Martin Eden/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział VIII

Minęło kilka tygodni. Martin Eden studjował gramatykę, przeglądał książki o dobrem wychowaniu i czytał żarłocznie wszystko, co zdołało przykuć jego wyobraźnię. O dawnem swem otoczeniu nie wiedział nic. Dziewczęta z Klubu Lotosu pytały, co się stało z najlepszym tancerzem, nie dawały spokoju Jimowi, chłopcy zaś, boksujący się na boisku Rileya, radowali się pocichu, że ubył najniebezpieczniejszy współzawodnik.
Martin tymczasem znalazł nowy skarb w sezamie-bibljotece. Tak, jak gramatyka ukazała mu tajniki budowy języka, ukryte wiązadła jego kośćca, tak nowoznalezione dziełko odkryło tajemnicę budowy wiersza. Zaczął natychmiast studjować metrykę, dokopując się do „jak“ i „dlaczego“ piękna, kochanego dotychczas nieświadomie. Inne dzieło współczesne, na które trafił, traktowało poezje jako sztukę wcielającą najwyższe wartości człowieczeństwa; twierdzenie to ilustrowane było cytatami z dzieł najznakomitszych pisarzy. Żadna powieść nie roznamiętniła Martina do tego stopnia, co te dwie książki. Jego świeży umysł, nie obciążany przez lat dwadzieścia, a podniecony teraz dojrzałością pragnienia, wpijał się we wszystko, czego dosięgnąć zdołał, z iście męską zaciekłością, niespotykaną u młodzieży, studjującej normalnie.
Gdy obecnie Martin oglądał się wstecz z poziomu już osiągniętego, świat dawniej znany — świat mórz dalekich, obcych krajów, okrętów, marynarzy i kobiet-harpij — wydawał mu się małym i nędznym światkiem. Łączył się teraz ze światem nowym i w połączeniu tem rozszerzał. Martin, szukający uparcie jedności, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, znajdował między obu światami punkty styczne. Równocześnie zaś wzniosłość myśli i piękno uczuć, promieniejące z książek, wierzyć mu kazały, że tam wysoko, gdzie jest Ruth i jej rodzina, mężczyźni i kobiety żyją wyłącznie wzniosłością i pięknem. Tu, w dole, gdzie istniał on i jemu podobni, wszystko jest nieczyste i nieszlachetne. Martin pragnął czemprędzej strząsnąć ze siebie proch ziemi i wznieść się do jasnych wyżyn, gdzie w ciszy i pięknie królują władcy świata. Całe jego dzieciństwo i młodość pełne były dziwnego niepokoju. Nim spotkał Ruth, sam nie wiedział, czego pragnął, lecz jedno wiedział napewno: że pragnął zawsze. Teraz niepokój stał się ostry, bolesny i nieznośny, lecz zato Martin wiedział nareszcie jasno i zdecydowanie, że tem, co musi posiąść, jest piękno, rozum i miłość.
W ciągu kilku tygodni widział Ruth ze sześć razy i każde widzenie stawało się nowem natchnieniem. Panienka pomagała mu w angielskim, poprawiała zaniedbaną wymowę i, wreszcie, zachęciła do rozpoczęcia nauki arytmetyki. Pogawędki jednak nie były w całości poświęcone początkom nauki. Martin znał zbyt wielkie połacie życia i zbyt był dojrzały, aby zadowolnić się li tylko sferą pierwiastków kwadratowych, odcinków geometrycznych, rozbiorów i konjugacyj. Niejednokrotnie więc rozmowa schodziła na temat ostatnio przeczytanego wiersza, niedawno przestudjowanego poety. Kiedy zaś Ruth sama czytała Martinowi ulubione urywki, szczęście wznosiło go na zawrotne wyżyny niewymownej rozkoszy. Nigdy nie słyszał był nic podobnego do głosu tej dziewczyny. Najlżejsza intonacja upajała młodą miłość chłopaka, i drżał przy każdem słowie. Brzmienie tego głosu, spokój, śpiewna modulacja, miękkość, bogactwo — były wytworem wysokiej kultury i szlachetności duszy. Martin, słuchając, myślał czasem o ostrych pokrzykach kobiet plemion barbarzyńskich i mniej dzikich, lecz równie niemiłych a przenikliwych głosach robotnic z jego otoczenia. Wtedy pracować poczynała wyobraźnia, stawiając przed oczy długi szereg znanych niegdyś kobiet, które przez kontrast zwiększały chwałę jasnej Ruth. Zachwyt chłopaka podniecała jeszcze świadomość, że dusza dziewczyny głęboko pojmuje czytane słowa i upaja się pięknem ich treści. Ruth czytywała mu urywki z „Królewny“, i nieraz widział łzy w jej oczach, tak wrażliwa była natura dziewczęca. W takich chwilach własne przeżycia porywały i podnosiły Martina, aż do boskiego nieomal upojenia, i patrząc w oczy dziewicze, patrzał w twarz samemu życiu i zdobywał najgłębsze jego prawdy. Zczasem, rozumiejąc, jakich dosięgał wyżyn najwyszukańszej, przeczulonej uczuciowości, pojmował, że to właśnie jest miłością, i że miłość jest rzeczą największą na świecie. Wtedy skupiony, powracał do zaułków pamięci, badając minione dreszcze. Upojenie winem, pieszczoty kobiet, brutalna gra zmysłów, zadawane i odbierane w męskich zapasach ciosy — wszystko stawało się niskie, cielesne i niegodne w porównaniu z poznanym teraz jasnym ogniem.
Dla Ruth tymczasem to, co działo się w niej i obok niej, nie było równie zrozumiałe i ważne. Nie posiadała doświadczenia w sprawach sercowych. Jedyne pojęcia jej o miłości pochodziły z książek, gdzie żywe fakty dni powszednich zmienia fantazja w piękne, lecz nieprawdopodobne bajki.
Nie przypuszczała nawet, że prostacki marynarz zdołał wedrzeć się do jej serca i obudzić tam zadatki potężnych sił, które zczasem wybuchnąć mogą i przeszyć jestestwo jej falami ognia. Nie znała prawdziwego żaru miłości. Pojęcia Ruth o uczuciu były czysto teoretyczne. Wyobrażała sobie miłość, niby polotny płomień, spokojny jak słanie się rosy przedrannej, cichy jak poszept wód nietkniętych, chłodny jak aksamitne niebo wiosennej nocy. Wyobrażała sobie miłość niby łagodne uwielbienie, otulające kochaną istotę atmosferą kwiatowej woni, przyćmionych świateł i nieziemskiej ciszy. Nie śniła nawet o wulkanicznej potędze namiętności, obłąkanych porywach, konwulsyjnych zmaganiach, pustyniach zżartych ogniem, popiołach pobojowisk męki.
Nie znała ani własnej mocy, ani potęgi świata; głębiny życia były dla niej tylko morzami złudzeń. Wzajemne przywiązanie małżeńskie ojca i matki stworzyło jej dziewczęcy ideał doskonałości miłosnej, beznamiętnie więc oczekiwała dnia, kiedy bez drżenia i wstrząśnień wstąpi na tę samą słodką i spokojną ścieżkę.
To też Martin Eden wydał się jej dziwaczną nowością, istotą obcą i niezrozumiałą; i wrażenie, jakie obecnością swą wywierał, było siłą rzeczy również dziwaczne, obce, niezrozumiałe. Panienka uważała to za zupełnie logiczne. Równie niezwykłych Wrażeń doznawała, patrząc na dzikie zwierzęta, zamknięte w klatkach, lub sycąc oczy widokiem burzy, gdy wspaniały wybuch siły kosmicznej drżeć każe z trwogi. Ta sama siła kryła się w owym mężczyźnie, co przybył z szerokich przestrzeni, niosąc oddech potężnych wichrów od stron dalekich. Słońce podzwrotnikowe wygładziło bronz jego twarzy, dało wypukłym, sprężystym muskułom pierwotną prężność istnienia.
Znaczony był bliznami obcego, tajemniczego świata brutalnych ludzi i brutalniejszych jeszcze przygód, których najlżejsze prawdopodobieństwa leżały już poza horyzontem jej wzroku. Martin był nieposkromiony, dziki, i próżność kobieca Ruth mimowoli i potajemnie radowała się na myśl, że tak pokornie podszedł do jej rąk. Równocześnie ogarniała ją pospolita chęć oswojenia dzikiego zwierzęcia. Był to impuls nieświadomy, słabszy jednak od żywej ochoty ulepienia tej surowej gliny na obraz i podobieństwo posągu jej ojca, który uważała za najdoskonalszy na świecie. Dziewczęce niedoświadczenie nie pozwoliło pojąć, iż owa siła kosmiczna, promieniejąca od obcego chłopaka, była istotnie najbardziej kosmiczną z pośród sił — była miłością, co kobietę poprzez świat cały pcha w ramiona mężczyzny, co samcom jeleni w pogoni za samicą każe zabijać rywala, naturę całą nieodparcie zmusza do kojarzeń.
Szybki rozwój Martina był dla panienki źródłem zdumienia i zainteresowania. Odkryła w nim skarby nieoczekiwane, zdające się tryskać jak kwiaty z urodzajnej gleby. Czytała mu głośno Browninga i zdumiewała się niejednokrotnie dziwacznym sposobem tłumaczenia miejsc niejasnych. Nie potrafiła, nie znając świata, kobiet i mężczyzn, zrozumieć, iż jego interpretacja była częstokroć znacznie słuszniejsza od jej własnej. Koncepcje Martina wydawały się panience naiwne, chociaż niekiedy rozpłomieniały ją zuchwałym polotem myśli, których siąg ginął w gwiezdnej dali, niedościgły i tylko przejmujący drżeniem w obliczu przeczuwanej po- tęgi.
Czasami Ruth grywała dla Martina — już nie przeciwko niemu, jak kiedyś — chcąc wrażliwość jego doświadczyć i wypróbować zapomocą muzyki, której głębi zresztą sama mierzyć nie umiała. Dusza chłopaka otwierała się ku muzyce, jak kwiat ku słońcu, i szybko przebyć zdołała otchłań dzielącą słyszane dawniej po knajpach i tancbudach „kawałki“ od klasycznych dzieł z repertuaru Ruth. Nie mógł jednak oprzeć się demokratycznemu uwielbie niu dla Wagnera, szczególniej dla uwertury Tannhäusera, po zdobyciu klucza do jej zrozumienia. Uwertura ta stała się uosobieniem jego przeżyć: przeszłość — to motyw „Venusburg“, Ruth zaś i cały nowopoznany świat — to motyw „Chóru Pielgrzymów“. Martin wpadał w ekstazę i wznosił się zwolna aż w widmowe przestworza ślepych zmagań ducha, gdzie Dobro wiedzie ze Złem wiekuistą walkę.
Niekiedy dysputował z Ruth na temat jej określeń muzyki, przyczem niejednokrotnie udawało mu się zachwiać chwilowo pojęciami panienki. Istniało jednak coś, czego nie kwestjonował nigdy: jej własny śpiew. Ruth była cała w swoim śpiewie, Martin więc trwał w niezmiennym zachwycie nad anielskiem brzmieniem przeczystego sopranu. Musiał, chcąc nie chcąc, porównywać go nieustannie z ostrą krzykliwością i nędznym piskiem anemicznych dziewcząt fabrycznych, albo z zachrypłem wyciem przepitych głosów kobiet, stłoczonych w nadmorskich uliczkach miast portowych. Ruth lubiła grać i śpiewać dla Martina. Prawdę powiedziawszy, pierwszy, to raz w życiu miała kogoś, z kim dzielić mogła dowolnie wrażenia muzyczne, plastyczny zaś materjał młodej duszy męskiej tak rozkosznie dawał się kształtować. Ruth bowiem nie wątpiła ani na chwilę, że lepi go według własnej woli. Intencje miała istotnie jak najlepsze, zresztą — dobrze było z nim obcować. Już jej nie trwożył. Pierwszy lęk, spowodowany nowemi odkryciami w samej sobie, rozwiał się był oddawna. Obecnie — nic o tem zresztą nie wiedząc — czuła do Martina jak gdyby pewne prawa. Pozatem, chłopak działał na nią wprost orzeźwiająco. Pracowała usilnie na uniwersytecie, odchodząc więc od zapylonych książek, poddawała się z rozkoszą rzeźwej sile, buchającej od osobowości chłopaka, niby świeży powiew morski. Siła! siła była tem, czego nieświadomie łaknęła dziewczyna, a czem Martin darzył ją szczodrze. Kilka chwil rozmowy, spotkanie u drzwi, wystarczało nieraz dla orzeźwienia. Ruth, pożegnawszy Martina, wracała do swoich książek z większym zapałem i zasobem energji.
Tak, Browninga rozumiała niewątpliwie, a jednak nie przychodziło jej na myśl, że niebezpiecznie jest igrać duszą człowieka. W miarę rozwoju zainteresowania jej osobą Martina, chęć ulepienia go po swojemu wzrastała do rozmiarów namiętności.
— Znam niejakiego pana Butlera — odezwała się pewnego popołudnia, kiedy wyczerpali tematy gramatyki, arytmetyki i poezji. — Nie miał żadnych ułatwień ani przywilejów w życiu. Ojciec jego był kasjerem w banku, zachorował na suchoty i, przemęczywszy się lat kilka, umarł w Arizonie. Pan Butler — Charles Butler — został sam jeden na świecie. Nie miał krewnych w Kalifornji, ojciec jego bowiem pochodził z Australji. Młody Butler Zaczął od pracy w drukarni — wspomina o tem bardzo często — i zarabiał wtedy tylko trzy dolary tygodniowo. Dzisiejsze jego dochody wynoszą co najmniej ze trzydzieści tysięcy rocznie. Jakże do tego doszedł? Był uczciwy, pracowity i oszczędny. Odmawiał sobie wszelkich przyjemności, wiekowi właściwych. Uważał za punkt honoru odłożyć tyle a tyle tygodniowo, niezależnie od prywacji, na jakie się narażał. Rzecz prosta, wkrótce zarabiać począł więcej i, w miarę wzrostu zarobku, zwiększał oszczędności.
W dzień pracował, wieczorami uczęszczał na kursy. Zawsze przezornie myślał o przyszłości. Po pewnym czasie mógł już słuchać wykładów na wyższych kursach wieczornych. Mając lat siedemnaście, zarabiał doskonale jako zecer. Ambicją sięgał jednak wyżej. Pragnął karjery, nie kawałka chleba. Z radością poświęcał teraźniejszość dla przyszłości. Zadecydował skończyć prawo, tymczasem zaś wstąpił do biura mego ojca jako chłopak na posyłki, zarabiając — pomyśl pan tylko — cztery dolary na tydzień. Nauczył się już jednak oszczędności, więc i z tych czterech dolarów potrafił cośniecoś odłożyć.
Ruth przerwała, żeby odetchnąć i sprawdzić osiągnięte wrażenie. Twarz Martina wyrażała żywe zaciekawienie młodzieńczemi zmaganiami p. Butlera, niemniej jednak pośród brwi wzbierała zmarszczka protestu.
— Hm, zapewne, zapewne, niewesoło musiało być nieborakowi. Cztery dolary tygodniowo! Jakże to można żyć? No, szyku facet nie zadawał. Ja płacę obecnie pięć dolarów tygodniowo za utrzymanie, a upewniam panią, że niema się czem zachwycać. Tamten musiał żyć jak pies. Pożywienie jego...
— Gotował sobie sam na maszynce naftowej — przerwała panna.
— Pożywienie jego musiało być gorsze niż pożywienie marynarzy najnędzniejszych statków dalekobieżnych, chociaż nie przypuszczałem dotychczas, żeby mogło istnieć coś jeszcze gorszego.
— Ale zato dzisiaj! Niech pan sobie wyobrazi! — zawołała entuzjastycznie. — Co za wspaniały dochód! Dawne braki i wyrzeczenia opłaciły się tysiąckrotnie! Martin spojrzał ostro.
— Ręczę za jedno: — rzekł — pan Butler nie jest dzisiaj ani trochę weselszy, niż dawniej. Tak długo odżywiał się nędznie, że teraz, kiedy nastały jego „lata tłuste“... żołądek ma już do niczego.
Oczy panienki spuściły się pod badawczym a zuchwałym wzrokiem.
— Założyłbym się, że cierpi na katar żołądka — ciągnął wyzywająco Martin.
— Nno taak, — przyznała panienka — ale...
— Założyłbym się — ryzykował dalej Martin — że jest ponury i uroczysty, jak stary puhacz, i nie potrafi zafundować sobie żadnej przyjemności, nawet za całe swoje trzydzieści tysięcy rocznie! Założę się też, że nie jest rad, patrząc, jak bawią się inni. Cóż — nie mam racji?
Skinęła główką, ale wytłumaczyła śpiesznie.
— To wyjątkowy typ człowieka. Wesołość nie leży w jego charakterze. Z natury jest poważny i wstrzemięźliwy; zawsze był taki.
— Bardzo wierzę! — triumfował Martin. — Trzy dolary tygodniowe, cztery dolary tygodniowo, pitraszenie na maszynce, odkładanie najpotrzebniejszych groszy, praca cały dzień, nauka całą noc, czyli inaczej mówiąc, orka całą dobę, nigdy zabawy, nigdy odpoczynku i nigdy nawet pragnienia odpoczynku — tak, tak, bardzo wierzę, te trzydzieści tysięcy przyszły grubo za późno!
Chwytna wyobraźnia rozpaliła mu natychmiast przed oczyma tysiące szczegółów tej młodzieńczej egzystencji i jej powolnego rozwoju do wyżyn trzydziestotysiącznego potentata. Całe życie Charles Butlera rozwinęło się niby wizja przed szybkim a zachłannym siągiem myśli.
— Wie pani co, — dodał Martin, — szczerze współczuję panu Butlerowi. Był wtedy za młody, żeby to zrozumieć, ale doprawdy sam siebie ograbił z życia dla owych trzydziestu tysięcy, z których już nawet nie potrafi korzystać. Cóż, trzydzieści tysięcy — ładna sumka, ale nie kupi dziś za nią radości, którą mógłby mieć za tamte odłożone cztery centy, kiedy był szczeniakiem. Porcję lodów, bilet na galerkę, albo co...
Takie i temu podobne dziwaczne poglądy Martina gniewały i zdumiewały Ruth, nietylko bowiem nowe były i wręcz przeciwne jej własnym, lecz nadomiar złego kryły ziarnko prawdy, co groziło zatruciem i obaleniem stałości jej ugruntowanych zasad. Gdyby miała lat czternaście, mogłaby się zmienić pod tym wpływem; miała jednak lat dwadzieścia cztery, dużo wrodzonego i wpojonego konserwatyzmu, i wogóle skrystalizowała się już najzupełniej w ramkach stworzonych przez środowisko i wychowanie. Zaprzeczyć się nie da, iż śmiałe poglądy chłopaka mąciły nieco równowagę jej umysłu, chwilowe jednak wstrząśnienia przypisywała egzotyczności Martina, obcości jego osoby i całego życia. Przechodziła nad temi objawami do porządku dziennego, lecz, chociaż poglądy dziwacznego młodzieńca nie znajdowały uznania w oczach panienki — siła jego przekonań, lśnienie oczu, powaga skupionej twarzy wzruszały i pociągały. Nie przychodziło jej przecież na myśl, że ten obcy mężczyzna, co wyszedł z poza linji znanego jej horyzontu, przerastał cały otaczający ją świat głębią i szczerością poglądów. Sama Ruth nie wybiegała myślą poza ów horyzont, właściwością jednak umysłów ciasnych jest przypisywanie ciasnoty wyłącznie drugim. Ruth więc stwierdzała pocichu, że jej poglądy szersze są od sądów Martina, a wszelka ich wzajemna niezgodność świadczy tylko na jego niekorzyść, marzyła nawet o rozszerzeniu jego światopoglądu aż do ram własnego.
— Nie skończyłam jeszcze swego opowiadania — mówiła dalej — pan Butler pracował tak dobrze, iż ojciec uznał go za najlepszego chłopca na posyłki, jakiego kiedykolwiek posiadał. Zawsze pierwszy do roboty, nie spóźniał się nigdy, przychodził nawet do biura o parę minut za wcześnie. Pomimo to, potrafił oszczędzać czas. Każdą wolną chwilę poświęcał nauce: uczył się buchalterji, stenografji i pisania na maszynie, wzamian za co dyktował po nocach ćwiczenia jakiemuś pisarzowi sądowemu, który potrzebował praktyki. Wkrótce został urzędnikiem, i to urzędnikiem wprost nieocenionym. Ojciec chwalił go bardzo i twierdził, że zajdzie wysoko. Ojciec to właśnie poradził mu, żeby kończył prawo. Jak tylko powrócił do biura, ojciec zrobił go swoim pomocnikiem. Tak, pan Butler jest wielkim człowiekiem! Kilkakrotnie już odmawiał przyjęcia godności senatora Stanów Zjednoczonych. Ojciec twierdzi, iż, gdyby tylko zechciał, przy każdym nowym wakansie śmiało mógłby zostać sędzią Sądu Najwyższego. Takie życie powinno być wzorem dla każdego. Przykład to jasny, iż praca i silna wola wydźwignąć może człowieka ponad jego środowisko.
— Tak, pan Butler jest istotnie dzielnym człowiekiem — przyznał szczerze Martin. Nie mógł jednak opędzić się upartemu wrażeniu, że w opowiadaniu Ruth kryło się coś sprzecznego z poczuciem piękna i ceny życia. Nie mógł znaleźć godnej przyczyny, dla której pan Butler znosił trudy i wyrzeczenia. Gdyby to był robił z miłości dla kobiety, z tęsknoty do piękna — o tak, Martin zrozumiałby doskonale. Kochanek bogów oddaje wszystko za jeden pocałunek, lecz nigdy za trzydzieści tysięcy rocznego dochodu. Nie podobała się Martinowi karjera pana Butlera. Koniec końców było w niej coś niskiego. Pewnie, trzydzieści tysięcy rocznie nie jest sumą do pogardzenia, lecz katar żołądka i niemożność cieszenia się prostem, żywem szczęściem ludzkiem odzierały ten dochód książęcy z całej jego wartości.
Martin próbował tłumaczyć to panience, lecz tylko oburzył ją i przekonał ostatecznie, iż gruntowna naprawa jego osoby jest nieodzowna. Ruth posiadała szczególną, choć tak pospolitą ciasnotę umysłu, która wierzyć każe, iż tylko własne przekonania, upodobania, zamiary dobre są i wartościowe, wszelkie zaś inne stworzenie ludzkie, bytujące na ziemi, rodzi się już w błędzie i nędzy. Ta sama ciasnota kazała swego czasu prawowiernemu żydowi dziękować Bogu, że go nie stworzył kobietą; ta sama ciasnota każe misjonarzowi dni dzisiejszych wędrować na krańce ziemi, żeby bliźniemu podstawić swego Boga na miejsce dawnego. Ona też pchała Ruth, by wyrwać Martina z jego ram przyrodzonych i wtłoczyć w jej własne.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.