Przejdź do zawartości

Martin Eden/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXXIV

Artur został przy furtce, Ruth zaś weszła na schodki ganku. Słyszała zdaleka szybkie trajkotanie maszyny do pisania i, wszedłszy, zastała Martina nad ostatnią, stronicą świeżego rękopisu. Panienka chciała się upewnić, czy Martin przyjdzie na uroczysty obiad w Święto Dziękczynienia, zanim jednak zdążyła poruszyć tę kwestję, chłopak mówić zaczął o tem, co obchodziło go w tej chwili najżywiej.
— Proszę, niech pani powoli przeczytać sobie kilka słów — zawołał, oddzielając arkusiki kalki i porządkując rękopis: — Napisałem właśnie teraz i potraktowałem inaczej, niż dotychczas. Nawet tak oryginalnie, że aż się boję; a przecież zdaje mi się uparcie, że wypadło nieźle. Niech pani osądzi sama to opowiadanie z życia hawajskiego. Nazwałem je „Wiki-Wiki“.
Twarz chłopaka płonęła radością twórczą, chociaż panna Ruth drżała w zimnej izdebce i pamiętała dobrze chłód jego dłoni przy powitaniu. Słuchała uważnie, Martin zaś, chociaż zauważył niechęć na twarzy panienki — zaryzykował wreszcie
— No, szczerze, co pani o tem myśli?
— Ja... ja nie wiem sama — odrzekła. — Czy... czy przypuszcza pan, że uda się to sprzedać?
— Obawiam się, że nie — wyznał. — Za silne dla publiczności, czytającej „magazines“. Ale zato prawdziwe — na honor — prawdziwe!
— Dlaczegóż nie zaprzestanie pan pisać podobnych rzeczy, skoro niema na nie popytu — ciągnęła nieubłaganie. — Przecież pisze pan w celu zdobycia utrzymania, tak, czy nie?
— Owszem, owszem; ale ta nowela wybuchnęła ze mnie sama. Nie mogłem jej nie napisać. Kazała się napisać.
— Ależ dlaczego ten bohater, ten „Wiki-Wiki“, mówi tak prostackim językiem? Niewątpliwie będzie to raziło czytelników, i przypuszczam, że właśnie dlatego wydawcy nie przyjmują pańskich utworów.
— Ależ prawdziwy „Wiki-Wiki“ mówiłby właśnie w ten sposób.
— Nie jest to jednak w dobrym smaku.
— To jest życie! — odparł z prostotą Martin. — Realne! Prawdziwe. Muszę opisywać życie tak, jak je widzę.
Panienka nie odpowiedziała. Zapadła długa chwila niezręcznego milczenia. On nie rozumiał, bo kochał, ona zaś nie rozumiała dlatego, że Martin wybiegał daleko poza horyzont jej wzroku.
— Udało mi się odebrać honorarjum od „Trans-continentalu“ — odezwał się wreszcie Martin, pró-
bując skierować rozmowę na mniej drażliwe tory. Na wspomnienie wspaniałej trójki redakcyjnej, tak jak ją pożegnał, zaopatrzony w cztery dolary, dziewięćdziesiąt centów i bilet przewozowy — roześmiał się.
— Więc przyjdzie pan! — zawołała radośnie dziewczyna. — Chciałam właśnie przypomnieć panu.
— Przyjdę? — wyjąkał z roztargnieniem. — Dokąd?
— No, na jutrzejszy obiad! Mówił pan, że otrzymawszy honorarjum, wykupi pan ubranie...
— Zupełnie zapomniałem — wyznał pokornie. — Widzi pani, dozorca od zajmowania krów, które pasą się bez odpowiedniego pozwolenia, zaaresztował dziś zrana Marji dwie krowy i cielaka i... no, jednem słowem tak się złożyło, że Marja nie miała pieniędzy, więc musiałem jej krowy wykupić. Poszło całe pięć dolarów, czyli „Dźwięk Dzwonów“ przeniósł się do kieszeni dozorcy.
— A więc — nie przyjdzie pan?
Chłopak spojrzał na swoje ubranie.
— Nie mogę.
Łzy zawodu i krzywdy zabłysły w błękitnych oczach Ruth; nie odezwała się jednak ani słowem.
— Za rok będziemy ucztowali razem w Delmonico, — rzekł Martin wesoło — albo w Londynie, w Paryżu, gdziekolwiek pani zechce. Wiem o tem!
— Czytałam w gazetach przed kilkoma dniami — oświadczyła nieoczekiwanie, — że naznaczono kilku
nowych urzędników na pocztę. Pan zdał pierwszy, o ile się nie mylę?
Martin zmuszony był wyznać, że istotnie przysłano mu wezwanie, ale je odrzucił.
— Byłem tak pewny... jestem tak pewny, że dopnę celu — zakończył. — Za rok od dnia dzisiejszego zarabiać będę więcej, niż tuzin urzędników pocztowych. Zobaczy pani. Proszę poczekać jeszcze...
— O! — wyrzekła tylko, gdy skończył. Wstała i wkładać zaczęła rękawiczki. — Muszę już iść. Artur czeka.
Martin objął ją i pocałował. Biernie przyjęła pieszczotę. Nie było tkliwości w ruchu jej ciała, ramiona nie wyciągnęły się do uścisku, wargi poddały się pocałunkowi miękko, nie szukając go i nie pragnąc.
— Gniewa się — zdecydował, wracając od furtki. — Ale zaco? Nieszczęście chciało, że dozorca zajął właśnie krowy Marji. To tylko zbieg okoliczności. Nikt nie zawinił. Przecież nie mogło mi nawet przyjść do głowy, żeby postąpić inaczej. No tak, zawiniłem trochę z tym nieszczęsnym urzędem pocztowym. Hm, nadomiar złego nie podobało się jej „Wiki-Wiki“...
Raz jeszcze zszedł ze schodów, tym razem na spotkanie listonosza. Wiecznie żywa gorączka oczekiwania zdławiła Martina, kiedy wziął do ręki kilka wielkich, długich kopert. Wśród nich była jedna mała i cienka. W rogu widniał adres „Przeglądu Nowojorskiego“. Martin pomyślał chwilę, zanim
otworzył. Nie może zawierać zawiadomienia o przyjęciu. Nie posyłał tam żadnego rękopisu. A może — serce stanęło na myśl tak dziką — może zamawiają jakiś artykuł? W następnej chwili jednak odtrącił już tę myśl, jako zbyt nieprawdopodobną.
Koperta zawierała krótki, oficjalny list samego redaktora, taktownie podający do wiadomości odbiorcy, że „Przegląd“, otrzymawszy załączony anonim, czuje się w obowiązku przesłać go, oraz że redakcja „Przeglądu“ nigdy i pod żadnym pozorem nie przywiązuje wagi do listów anonimowych.
Załączony list nabazgrany był niewprawną ręką i zawierał szereg bezsensownych plotek o „tak zwanym Martinie Edenie“, który próbuje sprzedawać utwory swe czasopismom, nie jest zaś wogóle pisarzem, gdyż w rzeczywistości kradnie utwory ze starych tygodników, przepisuje na maszynie i posyła jako własne. Stempel pochodził ze San-Leandro. Martin bez trudności odkrył autora. Ortografja imć Higginbothama, jego sposób wyrażania się, jego rozumowanie. List był przejrzysty. Martin odczuwał w każdem słowie prostacką łapę sklepikarza — kochanego szwagierka.
— Dlaczego? Poco? — zapytywał sam siebie daremnie. Czem obraził Bernarda Higginbothama? Pomysł był tak bezsensowny, tak bez przyczyny! Nie znalazł wyjaśnienia. Zato w przeciągu tygodnia odebrał około tuzina listów podobnych od rozmaitych czasopism ze Wschodu. Redaktorzy postępują
bardzo szlachetnie — zdecydował Martin. Ani jednemu z nich nie jest znany, a przecież niektórzy piszą nawet z sympatją, widać że brzydzą się anonimami. Zrozumiał, że złośliwa chęć zranienia go — chybiła. W gruncie rzeczy — kto wie — może to nawet lepiej, — ostatecznie kilkunastu redaktorów zapamięta jego nazwisko? I kiedyś, czytając przysłany rękopis, przypomni sobie, że przed tym jegomościem ostrzegano już listem anonimowym. A nuż takie przypomnienie zwróci właśnie uwagę na utwór, każe przeczytać go z zajęciem, a wobec tego — przyjąć?
Owemi czasy zyskał sobie Martin podziw i uwielbienie Marji. Zastał ją pewnego ranka w kuchni, jęczącą z bólu, osłabioną aż do łez i napróżno starającą się manipulować ciężkiem żelazkiem. Martin szybko postawił diagnozę: la grippe, zaordynował kobiecinie gorące whisky (pozostałe w butelkach, które kupował Brissenden) i kazał iść do łóżka. Marja jednak stawiała opór zacięty. Prasowanie musi być skończone tej nocy, bo inaczej siedmioro małych i głodnych Silviąt zostanie jutro bez chleba i zupy.
Ku jej najwyższemu zdziwieniu (dziwić się temu nie przestała aż do chwili śmierci) Martin Eden pochwycił gorące żelazko i rzucił krochmaloną strojną bluzkę damską na deskę od prasowania. Była to najpiękniejsza bluzka świąteczna panny Kate Flanagan, ta ostatnia zaś — najszykowniejszą i najstaranniej ubraną kobietą w całym światku Marji.
Panna Flanagan prosiła specjalnie, żeby piękna bluzka wykończona została dziś jeszcze. Wszyscy gadali, że zaręczona jest z kowalem, Johnem Collins, Marja zaś wiedziała prócz tego, że młoda para wybiera się jutro do parku u Złotych Wrót. Napróżno jednak próbowała Marja obronić cenny strój. Martin odprowadził ją, chwiejącą się, do krzesła. Zdaleka, mglistemi oczyma, patrzyła, co się dzieje. I — o dziwo — zanim minęła czwarta część czasu, jaki zwykle zużywała na prasowanie tej bluzki — robota była wykończona nie gorzej, niż wykończyłaby sama. Musiała to przyznać.
— Pracowałbym znaczniej szybciej — tłumaczył się chłopak — gdyby żelazka były gorętsze.
Co do Marji, nie odważyłaby się nigdy używać żelazek tak gorących.
— Skrapiacie zupełnie nieprawidłowo — ciągnął Martin. — Zaraz wam pokażę, jak należy kropić: chodzi przedewszystkiem o nacisk. Skrapiać pod naciskiem — a uprasuje się prędko.
Wynalazł sobie w piwnicy skrzynkę drewnianą, dopasował do niej pokrywę, tę ostatnią zaś obciążył kilkunastoma funtami starego żelastwa, które ród Silvy zbierał dla handlarza. Następnie świeżo skropioną bieliznę ułożył gładko w oczyszczonej skrzynce i poddał ciśnieniu pokrywy, obarczonej żelastwem.
— A jak tylko skończył z prasowaniem, moja pani, wzion się do wełny — opowiadała zczasem kobiecina. — Tak mi peda, moja pani: „Wy, Marja,
robicie kiepsko, ja wam pokażę, jak się pierze wełnę!“ Dobra. No i pokazał! W dziesięć minut wystawił maszynę — beczka, stare koło, dwa drągi — moja pani — i więcy nic!
Martin nauczył się tej sztuki od Joe w pralni przy Gorących Źródłach. Stare koło, a raczej tylko oś ze sprychami, umocowane na pionowym drągu, obracać należało w głębi beczki przy pomocy drugiego drąga, stanowiącego korbę. Szprychy zagarniały, obracały i tarły materjał pogrążony w beczce, napełnionej wodą z mydłem, robotnik zaś, mając jedną rękę wolną, podsuwał tkaninę w miarę potrzeby.
— Jużem ci ni razu wełny na balji nie poniewierała — kończyła zwykle swe opowiadania Marja. — Każę dzieciakom kręcić drągiem w beczce i szlus. O, to jenteligentny mężczyzna ten pan Eden!
Niemniej jednak, dzięki swej mistrzowskiej umiejętności prasowania oraz pomysłowemu zaimprowizowaniu pralni kuchennej, Martin spadł o całe niebo w oczach Marji. Aureola romantyczności, która otaczała go dotychczas, zgasła w bezlitosnem świetle faktu, iż tajemniczy pan Eden jest poprostu dawnym robotnikiem z hotelowej pralni. Niezrozumiałe jego książki, goście odwiedzający go powozem, albo obładowani butelkami — wszystko straciło odrazu urok, przestało się liczyć. Ostatecznie był to tylko robotnik, człowiek jej sfery i jej pochodzenia. Stał się bliższym i bardziej ludzkim, lecz przestał już być tajemnicą.
Stosunki rodzinne Martina nie polepszały się by-
najmniej. Wkrótce po niesprowokowanym ataku imć Higginbothama — szlachetny Hermann von Szmidt nieomieszkał wtrącić swoich trzech groszy. Pomyślna sprzedaż kilku nowelek, paru żarcików i wierszy humorystycznych, przyniosła Martinowi trochę pieniędzy, które pokryły część długów i pozwoliły nawet wykupić czarny garnitur i rower. Rower potrzebował drobnej naprawy, Martin więc w dowód życzliwości dla przyszłego szwagra posłał maszynę do sklepu von Szmidta.
Ku uciesze Martina tegoż dnia popołudniu rower dostawiony mu został przez małego chłopaka. Acha. Szmidt akcentuje chęć dobrych stosunków — pomyślał Martin na widok niezwykłej uprzejmości. Naprawione rowery należało bowiem zwykle własnemi siłami odstawiać z warsztatu. Obejrzawszy jednak maszynę, przekonał się Martin, że naprawy nie uskuteczniono wogóle. Wezwał Szmidta do telefonu i dowiedział się, iż jegomość ów nie chce z nim mieć do czynienia „w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem“.
— Słuchaj-no, Hermann von Szmidt — odrzekł Martin wesoło — mam wielką ochotę odwiedzić cię i rozkwasić twój szwabski nos!
— Przyjdź tylko, bratku, do mego warsztatu! — brzmiała odpowiedź. — Poszlę natychmiast po policję! Wyrzucę za drzwi! Znam cię, ptaszku, i nie dam się nabrać. Nie chcę mieć nic wspólnego z takim jak ty. Jesteś włóczęga i leniuch, ale ja też nie ślepy! Nie dam się naciągnąć dlatego tylko, że biorę
twoją siostrę! Możebyś powiedział, dlaczego nie pracujesz jak człowiek? Dlaczego uczciwie nie zarabiasz na życie? Co? Hę? Chciałbym wiedzieć! Martin przywołał na pomoc cały rozsądek, odegnał wstającą wściekłość i bez słowa powiesił słuchawkę, gwizdnąwszy przeciągle a wesoło. Po wesołości jednak nadeszła reakcja. Gorzka tęsknota zdławiła gardło. Nikt mnie nie rozumie — myślał — nikomu nie jestem potrzebny, nikt nie ma ze mnie pożytku... Jeden Brissenden może, ale ten gdzieś przepadł i nie pokazuje się...
Zmrok już zapadał, kiedy Martin wyszedł ze sklepiku i skierował się ku domowi, niosąc swe mizerne paczki. Na rogu przystawał właśnie tramwaj. Z tramwaju wysunęła się znajoma długa sylweta. Serce Martina zabiło radośnie.
To Brissenden! — W migotliwem świetle okienek tramwajowych Martin zauważył dwie wielkie odstające kieszenie palta, wypchane zapewne książkami i butelką.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.