... Wyszedł i Benedyktyn na pomosty.
— Ojcze Gedeonie! — poczęto wołać — ty nam powiesz chyba, co się to dzieje!
— Wojennym mężem nie jestem — rzekł kapłan spokojnie, oczyma wodząc po dolinie — jedno tylko wiem i widzę, dniem i nocą, że kogo Bóg łaską swą ocalić zechce, temu z niebios zsyła pomoc niespodzianą... Na pożar ulewę, na znużenie spoczynek. Bóg wielki!
Gdy w serca jednych wstępowała pociecha, drugie rozpacz ogarniała i trwoga. Groźny wczoraj opierający się lud, doczekawszy ranka, gdy ujrzał Masławowe gromady uchodzące w dolinę, zawiedziony w nadziejach, jęczał i przeklinał.
Rozbici i porozdzielani małémi kupkami po okopach, siedzieli starzy pogrążeni w sobie, młodzież się po ziemi tarzała. Niewiasty z dziećmi odosobnione w podwórzu, płakały. Wszyscy obawiali się zemsty, przeklinali swoich, zawodzili pieśni pogrzebowe. Pospólstwo także nie wiedziało, co znaczył ten pokój nagły po wczorajszéj walce, gdy dziś horodyszcze słabsze jużby się obronić nie mogło...
Wczoraj gwarny grodek olszowy, stał się milczący, zdawał pusty. Z okolicy ledwie gwar niezrozumiały dochodził niekiedy z wiatru szumem; ozwał się róg wojenny i umilkł.
Tłumy się jednak nie rozchodziły. Obozowisko wróciło po nad rzeczkę, oparło o las jedną stroną i tak się na coś oczekiwać zdawało. Myślano, że na posiłki nowe. Lecz do zdobywania horodyszcza nie były one potrzebne, mieli nań siły aż nadto wystarczające.
Poturga nawet, co wczoraj w cud Boży nie wierzył i Bogu mocy poratowania oblężonych zaprzeczał, stał zamyślony, sam nie wiedząc co miał trzymać. Przepowiednia wczorajsza ojca Gedeona przychodziła mu na myśl jak groźba i mrówie po nim przebiegało.
— Teraz to — zawołał mimowolnie Belina — zdałby się ów zachwalany Sobek Spytkowéj.
Bartnik, który pod ścianą stał na uboczu, uśmiechnął się i nizko pokłonił.
— Niechno się trochę zmierzchnie — rzekł szepleniąc — jeżeli się nic nie odmieni, to się spuszczę z wałów i powlokę.
Nie zmieniło się nic do wieczora, krzątanie się, ruch, ciągle trwały na dolinie, a nawet powiększały. O mroku, szybko idący oddział nowy z lasu się wysunął, witany krzykami i z Masławowémi kupami się połączył.
Ci co ludzi umieli poznawać po odzieży i broni, wołali, że to byli Prusacy. Wszebor téż potwierdzał. Inni za pomorców ich mieli. Oddział ten osobno się położył obozem w pobliżu.
Horodyszczu na dziś nic się nie zdawało zagrażać. Rozstawiwszy czaty, starszyzna poszła do izby spoczywać.
Sobek zniknął o mroku.
Wieczora tego nie było rozmów ani sporów, wszyscy, gdzie kto padł, pospali się radzi, że oczy zamknąć mogą. Straże się tylko mieniały, budzono starszyznę po kolei, szli jedni, pokładali się drudzy. Na horodyszczu cicho było aż straszno. Niewiastom zdawało się ciągle, jakby je miała znowu rozbudzić łuna i wrzaski.
Nadedniem starsi, którzy długiego snu nie potrzebują, poruszyli się wcześniéj, młodzież jeszcze odpoczywała snem kamiennym, niekiedy przez sen wydając okrzyki wojenne, gdy stary Sobek zjawił się w izbie i ognisko zgasłe począł rozpalać, bo i sam się rozgrzać potrzebował.
Zastał go tu Belina i pospieszył ku niemu.
— Tyś to? — spytał.
— Jamci panie — jak widzicie! Tyle, żem po ziemi pełzając, zwalał cały.
— A przyniósłeś co?
— Jak nic! — westchnął pomięszany Sobek. — Pod same namioty się wkraść udało, a nic nie zdobyłem. Zdaje się, że nieprzyjaciela jakiegoś się spodziewają. A no kogo? zkąd! pochwycić niepodobna. Masława ludzie chodzili po obozie, zapowiadając, że kupka jakaś nieznaczna się tu wlecze, że ją jak robaka po deszczu zdepczą.
Od wczoraj piwem lud poją, broni rzucać i kłaść się zakazano, a kupy się trzymać...
Sobek był widocznie zgryziony tém, że mu się wyprawa nie powiodła i tak jak z niczém powrócił. Spytano go, czy nie słyszał co o horodyszczu.
— Lekko oni sobie nas ważą — odparł stary — mówią, że wezmą kiedy zechcą, ani się o to troszczą. Pilno im teraz znieść nieprzyjaciela, na którego się zasadzili.
Poczęto tedy odgadywać, kto mógł być tym nieprzyjacielem Masława, który z Czechami unikał walki. Godzili na to wszyscy, iż to być musiała jakaś garść rycerstwa polskiego.
— Jeźli to ci, na których myśmy trafili — dodał Wszebor — którym stary Trepka dowodzi, zaprawdę zyszczemy tylko tyle, że nim sami klęskę poniesiemy, na ich rozbicie i rozproszenie oczy nasze patrzeć będą musiały.
Wszyscy posmutnieli.
— Ale nie może być — dodał Doliwa — ażeby oni ze szczupłą garstką, ważyli się na tłum ten porywać.
— A jeżeli o nim nie wiedzą i wpadną w zasadzkę a tłum na nich się porwie? — rzekł Lasota.
Nie odpowiedział Wszebor rychło.
— Bóg niech strzeże — odezwał się ponuro w końcu. — Mężni to ludzie i rycerstwo najprzedniejsze, ale jeden na dwustu lub więcéj stać nie może, chyba w bajce. Gdyby najlepiéj zbrojny był i największego serca, dziesięciu powaliwszy, w końcu sam paść musi.
Westchnienia z piersi się wyrywały.
— Miałże Trepka ciągnąć w tę stronę? — pytali, patrząc na Wszebora.
— Jako żywo, w myśli tego nie mieli, owszem, gdym ich o to prosił, odmówili mi.
— A jakiż inny oddział mógłby być, gdyby nie oni? — zapytał Lasota — o żadnym dokoła nie wiemy, ani być może.
— Wszakże i o Trepce nie mieliśmy wiadomości — rzekł Doliwa — a przecie się znalazł? Dlaczegóżby i inni tak samo nie mieli się tu zabłąkać? Trudno tylko przypuścić, aby kto szedł nieopatrznie i nie wiedział o Masławie, lub wiedząc o nim, chciał się z nim mierzyć. Policzcie co tam tego mrowia.
— Czerń jest! — rzekł Belina.
— A między czernią są i lepiéj zbrojni, których Masław dobrał i nauczył — mówił Doliwa. — Sama ta tłuszcza nie wieleby mogła, a gdy wojaków poprze — straszną będzie.
Tak rozprawiali smutni, Sobek z głową spuszczoną wycofał się, mrucząc, nierad z siebie. Radość i otucha powzięta zrana zmieniała się w obawę. Męczeństwo oblężonych przedłużało się, spodziewać się polepszenia losu, oswobodzenia, nie śmiał nikt. Na sercach było ciężko. Nie mówili sobie co myśleli, lecz z oczów czytali straconą nadzieję. Długoż się jeszcze miała przeciągnąć ta niepewność i oczekiwanie??
Wieczór cichy, spokojny, mroźny, zwolna zstępował w dolinę, niebo się na chłód wyiskrzało, gwiazdy wschodziły wesołe, w dali znowu znane zapalały się ogniska i dym z nich słupami podnosił się nad lasy... Gwar jak z ula słychać było od obozowiska, rżenie koni i trąbienie w rogi. Niebo ciemniało, gwiazdy błyszczały coraz jaśniéj, noc nadeszła bezsenna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.