Martin Eden/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXXV

Brissenden nie tłumaczył swej długiej nieobecności, Martin zaś o nic nie pytał. Rad był widzieć przed sobą wychudzoną i trupiobladą twarz przyjaciela poza obłokiem pary, wstającej z wazki grogu.
— Co do mnie, nie próżnowałem również — oświadczył Brissenden, wysłuchawszy sprawozdania Martina. Wyjął rękopis z wewnętrznej kieszeni kurtki i wręczył go Martinowi. Chłopak przeczytał tytuł i ciekawie podniósł oczy.
— Tak, tak — zaśmiał się Brissenden. — Dobry tytulik, co? „Efemeryda“ — jedyne słowo! Zawdzięczam je tobie, a raczej twojemu człowiekowi, który jest wiecznie czujną, ożywioną materją, ostatnią i najdoskonalszą efemerydą — stworzeniem, które znika, jeśli rtęć termometru posunie się o centymetr niżej lub wyżej. Opanowała moją głowę i musiałem to napisać, żeby się uwolnić. Czytaj — i powiedz, co o tem myślisz.
Twarz Martina zarumieniła się — potem zbladła na długo. Miał przed sobą najdoskonalsze dzieło
sztuki. Forma triumfowała nad treścią, jeśli triumfem formy nazwać można fakt, iż każdy najdrobniejszy, ledwie uchwytny atom treści, znalazł wcielenie w budowie idealnie właściwej. W miarę jak czytał, począł odczuwać, jak posłusznie wślad rytmu kręcić poczyna się w głowie. Łzy namiętności sparzyły źrenice, chłodny dreszcz przebiegł ciało...
Efemeryda“ — był to poemat liczący sześćset czy siedemset wierszy, fantastyczny, porywający, nieziemski. Druzgoczący, nieprawdopodobny — a przecież istniejący naprawdę, biegnący szeregiem czarnych literek po białym papierze. Opiewał Człowieka, wiekuiste a ślepe poszukiwania jego ducha, co przemierza otchłanie przestrzeni, wzywając ku świadectwu obce słońca i widma tęcz dalekie zmuszając, by wyznały prawdę. Obłąkana orgja wyobraźni płonęła w mózgu umierającego poety. Ledwie w łkaniu bezsilnem dźwignąć mógł własną bujność i wśród szaleńczo pośpiesznych, cichnących już uderzeń serca — żył jeszcze. Poemat spływał majestatycznym rytmem, brzmiał echem potężnych zmagań międzyplanetarnych, tumultem zwady śródgwiezdnej. Oto zwarły się i roztrzaskały słońca wygasłe, oto płomieniem buchnęły obłoki w czarnej niebios pustce — a poprzez wszystko i wbrew wszystkiemu, nieustający i kruchy, niby srebrne czółenko wpośród bezmiernej tkaniny, snuł się i powracał, snuł i powracał ubogi głos Człowieka — zew słaby a żałośliwy, trwający śród grzmotu strącanych planet i padających w gruzy słońc.
— Nie znam nic podobnego w literaturze! wyrzekł Martin, kiedy wreszcie zdołał dobyć głosu. Wspaniałe! Bije do głowy jak wino! Upiłem się pięknem! Wielkie, wiekuiste zagadnienie — nazawsze wżera się w mózg. Ów pytający, nieśmiertelny, nieustępliwy, wiecznie powracający, bezsilny, żałosny, lecz uparty głos człowieka dzwoni mi ciągle w uszach. Jest jak marsz żałobny owada pośród ryku lwów, jak nienasyconość pragnienia, zrodzona w istocie nieskończenie małej. Słuchaj, gadam jak warjat, ale zbyt jestem wzięty! Ty jesteś — sam nie wiem — ty jesteś cud. — Oto wszystko. Ale jakeś ty to napisał? Jak napisałeś?
Martin przerwał odę i natychmiast wybuchnął na nowo.
— Nigdy już nic będę pisał. Powinienem lepić garnki. Tyś pokazał mi dopiero, co znaczy dzieło prawdziwego artysty. Genjusz! Nie, to coś więcej. To prawda, co oszalała. Prawdziwa dusza ludzka w każdem słowie. Nie wiem, czy sam to rozumiesz, ty, dogmatysto! To jasnowidzenie proroka, wydarte czarnemu chaosowi kosmosu i splecione w potężne rytmy dźwięku w jakiejś czarownej kuźni piękna. Dosyć już. Jestem oszołomiony, zdruzgotany. Ale jedno jeszcze: pozwól mi zająć się drukiem!
Brissenden roześmiał się cierpko.
— Niema takiego czasopisma pod słońcem, które odważyłoby się wydrukować coś podobnego — wiesz o tem dobrze.
— Nic nie wiem. Odwrotnie. Niema pod słoń-
cem czasopisma, któreby ośmieliło się to odrzucić. Nie codzień zdarza się podobny utwór. Taki poemat nie zjawia się nawet raz do roku. Taki poemat powstaje raz na stulecie!
— Chciałbym powiedzieć: „trzymam cię za słowo“.
— No, no, nie bądź cyniczny — uśmiechnął się Martin. — Nie wszyscy wydawcy są idjotami. Jestem tego pewien. Założę się, o co chcesz, że „Efemeryda“ przyjęta zostanie po pierwszej, a najdalej po drugiej ofercie.
— Nie przyjmuję zakładu. — Brissenden milczał chwilę. — Poemat ten jest dla mnie rzeczą wielką i ważną. Najważniejszą w życiu. To moja pieśń łabędzia. Jestem z niego dumny, głęboko dumny. Kocham go. Ubóstwiam. To mocniejsze niż wódka. To spełnienie marzeń — marzeń o wielkości — śnionych ongiś przez naiwnego chłopaka, pełnego słodkich złudzeń i czystych ideałów. Wcieliły się wreszcie. Posiadłem je w ostatnim tchu. Nie będę niemi handlował, nie dam gawiedzi na poniewierkę. Nie przyjmuję zakładu. Poemat należy do mnie. Stworzyłem go i podzieliłem z tobą jednym.
— Ależ reszta świata! — protestował Martin. — Piękno daje tyle szczęścia.
— To piękno należy do mnie.
— Nie bądź samolubny!
— Nie jestem samolubem. — Brissenden zaśmiał się drżącym, leciutkim uśmieszkiem. Czynił tak zawsze, ilekroć ważył jakieś słowo na wąskim wężyku
warg. — Nie jestem samolubny, jak nie jest nim... zgłodniały pies.
Napróżno próbował Martin zachwiać postanowienie przyjaciela, dowodząc mu, że jego nienawiść do wydawców i redaktorów była zbyt nieopanowana i fanatyczna, postępowanie zaś jego równie potępienia godne, jak czyn szalonego, co spalił świątynię Diany w Efezie. Pod gradem zarzutów Brissenden niewzruszenie popijał grog i zgadzał się na wszystko, cokolwiek słyszał, z wyjątkiem poglądu na wydawców czasopism. Nienawiść jego nie znała granic.
— Chciałbym, żebyś przepisał moje bazgroły na maszynie — powiedział. — Zrobisz to lepiej, niż fachowy maszynista. A teraz chcę ci udzielić paru rad. — Z kieszeni kurtki wydobył gruby zwój papierów. — Oto twoja „Hańba Słońca“. Przeczytałem nie raz i nie dwa razy — to najwyższy wyraz uznania z mej strony. Po wszystkiem co mówiłeś o „Efemerydzie“, wypada mi milczeć. Powiem ci jedno tylko: ukazanie się w druku „Hańby Słońca“ narobi wiele hałasu. Wywoła napaści, dyskusję i zrobi ci sławę.
Martin roześmiał się. — Przypuszczam, że za chwilę poradzisz mi, żebym przesłał rękopis do jakiejś redakcji.
— Bynajmniej — jeżeli oczywiście chcesz ujrzeć go w druku. Zaproponuj go któremu z poważnych towarzystw wydawniczych. Zdarzyć się może, że kierownik literacki którejś z firm będzie dość
szalony, a może dość pijany, i zakwalifikuje taki utwór. Czytałeś książki. Miąższ ich, przetrawiony przez mózg Martina Edena, stworzył treść „Hańby Słońca“. Zczasem zaś Martin Eden będzie sławny, i lwia część zdobytej sławy przypadnie temu utworowi. Musisz znaleźć nań wydawcę — im prędzej tem lepiej.
Brissenden opuścił izdebkę Martina późnym wieczorem. Ze schodków ruszającego już tramwaju pochylił się nagle ku przyjacielowi i wcisnął mu do ręki mały, zgnieciony zwitek papieru.
— Weź-no — powiedział szybko. — Poszczęściło mi się dzisiaj na wyścigach.
Tramwaj ruszył, Martin zaś pozostał zdziwiony i zaciekawiony, co też zawierać może tajemniczo zwinięta paczuszka, którą gniótł w palcach. Wróciwszy do domu, rozwinął ją i znalazł stodolarowy banknot.
Bez skrupułów postanowił go zużytkować. Wiedział, że Brissenden ma zawsze pieniędzy wbród, przedewszystkiem zaś był głęboko przekonany, iż niedługo już czekać będzie na powodzenie, a więc i na możność spłacenia długu. Nazajutrz rano wyrównał wszystkie rachunki w sklepikach, zapłacił Marji komorne za trzy miesiące zgóry i odebrał wszystkie rzeczy z lombardu. Następnie kupił piękny prezent ślubny dla Marian, oraz upominki gwiazdkowe dla Ruth i Gertrudy. Wreszcie, zgarnąwszy pozostałą sumę do kieszeni, ruszył do miasta na czele całego stadka Silvy. Obietnica dotrzymana
została po roku — niemniej jednak dnia tego każdy członek rodu Silva, nie wyłączając matki jego, otrzymał parę bucików. Nie brakło też trąbek, bębnów, lalek, zabawek wszelkiego rodzaju i rozmiaru, oraz pudełek z cukierkami i orzechami. Dziecinne ramionka uginały się pod słodkim ciężarem.
Wychodząc wraz z Marją od cukiernika na czele tej malowniczej procesji, poprzedzany przez największą pakę smakołyków, jaką kiedykolwiek ujrzało światło dzienne — Martin niespodzianie spostrzegł Ruth w towarzystwie matki. Pani Morse była zgorszona. Panienkę dotknęło to również; przywiązywała wielką wagę do pozorów, widok zaś narzeczonego ramię przy ramieniu z praczką, kroczącego na czele hordy obdartych Porutgalczyków — istotnie nie było wytworny. Najmocniej zabolał jednak panienkę nie skandal towarzyski, lecz brak godności i dumy w narzeczonym. Owa promenada dowodziła raz jeszcze niezbicie, że Martin nie potrafi wyrzec się łączności ze swoją sferą. Stygmat pochodzenia z proletarjatu był samą przez się dostateczną przykrością, ale bezwstydne wyzywanie świata, — świata państwa Morse — było doprawdy zbytniem zuchwalstwem. Chociaż zaręczyny Ruth trzymane były dotychczas w tajemnicy — długotrwała zażyłość młodej pary nie mogła nie zwrócić na siebie ciekawych oczu ludzkich. W cukierni znajdowało się właśnie kilka znajomych osób, uszczypliwie obserwujących pana Edena i jego świtę. Ruth nie lubiła beztroski i rozrzutności Martina, nie mo-
gła też stanąć ponad poglądami swego otoczenia. Czuła się dotknięta do żywego i dygotała z upokorzenia i gniewu. To też Martin, odwiedziwszy ją tegoż dnia wieczorem, nie ośmielił się wydobyć upominku z kieszeni i wręczenie go odłożył do pogodniejszej chwili.
Ruth we łzach — łzach złości i zniecierpliwienia — była dla Martina zdumiewającą niespodzianką. Na widok jej cierpienia przekonał się, że postąpił jak brutal, chociaż w głębi duszy niebardzo rozumiał dlaczego. Nigdy nie przychodziło mu do głowy wstydzić się tych, których znał, ufał też, że Ruth w żadnym wypadku nie może wziąć mu za złe tej wyprawy świątecznej z uszczęśliwionemi dzieciakami. Po długiej chwili jednak panienka zdołała wyjaśnić narzeczonemu punkt widzenia, Martin zaś spokojnie przyjął go do wiadomości i uznał za drobną słabostkę, jedną z tych, którym ulegają wszystkie kobiety, a więc i najlepsza z kobiet.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.