Przejdź do zawartości

Martin Eden/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XL

Spóźniony“ wciąż jeszcze leżał nietknięty. Wszystkie inne pozwracane rękopisy poniewierały się pod stołem. Jedna tylko „Efemeryda“ Brissendena kursowała jeszcze. Rower i czarne ubranie Martina były znowu u lichwiarza, właściciel zaś maszyny do pisania coraz natarczywiej upominał się o należność. Drobiazgi te nie obchodziły przecież Martina. Zaprzątnięty był poszukiwaniem nowego stosunku do świata. Dopóki nie znajdzie — życie stać musi na martwym punkcie.
Po kilku tygodniach to, naco czekał — stało się nareszcie. Na ulicy spotkał Ruth. Co prawda towarzyszył jej Norman i co prawda oboje starali się nie zauważyć Martina, Norman próbował nawet nie pozwolić mu podejść.
— Jeśli pan ośmielisz się napastować moją siostrę, przywołam policję — groził Norman. — Ruth nie życzy sobie z panem mówić, a natarczywość pańska jest obelgą.
— Jeśli pan masz zamiar mi przeszkadzać, istotnie nie pozostaje nic innego, jak przywołać policję, ale wtedy nazwisko państwa trafi do gazet — odrzekł Martin ostro. A teraz proszę ustąpić z dro-
gi i iść po policję, jeśli wola. Będę rozmawiał z Ruth.
— Chcę usłyszeć to z własnych ust pani — zwrócił się do dziewczyny.
Stała blada i drżąca, lecz pewna siebie; spojrzeniem rzuciła mu pytanie.
— To, o co pytałem w liście — nastawał.
Norman poruszył się niecierpliwie, lecz Martin wstrzymał go bystrym rzutem oka.
Potrząsnęła głową.
— Czy wszystko stało się z własnej pani woli? — pytał jeszcze.
— Tak jest — mówiła głosem niskim, cichym, stanowczym, pełnym rozwagi. — Z mojej własnej woli. Pan skompromitował mnie tak bardzo, że wstyd mi pokazać się ludziom. Imię moje jest dziś na ustach wszystkich, wiem o tem. To tylko mogę powiedzieć. Unieszczęśliwił mnie pan, i nie chcę pana znać i widzieć.
— Ludzie! Plotki! Nieporozumienia gazeciarskie! Czyż to wszystko silniejsze jest od miłości? Pozostaje mi tylko uwierzyć, że nigdy nie byłem kochany.
Nagły rumieniec zmiótł bladość lic.
— Po wszystkiem, co zaszło pomiędzy nami? — wyrzekła cicho Ruth. — Martin, pan chyba nie rozumie, co mówi. Nie jestem przecież jakąś...
— Widzisz pan przecie, że siostra nie chce mieć z panem nic wspólnego — wybuchnął Norman, ruszając naprzód wraz z panną.
Martin stanął na uboczu, patrzał, jak odchodzili, i nieświadomie szukał w kieszeni tytoniu i bibułki, których tam od tak dawna nie było. Długa jest droga do północnego Oakland, lecz dopiero wszedłszy na schody i zamknąwszy się w swoim pokoju, Martin zrozumiał, że przeszedł ją pieszo. Siedział oto na brzegu łóżka i patrzał przed siebie jak przebudzony lunatyk. Zauważył rękopis „Spóźnionego“, leżący na stole, przysunął sobie krzesło i wziął za pióro. Uległ wrodzonemu dążeniu do wszelkiej skończoności. Miał oto przed sobą coś niedokończonego, co odłożył dla zakończenia czegoś ważniejszego. Obecnie owo ważniejsze zostało zakończone, i oddać się należy temu oto rozpoczętemu dziełu — aż do jego końca. Co zrobi potem — Martin nie wiedział. Wiedział jedynie, że osiągnął w życiu jakiś moment kulminacyjny, dotarł do jakiegoś punktu zwrotnego, i że przebyć go należało po męsku — w pracy. Nie ciekaw był przyszłości. Zdąży jeszcze zbyt wcześnie dowiedzieć się, co mu tam przeznaczono. Cokolwiek było — było obojętne. Jak wszystko zresztą, jak wszystko.
Przez pięć dni pracował zawzięcie nad „Spóźnionym“, nigdzie nie wychodząc, nikogo me widując, odżywiając się nędznie. Szóstego dnia rano listonosz przyniósł mu cienką kopertę z redakcji „Partenonu“. Rzut oka wystarczył: „Efemeryda“ została przyjęta. „Daliśmy rękopis do przeczytania panu Cartwright Bruce — pisał redaktor — ocena zaś jego wypadła tak pomyślnie, że poemat przyj-
mujemy natychmiast. Dowodem naszej skwapliwej radości niechaj duży fakt, iż „Efemerydę“ przeznaczyliśmy do sierpniowego numeru, ponieważ lipcowy, był już złożony. Za łaskawym pośrednictwem pana pozwalamy sobie oświadczyć panu Brissendenowi wdzięczność naszą i uznanie. Prosimy o jak najśpieszniejsze przysłanie jego fotografji i danych biograficznych. Jeśli honorarjum nasze jest niedostateczne, zechciej pan natychmiast telegraficznie oznaczyć warunki“.
Ponieważ przesłane honorarjum wynosiła trzysta pięćdziesiąt dolarów, Martin uważał, że telegrafować nie warto. Pozatem, należało jeszcze otrzymać zgodę autora. Cóż, ostatecznie Brissenden nie miał racji. Są widocznie redaktorzy, znający się na prawdziwej poezji. Honorarjum było również wspaniałe, nawet za poemat jaki zdarza się raz na sto lat. Cartwright Bruce zaś — wiedział Martin — był jedynym krytykiem w Stanach, dla którego Brissenden żywił pewien szacunek.
Martin udał się tramwajem do centrum miasta i, patrząc na migające przed oczyma domy i przecznice, nic mógł opanować żalu, że nie potrafi już cieszyć się powodzeniem przyjaciela, ani własnem zwycięstwem. Jedyny poważny krytyk w Stanach wyraził się pochlebnie o „Efemerydzie“, Martin zaś dowiódł swego twierdzenia, iż prawdziwe dzieło sztuki wywalczy sobie drogę. Lecz źródło entuzjazmu bić przestało, i Martin czuł więcej niepokoju przed zobaczeniem Brissendena, niż radości z powo-
du dobrych nowin. List z redakcji przypomniał mu, że przez pięć dni, poświęconych „Spóźnionemu“, nie słyszał nic o Brissendenie, ani nawet nie myślał o nim. W tej chwili dopiero zrozumiał Martin, jak bardzo pochłonięty był sobą, i poczuł wstyd, że zapomniał o przyjacielu. Lecz nawet wstyd nie palił go już mocno.
Nie reagował na żadne wrażenia z wyjątkiem wrażeń artystycznych, żywych jeszcze przy pracy nad „Spóźnionym“. Wobec wszelkich spraw innych zachowywał się niby pogrążony w śnie hypnotycznym. Jechał również jak półuśpiony. Życie, przecinane pędem elektrycznego wagonu, zdawało się Martinowi dalekie i mgliste, i gdyby nawet wielkiej kamiennej dzwonnicy mijanego kościoła spodobało się nagle rozsypać w proch — Martin nie odczułby zapewne zbyt mocnego zdziwienia ani przerażenia.
Przybywszy do hotelu, poszedł na górę do Brissendena, lecz prędzej jeszcze zdążał nadół. Pokój był pusty. Rzeczy ani śladu.
— Czy pan Brissenden nie zostawił swego adresu? — rzucił Martin portjerowi, który przez chwilę przyglądał mu się ciekawie.
— Czyż pan nie wie o niczem? — zapytał.
Martin potrząsnął głową.
— Jakto, przecież gazety były tego pełne. Znaleziono go nieżywego w łóżku. Samobójstwo. Przestrzelił sobie czaszkę.
— Czy już po pogrzebie? — Martin usłyszał swój głos niby cudzy, dochodzący zdaleka.
— Nie. Ciało odwieziono statkiem na wschód po dopełnieniu formalności. Zajął się tem adwokat, przysłany przez rodzinę.
— Pośpieszyli się, — mruknął Martin.
— O, nie. Minęło już pięć dni.
— Pięć dni?
— Tak jest, pięć dni.
— A! — wyrzekł Martin, odwracając się i wychodząc.
Na rogu ulicy zaszedł do filji telegrafu i zadepeszował do „Partenonu“, zezwalając na druk „Efemerydy“. Miał w kieszeni tylko pięć centów na tramwaj powrotny, więc depeszę wysłał płatną przez adresata. Znalazłszy się w swoim pokoju, powrócił natychmiast do pisania. Mijały dni i noce — Martin siedział przy stole i pisał. Odwiedzał tylko lichwiarza, jadał systematycznie, jeśli był głodny i miał co ugotować, nie jadał równie systematycznie, jeśli śpiżarnia była pusta. Chociaż plan powieści ułożony już był dawniej, rozdział po rozdziale, Martin obmyślił jeszcze i opracował wstęp dla wzmożenia wyrazistości utworu, chociaż w tym celu napisać musiał dodatkowe dwadzieścia tysięcy słów. Nie uczynił tego nawet w imię jakiegoś żywego pragnienia doskonałości dzieła — lecz poprostu tylko dla zadośćuczynienia własnym wymaganiom artystycznym. Pracował w nieustającym transie, dziwnie oderwany od otaczającego świata, niby widmo zatrzymane siłą pośród spraw własnego minionego życia. Przypomniał sobie, jak ktoś powiedział kiedyś,
że widmo jest duszą człowieka, który już umarł, a jeszcze nie zdołał tego zrozumieć; na chwilę odłożył pióro, żeby pomyśleć, czyż naprawdę umarł już i dotychczas o tem nie wiedział?...
Nadszedł dzień, kiedy „Spóźniony“ dobiegł końca. Zjawił się agent po maszynę i, siedząc na łóżku, czekał, aż Martin skończy wybijać ostatnie słowa ostatniego rozdziału. „Koniec“ — napisał wreszcie wielkiemi literami, i dla niego był to istotnie koniec. Z uczuciem ulgi patrzał, jak wynoszono maszynę za drzwi, potem spokojnie położył się na łóżku. Słaby był z głodu. Nie miał nic w ustach od trzydziestu sześciu godzin, ale nie myślał o tem. Leżał nawznak, z zamkniętemi oczyma, bez myśli, a dziwny sen ostatnich tygodni zalewał go wciąż rosnącą falą, przesycając świadomość. Napół przytomnie wymawiać począł głośno słowa nieznanego poety, które cytować lubił Brissenden. Marja, słuchając niespokojnie za drzwiami, przeraziła się tej upartej a monotonnej litanji. Słowa same przez się nic dla niej nie znaczyły. Wiele jednak znaczył fakt, że wymawiał je Martin: „Skończone“ — brzmiał refren.

Skończone
Strzaskałem lutnię. —
Jak chmury wiatrem niesione
Nad pola ścierni czerwone
Minęła pieśń.
Skończona —
Strzaskałem lutnię.

Pieśń, która biła, jak dzwonek,
Jak rojnym rankiem skowronek
W ciemności milczącej zbladła,
Nieme się struny rozpadły
I echo umarło smutnie.
Strzaskam lutnię.
Skończone. —



Marja nie mogła wytrzymać dłużej, pobiegła do piecyka, nalała pełną miskę gorącej zupy, wrzucając prawie całe mięso i jarzyny, jakie były w garnku. (Mięsa tego i jarzyn wolno było każdemu z dzieci nabierać tylko potroszeczku). Martin wstał, usiadł i zaczął jeść, upewniając Marję pomiędzy jednym łykiem a drugim, że bynajmniej nie ma gorączki, i że wcale nie mówił przez sen.
Kiedy odeszła, pozostał na brzegu łóżka, zmęczony, otępiały, zgarbiony, patrząc przed siebie zamglonemi, pustemi oczyma. Siedział tak długo, aż widok rozdartej koperty jakiegoś magazine, co nadszedł ranną pocztą i leżał nieczytany, rzucił iskierkę świadomości w mózg zaciemniony. — „To „Partenon“ — pomyślał Martin — sierpniowy „Partenon“, pewnie zawiera „Efemerydę“. Gdybyż Brissenden mógł to widzieć“.
Przewracał zwolna kartki miesięcznika, gdy nagle — przestał. „Efemeryda“ obciążona była majestatycznym nagłówkiem i popstrzona na marginesach winietami w stylu Beardsley‘a.
Po jednej stronie nagłówka widniała fotografja
Brissendena, po drugiej podobizna pana Johna Value, ambasadora Wielkiej Brytanji. Redaktor zawiadamiał w krótkich słowach wstępu, iż „Efemeryda” jest odpowiedzią „Partenonu” na twierdzenie pana Value, jakoby Ameryka nie posiadała poetów: „Oto proszę, masz pan jak na dłoni, panie John Value!“ Cartwright Bruce opisany został przy okazji, jako największy krytyk Stanów Zjednoczonych. Zacytowano jego zdanie, iż „Efemeryda” jest największym poematem, jaki kiedykolwiek wydala Ameryka. Nareszcie, słowo wstępne redaktora kończyło się w sposób następujący: „Dotychczas jeszcze umysły nasze nie są zdolne ocenić należycie zalet „Efemerydy”; może nigdy nie potrafimy tego uczynić. Odczytaliśmy jednak poemat ten kilkakrotnie, podziwiając piękno wyrazów i ich zestawień, oraz nie mogąc pojąć, skąd pan Brissenden wziął słowa takie i w jaki sposób zdołał je powiązać”. Potem następował poemat.
— Dobrześ zrobił, umierając, Briss, mój stary — mruknął Martin. Miesięcznik ześliznął mu się z kolan na podłogę.
Wulgarność i taniość efektów była wstrętna. Lecz Martin zauważył apatycznie, że nie czuje mocno nawet wstrętu. Chciałby się rozgniewać, nie ma jednak dość energji, by gniew odczuć. Martwy był i otępiały. Krew zamarzła zbyt głęboko, żeby wewnętrzny nurt oburzenia przerwać mógł jej lody. Ostatecznie, o cóż chodzi? Czy nie harmonizuje to
w zupełności ze wszystkiem, zaco Brissenden nienawidził tak mocno burżuazyjnego społeczeństwa?
— Biedny Briss! — ciągnął Martin. — Nie darowałby mi nigdy.
Podniósłszy się z wysiłkiem, sięgnął po skrzynkę, co zawierała dawniej papier do maszyny. Przerzucając kartki, odnalazł jedenaście wierszy, napisanych ongiś przez przyjaciela. Przedarł je starannie wzdłuż i wpoprzek i cisnął do kosza. Czynił to powoli i uważnie, skończywszy zaś, siadł znowu na brzegu łóżka, patrząc przed siebie pustemi oczyma. Siedział tak, sam nie wiedząc jak długo, gdy nagle przed niewidzącemi źrenicami zarysowała się długa, biała, pozioma linja. To było ciekawe. Martin patrzał, jak wizja przybierała coraz dokładniejsze kształty, i pojął, że widzi rafę koralową, a wzdłuż niej białawą pianę Pacyfiku. Nieco bliżej na fali dojrzał wąskie czółno, pirogę. Na rufie młodego bożka z bronzu, w kształtnej przepasce na biodrach i połyskliwem wiosłem w ręku. Poznał. To Moti, najmłodszy syn Tati, wodza. A wyspa — Tahiti! Poza tą rafą leży słodki kraj Papara i stoi trzcinowa chata wodza przy ujściu rzeki. Dzień ma się ku końcowi, a Moti wraca do domu z połowu. Czeka właśnie na podrzut wielkiej fali, żeby przeskoczyć rafę. Potem ujrzał Martin samego siebie, siedzącego w łódce twarzą w kierunku ruchu, jak często siadywał był niegdyś. Z wiosłem w ręku czekał na rozkaz Moti, żeby jak szalony uderzyć o wodę w chwili, gdy wielka turkusowa fala wstanie poza
czółnem. Potem przestał już być widzem; cały i żywy znalazł się w łodzi; oto Moti wykrzyknął rozkaz; obaj zawzięcie zatrzepotali wiosłami, wspinając się w pędzie na stromą ścianę płynnego turkusu. Woda szeleściła wzdłuż opadu przegiętej fali niby fontanna; powietrze perliło rozpylonemi kroplami. Wreszcie nagle zgięcie wód, przełamanie; rzut w przepaść, głuchy łoskot, grzmot potoczysty — i łódka wpływa cicho na gładką przezrocz laguny. Moti śmieje się, otrząsa z oczu słoną wodę. Wiosłują teraz razem ku brzegowi z koralowego piasku, gdzie w świetle zachodu, poprzez gałęzie pni kokosowych złocą się ściany trzcinowego domku Tati.
Wizja pierzchnęła, przed oczy wrócił na nowo nieład nędznej izdebki. Daremnie próbował Martin ujrzeć raz jeszcze Tahiti. Wiedział: śpiew brzmi tam, pośród drzew, i dziewczęta pląsają w świetle księżyca. Ale już ich widzieć nie mógł. Widział tylko stoi zarzucony papierami, puste miejsce po ta zabranej maszynie i niemyte szyby okien. Z jękiem zamknął oczy i zasnął.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.