Martin Eden/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XLI

Przespał noc snem kamiennym i obudził się dopiero wtedy, gdy wszedł listonosz z pocztą poranną. Zmęczony i słaby, obojętnie przejrzał listy. Cienka koperta od jednego z najbardziej skąpych „magazines“ zawierała czek na dwadzieścia dwa dolary. Czeku tego oczekiwał z wytężeniem przez półtora roku. Dziś apatycznie odczytał sumę. Dawny dreszcz, towarzyszący odebraniu listu od wydawcy, zniknął. Czek ten nie niósł, jak dawne, obietnicy wielkiej przyszłości. Był tylko i wyłącznie czekiem na dwadzieścia dwa dolary. Kupi się coś do zjedzenia. Oto wszystko.
Równocześnie pewien tygodnik z New-Yorku nadesłał inny czek, jako honorarjum za parę wierszy humorystycznych, przyjętych przed kilkoma miesiącami. Opiewał dziesięć dolarów. Martin zastanowił się spokojnie przez chwilę. Nie wiedział jeszcze, co z tem zrobi, i nie śpieszył się z decyzją. Jakoś żyć trzeba, coś trzeba jeść. Pozatem — tyle długów. Czyby się nie opłaciło nakleić marki na cały stos rękopisów pod stołem i wysłać je w podróż raz jeszcze? Może jeden czy drugi zostanie przyjęty.
Toby pomogło wyżyć. Martin zadecydował ten wkład ostatni i, podniósłszy pieniądze w którymś z banków w Oakland, kupił marek pocztowych za całe dziesięć dolarów. Myśl o powrocie do domu i gotowaniu śniadania wydała mu się odpychająca. Po raz pierwszy w życiu nie chciał pamiętać o długach. Wiedział, że w domu przyrządzić sobie może pożywne śniadanie za piętnaście do dwudziestu centów. Lecz zamiast tego, wszedł do „Café Forum“ i obstalował śniadanie za dwa dolary. Kelnerowi dał 25 centów, za 50 kupił paczkę egipskich papierosów. Zapalił po raz pierwszy od czasu, kiedy Ruth prosiła, żeby przestał. Nie widział teraz przyczyny, dla której miałby sobie tego odmawiać, a zresztą poprostu chciało mu się palić. Cóż bowiem znaczyły pieniądze? Za pięć centów można skręcić czterdzieści papierosów z najtańszego tytoniu i bronzowej bibułki — ale poco? Pieniądz nie ma już teraz żaddnego znaczenia. Można zań kupować to, naco się właśnie ma ochotę. Ech, płynąć bez mapy, bez steru, gdy żaden port już nie wzywa. Nie walczyć o życie, jeśli ono właśnie sprawia ból.
Dni przemijały. Martin sypiał teraz systematycznie po osiem godzin dziennie. Chociaż tymczasem, czekając na dalsze czeki, jadał w japońskich restauracjach, gdzie podawano potrawy po dziesięć centów — wychudłe ciało nabierało wagi, a zapadłe policzki wracały do normy. Martin nie wycieńczał się już skąpym snem ani przepracowaniem. Nie pisał; książki leżały zamknięte. Odbywał dalekie spacery
zamiejskie, długie godziny spędzał leniwie w cichych parkach. Nie miał dawnych przyjaciół ani znajomych, nie poszukiwał nowych. Brakło ochoty. Czekał na jakiś impuls, niewiadomo skąd zresztą, któryby pchnął znów naprzód zamarłe życie. W międzyczasie płynęło jak chciało, bezcelowe, puste i leniwe.
Pewnego razu wybrał się do San-Francisco, do owego klubu socjalistów. W ostatniej chwili jednak, wchodząc już na schody, zastanowił się, zawrócił i uciekł pośpiesznie przez mrowiące ghetto. Przerażała go myśl, że mógłby słuchać dyskusji filozoficznej, uciekał więc skwapliwie, drżąc ze strachu, że któryś ze znajomych może spotkać go i poznać.
Niekiedy przeglądał gazety i „magazines“, żeby zobaczyć jak znęcano się nad „Efemerydą“. Istotnie narobiła hałasu. Ale jakiego hałasu! Każdy ją czytał i każdy czuł się w obowiązku dyskutować, czy była to prawdziwa czy też nieprawdziwa poezja. Miejscowe gazety natychmiast zwęszyły „temat“, i odtąd codziennie pojawiały się całe kolumny „krytyki naukowej, dowcipów redakcyjnych oraz poważnych listów od czytelników“. Helena Della Delmar (ogłoszona przy dźwięku trąb i biciu w bębny za największą poetkę Stanów Zjednoczonych) nie raczyła ustąpić Brissendenowi miejsca na skrzydlatym Pegazie obok siebie i pisała do publiczności płomienne odezwy, dowodząc, iż Brissenden nie był poetą.
Następny numer „Partenonu“ ukazał się dumny i bardzo rad ze siebie; pyszny rozgłosem, jaki uczynić zdołał, wyrażał się z ironją o panu Johnie Value i eksploatował śmierć Brissendena z niemiłosiernym i zgoła bezwstydnym zmysłem handlowym. Jakieś pismo, bijące pół miljona egzemplarzy, ogłosiło oryginalny a natchniony poemat Heleny Della Delmar, drwiący i pokpiwający z Brissendena. Ona również była autorką parodji „Efemerydy“.
Martinowi nie brakło przyczyn do cieszenia się ze śmierci przyjaciela. Brissenden tak zajadle nienawidził tłumu, a oto teraz, ku uciesze gawiedzi ciśnięte zostało to, co miał najpiękniejszego i najświętszego. Wiwisekcja Piękna trwała dalej. Każdy błazen w kraju domagał się głosu w wolnej prasie, aby przed oczyma widzów wynurzyć swoje mizerne ja, wyrzucone na powierzchnię falą cudzej wielkości. Oto cytaty z gazet: „Otrzymaliśmy list od pewnego gentlemena, który donosi nam, iż poemat podobny, (choć znacznie lepszy) napisał był niedawno...“ Inny artykulik z zabójczą powagą gniewał się na Helenę Della Delmar za jej parodję: „Nie wątpimy, iż panna Delmar napisała to w chwili żartobliwego podniecenia, a bynajmniej nie powodując się szacunkiem, jaki każdy wielki poeta żywić powinien ku drugiemu poecie, kto wie, czy nie większemu. Niezależnie jednak od tego, czy panna Delmar zazdrości czy nie zazdrości człowiekowi, który stworzył „Efemerydę“ — pewne jest, że wraz z tysiącem innych pozostaje pod wrażeniem tego poematu,
i przyjdzie chwila, kiedy spróbuje tworzyć strofy równie piękne“.
Księża przemawiać poczęli przeciwko „Efemerydzie“, jeden zaś, który poważył się jej bronić, uznany został za heretyka. Pozatem wielki poemat wykorzystano jako źródło wesołości publicznej. Humoryści i karykaturzyści wzięli się do dzieła i fachowo pękali ze śmiechu, w rubryce zaś kroniki towarzyskiej donosiły sobie dowcipnie rozmaite tygodniki, jakoby p. Charley Frensham zwierzył się w zaufaniu p. Archie Jennings, iż pięć wierszy „Efemerydy“ przyprawić może człowieka o taniec św. Wita, dziesięć zaś prowadzi niewątpliwie na brzeg głębokiej rzeki.
Martin nie śmiał się już i nawet nie zgrzytał zębami. Czuł tylko wielki, nieprzezwyciężony smutek. Gdy runie cały świat wraz ze szczytem swym — miłością — utrata szacunku dla publiczności czytającej i zaufania do pism nie jest doprawdy bolesną katastrofą. Brissenden zupełnie słusznie osądzał gazety, on zaś, Martin, zmarnował kilka lat ciężkich i daremnych, żeby dojść do tego samego wniosku. Tak jest. Pisma były tem wszystkiem, co mówił o nich Brissenden, a może czemś gorszem jeszcze. „No, ale teraz już koniec“ — pocieszał się Martin. Zaprzęgnie gwiazdy do swego wozu i pozwoli się unieść w podróż Zatracenia. Obrazy Tahiti, czystego, słodkiego kraju Tahiti, napływały coraz częściej, coraz natarczywiej. Widział płaskie Paumoty i górzyste Marquesas; coraz częściej widywał sa-
mego siebie na pokładzie skunerów handlowych lub małych, kruchych kutrów, ślizgających się o zachodzie pośród raf Papeete i wędrujących długo między perłowemi atolhmi aż do Nuka — hira i zatoki Taiohae. Wódz Tamari — Martin był tego pewien — zabije wieprza na przyjęcie gościa, córki zaś jego, uwieńczone kwieciem, chwycą się za ręce, aby wśród śmiechu i śpiewu opleść girlandami młodzieńca. Morza południa wzywały słodko, i Martin wiedział, że prędzej czy później wezwania posłucha.
Tymczasem pozwalał dniom przemijać. Odpoczywał po długiej wędrówce przez krainę książek. Kiedy „Partenon“ nadesłał czek na trzysta pięćdziesiąt dolarów, Martin wręczył go miejscowemu adwokatowi, który na prośby rodziny Brissendena zajmował się sprawami zmarłego. Martin wziął kwit na wręczoną sumę, sam zaś wydał piśmienne poświadczenie, iż winien jest Brissendenowi sto dolarów.
Wkrótce przestał Martin uczęszczać do japońskich restauracyj. W tej samej chwili, kiedy zaprzestał walki — zawróciła fala. Lecz zawróciła zbyt późno. Bez drżenia otworzył cienką kopertę od redakcji „Millennium“, z czekiem na trzysta dolarów, i skonstatował, że było to honorarjum za „Przygodę“. Wszystkie długi Martina, włącznie z procentami lichwiarza, nie sięgały stu dolarów. Kiedy więc uregulował wszystko do ostatniego centa i wykupił od adwokata swój kwit na sto dolarów, pozostało mu jeszcze w kieszeni zgórą sto dolarów. Obstalo-
wał ubranie u doskonałego krawca i jadał w najlepszych restauracjach. Sypiał wciąż jeszcze w małej izdebce u Marji, lecz widok nowego ubrania zmusił dzieciaki z sąsiedztwa do zaprzestania wyzwisk w rodzaju: „włóczęga“, „darmozjad“, rzucanych z okienek strychu lub z poza parkanów.
Nowelę hawajską „Wiki-Wiki“ zakupił „Miesięcznik Warrensa“ za cenę dwustu pięćdziesięciu dolarów. „Przegląd Północny“ wziął artykuł „Kolebka Piękna“, zaś „Mackintosh Magazine“ przyjął „Wróżbiarkę" — wiersz napisany dla Marian. Wydawcy i czytelnicy powrócili z wywczasów letnich, rękopisy przyjmowano skwapliwie. Martin nie mógł się jednak nadziwić, co za niezrozumiały pęd każe nagle wydawcom przyjmować masowo to wszystko, co tak uparcie odrzucali przez dwa lata. Nic przecie jeszcze nie wydrukowano. Nazwiska jego nie znano nigdzie poza granicami Oakland, ci zaś w Oakland, którym się zdawało, że go znają, mieli go za skrajnie czerwonego socjalistę. Niczem więc nic można było sobie wytłumaczyć tego nagłego popytu na jego towar. Uśmiech fortuny, igraszka losu — nic więcej.
Hańba Słońca“, kilkakrotnie odrzucana przez czasopisma, rozpoczęła teraz wędrówkę po towarzystwach wydawniczych stosownie do dawnej rady Brissendena. Kilku wydawców odpowiedziało odmownie, wreszcie jednak firma Singleterre, Damley i S-ka przyjęła rękopis, obiecując wydrukowanie w całości. Kiedy jednak Martin upomniał się
o zadatek, odpowiedziano, że nie leży to w zwyczaju firmy, że zresztą książki tego typu opłacają się rzadko, oraz że jest rzeczą wątpliwą, czy wogóle pójdzie nawet tysiąc egzemplarzy. Martin próbował obliczyć, ile wobec tego przyniesie mu książka. Cena jeden dolar, procent piętnasty — dochód sto pięćdziesiąt dolarów. Zdecydował spokojnie, że gdyby jeszcze kiedykolwiek zarabiać miał piórem, ograniczy się do powieści. Za czterokrotnie krótszą „Przygodę“ redakcja „Millennium“ zapłaciła przecież dwa razy więcej. Przepisy o honorarjach, które czytał był niegdyś, mówiły prawdę. Pierwszorzędne czasopisma płacą natychmiast po przyjęciu i płacą dobrze. Nie dwa, lecz cztery centy za wyraz zapłacił np. „Millennium“. Pozatem zaś, kupują widocznie i rzeczy dobre, bo czyż nie kupili jego prac? — Tę ostatnią myśl okrasił sobie gorzkim uśmiechem.
Napisał do firmy Singleterre, Darnley i S-ki, proponując im nabycie pełnych praw do „Hańby Słońca“ za sto dolarów, ale firma wolała nie ryzykować. Narazie nie brakło Martinowi pieniędzy, ponieważ kilka wczesnych opowiadań przyjęto i opłacono zgóry. Otworzył więc rachunek w banku, na którym miał kilkaset dolarów, nie będąc nikomu na świecie winien ani centa. „Spóźniony“ po długiej wędrówce dotarł nareszcie do portu w firmie Meredith-Lowell. Martin przypomniał sobie pięć dolarów, które podarowała mu Gertruda, i postanowienie zwrócenia ich jej, pomnożonych stokrotnie. Napisał więc do firmy o przysłanie pięciuset dolarów zadatku. Ku
wielkiemu swemu zdziwieniu, odwrotną pocztą otrzymał istotnie czek na pięćset dolarów oraz projekt umowy. Martin podjął w banku całą sumę w stu złotych pięciodolarówkach i zatelefonował do Gertrudy, że chciałby ją widzieć.
Przybiegła zadyszana z pośpiechu. Przypuszczając, że stało się coś złego, schowała do torebki te mizerne kilka dolarów, które posiadała. Była pewna, że nieszczęście spotkało brata, więc nie pytała już o nic i tylko, płacząc głośno, rzuciła się w jego ramiona, wtykając mu równocześnie torebkę.
— Byłbym sam przyszedł — tłumaczył się Martin, ale nie miałem ochoty na awanturę z panem Higginbothamem, a nie obeszłoby się bez tego.
— Uspokoi się po pewnym czasie — upewniała brata Gertruda, zastanawiając się tymczasem, jakie mianowicie nieszczęście mogło mu się przydarzyć. — Co prawda byłoby lepiej, żebyś przedtem wziął posadę i jakoś się ustalił. Bernard lubi widzieć każdego przy uczciwej pracy. To, co pisało w gazecie, strasznie go zezłościło. Nigdy nie widziałam, żeby tak się wściekał.
— Nie, posady nie wezmę — odrzekł Martin z uśmiechem. — Możesz mu to powtórzyć ode mnie. Nie potrzebuję już posady — oto masz dowód. Wysypał jej na kolana sto złotych monet dźwięcznym, połyskliwym strumieniem.
— Czy pamiętasz tę pięciodolarówkę, którą mi dałaś swego czasu, kiedy nie miałem na tramwaj? Patrz, oto ona, a wraz z nią dziewięćdziesiąt dzie-
więć siostrzyczek różnego wieku, lecz tej samej wartości. Jeśli Gtrtruda była przestraszona, wszedłszy do pokoju brata, to obecnie ogarnęło ją paniczne przerażenie. Trwoga ta była równocześnie pewnością. Gertruda przestała już podejrzewać. Wiedziała napewno. Ze zgrozą spojrzała na brata, a zmęczone kolana ugięły się pod ciężarem złota, które zdawało się palić żywym ogniem.
— To twoje — śmiał się Martin.
Wybuchnęła łkaniem i zaszlochała głośno: „Mój biedny chłopcze, mój biedny, biedny chłopcze!“
Martin przez chwilę stał zdumiony. Potem nagle zrozumiał przyczynę tego uniesienia i podał siostrze list od firmy Meredith-Lowell, dołączony do czeku. Wodziła oczyma po literach, co chwila ocierając łzy; skończywszy czytać, wyrzekła:
— Czy to ma znaczyć, że do pieniędzy tych doszedłeś uczciwą drogą?
— Uczciwszą niż loterja; zarobiłem je własną pracą.
Powoli Gertruda nabierała zaufania i raz jeszcze starannie odczytała list. Martin zużyć musiał wiele czasu, żeby wytłumaczyć siostrze rodzaj transakcji, dzięki której te oto pieniądze stały się jego własnością, a jeszcze więcej, żeby przekonać kobiecinę, że obecnie należą naprawdę do niej, on zaś, Martin, nie potrzebuje ich bynajmniej.
— Złożę je do banku na twój rachunek — oświadczyła wreszcie.
— Nie zrobisz nic podobnego. Należą, do ciebie i masz z niemi zrobić, co ci się podoba. A jeśli nie chcesz, oddam je Marji. Już ona będzie dobrze wiedziała, jak ich użyć. Radziłbym jednak, żebyś najęła służącą i zrobiła sobie porządne wakacje.
— Opowiem wszystko Bernardowi — powiedziała jeszcze, odchodząc.
Martin skrzywił się, a potem dodał z gorzkim uśmiechem.
— Opowiedz, opowiedz. Może zechce znowu zaprosić mnie na obiad.
— O tak, zaprosi, jestem pewna, że zaprosi! — wykrzyknęła z zapałem Gertruda, gorąco ściskając brata.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.