Martin Eden/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział IX

Martin Eden wracał z morza do rodzinnej Kalifornji pełen miłosnego pragnienia. Wyczerpawszy swój zapasik pieniężny, najął się był jako majtek na skuner, odpływający na poszukiwanie zaginionego skarbu. Po ośmiu miesiącach daremnych poszukiwań wyspy Salomona stały się smutnemi świadkami zlikwidowania ekspedycji. Załodze wypłacono należność w Australji, i Martin najął się natychmiast na pakeboat, idący w kierunku San-Francisco. Owe osiem miesięcy, spędzone na morzu, zaopatrzyły chłopaka w pieniądze, umożliwiając mu na dobre kilka tygodni spokojne oddanie się studjom.
Martin posiadał chwytny umysł i duże zdolności, ale przedewszystkiem niezmożoną wolę, wspartą jeszcze wielką miłością do Ruth. Podręczniki gramatyki, zabrane na drogę, przewertowane zostały od deski do deski i opanowane najzupełniej przez mózg chciwy a nieznużony. Chłopak mógł już teraz obserwować nieprawidłowości mowy kolegów i czemprędzej poprawiał w myśli chropowatość marynarskich wyrażeń.
Ku wielkiej swej radości zauważył, że wysubtelnił sobie słuch w tym kierunku i wyrobił znaczne poczucie językowe. Błąd raził go jak dysonans, pomimo, iż nieraz słyszał błędy wychodzące z własnych ust. Język nie mógł jeszcze nagiąć się do nowych zasad.
Przeszedłszy porządnie całą gramatykę, Martin zabrał się do słownika i przyswajał sobie dziennie po dwadzieścia nowych wyrazów. Okazało się, że nie jest to bynajmniej łatwe, wobec czego chłopak u steru albo na warcie nie przestawał trenować się w powtarzaniu półgłosem długiej listy nowych słów i określeń. Powtarzał je niezmiennie przed zaśnięciem i czynił wszelkie możliwe wysiłki, żeby opanować prawidłowy sposób wyrażania się. Po pewnym czasie zauważył ze zdumieniem, że mówi czystszą angielszczyzną, niż jego okrętowi zwierzchnicy, a nawet jadący w kabinie gentlemeni-poszukiwacze przygód, którzy finansowali ekspedycję.
Kapitanem był rybiooki Norweg, który jakimś dziwnym sposobem został posiadaczem pełnego wydania dzieł Szekspira i, rzecz prosta, nigdy do nich nie zaglądał. Martin zgodził się prać bieliznę kapitana wzamian za prawo korzystania z książek. Po pewnym czasie tak wżył się w sztuki Szekspira i tyle ulubionych wyjątków zapamiętał prawie bez wysiłku, iż wszystkie sprawy świata otaczającego zdały mu się układać w rytm elżbietańskiej tragedii lub komedji, i nieraz mimo woli formułował własne myśli białym wierszem. Rytm Szekspira nęcił ucho chłopaka, uczył go poznawać i smakować najszlachetniejszą angielszczyznę. Wzamian, co prawda, przyswoił sobie Martin wiele wyrazów archaicznych i przestarzałych.
Osiem miesięcy na morzu dobrze zostały spędzone. Prócz poważnego myślenia i prawidłowego wyrażania nauczył się Martin poznawać samego siebie. Pomimo szczerej skromności, z poczucia własnego nieuctwa wyrosłej, istniała w Martinie pewność posiadanej siły. Widział przepaść, dzielącą go od towarzyszy majtków, był jednak dość inteligentny, żeby zrozumieć, iż dzielą ich raczej możliwości potencjalne niż dokonane czyny. Co on zrobił dotychczas — zrobić mogli również oni, w nim jednak pracowały jakieś inne fermenty i kazały wierzyć, iż więcej posiada niż zrealizował. Wrażliwość Martina dręczyła się nadmiarem piękna, oglądanego po świecie; pragnął podzielić je z Ruth. Postanowił, że opisze jej cząstkę piękna mórz południowych. Instynkt twórczy zapłonął w nim nagle na samą myśl, że istotnie mógłby odtworzyć piękno widzialne nietylko dla Ruth, lecz dla liczniejszych słuchaczy. Wtedy — jak objawienie — w jasności i chwale spłynęła wielka idea.
Będzie pisał! Zostanie jedną ze źrenic, przez które patrzy świat, jednem z uszu, przez które słucha, sercem, którem czuje. Będzie pisał! Wszystko! Poezję i prozę, fantazję i opisy, nawet sztuki, jak Szekspir! Oto droga życia, oto sposób zdobycia Ruth. Pisarze są przecie olbrzymami wśród ludności, a życie ich jest niewątpliwie piękniejsze, niż życie wszelakich panów Butlerów, którzy zarabiają 30 tysięcy dolarów rocznie i o tyle tylko zechcą, mogą otrzymać fotele w Sądzie Najwyższym.
Zrodziwszy się, idea opanowała Martina wszechwładnie, to też podróż do San-Francisco minęła niby sen. Chłopak był pijany nieznaną jakąś potęgą i czuł, że dokonać może, czego zechce. Na falach olbrzymiego, ponurego oceanu posiadł właściwą perspektywę. Po raz pierwszy ujrzał jasno Ruth i jej świat.
Uplastycznił się cały przed oczyma chłopaka, konkretnie, jak rzecz, którą wziąć można w ręce, obracać i oglądać dowoli. Niejedno w tym obcym świecie mgliste było i niejasne, lecz Martin nie patrzył na szczegóły; widział całość i sposób jej opanowania. Pisać! Myśl ta buchała ogniem. Zacznie natychmiast po powrocie! Przedewszystkiem opisze wyprawę poszukiwaczy skarbów. Sprzeda to którejkolwiek z gazet San Francisco. Nie powie Ruth ani słowa. Jakże się ona zdziwi i ucieszy, zobaczywszy jego nazwisko w druku! Rzecz prosta, przy pisaniu będzie można uczyć się dalej. Doba ma przecież dwadzieścia cztery godziny! Martin poczuł się niezwyciężony. Umie pracować! Najmocniejsze mury padną przed nim. Nie ruszy już więcej na morze jako majtek; przez chwilę błysnęła mu przed oczyma jasna wizja parowego jachtu. Są przecie pisarze, posiadający własne jachty. Rzecz prosta, z początku będą trudności. Narazie najzupełniej zadowolni się takim zarobkiem, który pozwoli na dalszą spokojną naukę. Ale zato potem, po pewnym — jakże bardzo nieokreślonym — czasie, kiedy nauczy się wielu rzeczy i przygotuje należycie, tworzyć zacznie dzieła potężne, a imię jego będzie na ustach tysięcy. Lecz cenniejsze ponad wszystko — o, nieskończenie cenniejsze — będzie to, że sam stanie się godny Ruth. Sława nie była rzeczą do pogardzenia, to prawda, ale przecie przez Ruth i tylko dla Ruth zrodził się jego sen o potędze. Nie był poszukiwaczem sławy i kar jery. Był tylko jednym z szalonych kochanków Boga samego.
Przybywszy do Oakland z okrągłą sumką w kieszeni, Martin wynajął swoją dawną izdebkę u Bernarda Higginbothama i zasiadł do pracy. Nie zawiadomił nawet Ruth o przyjeździe. Chciał pójść w odwiedziny dopiero po skończeniu opowiadania o poszukiwaczach skarbu. Nie było mu trudno powstrzymać się od widzenia panienki, gdyż paliła go gorączka twórcza. Zresztą ta właśnie praca zbliżała go ku Niej. Nie wiedział dobrze, jakiej właściwie wielkości opowiadanie pisać należało, wpadł więc na pomysł policzenia ilości słów w dwukolumnowej nowelce niedzielnego dodatku do Przeglądu San Francisco i tem się kierował. Po trzech dniach pracy w pocie czoła — opowiadanie było skończone. Ale kiedy Martin przepisał je starannie dużem pismem, żeby ułatwić czytanie — dowiedział się z podręcznika stylistyki, wziętego właśnie z bibljoteki, że istnieją takie rzeczy, jak paragrafy, odnośniki, cytaty i t. d. Dotychczas nie myślał o podobnych rzeczach, lecz teraz bez wahania rozpoczął pracę na nowo, sprawdzając każdy szczegół według podręcznika i zdobywając w przeciągu jednego dnia więcej wiadomości o prawidłach pisania, niż przeciętny uczniak przez rok cały.
Przepisawszy opowiadanie powtórnie i starannie zwinąwszy arkusze w rulon, Martin przypadkowo natrafił w jakiejś gazecie na zbiór przykazań dla początkujących literatów i zapoznał się z żelaznem prawem niezwijania rękopisów w rulony, oraz konieczności pisania po jednej stronie kartki.
Złamał był oba przykazania! Ale zato dowiedział się również, że pierwszorzędne pisma płacą najmniej 10 dolarów za kolumnę. Wobec tego, po raz trzeci przepisując rękopis, pocieszał się mnożeniem dziesięciu kolumn przez dziesięć dolarów. Rezultat pozostawał niezmienny — sto dolarów — i Martin zdecydował, że lepiej być pisarzem, niż marynarzem. Gdyby nie te nieszczęsne błędy — byłby napisał opowiadanie w przeciągu trzech dni. Trzy dni — sto dolarów. Na morzu trzebaby na to pracować ze trzy miesiące, a może i więcej. Trzeba chyba być warjatem, żeby się puszczać na morze, kiedy można pisać — zakonkludował: A przecież zarobek sam w sobie nic dla Martina nie znaczył. Wartość pieniędzy polegała jedynie na swobodzie ruchów, estetyce otoczenia i wyglądu, to jest na tem wszystkiem, co przyśpiesza zbliżenie do smukłej, bladej panienki, która życie całe zwróciła ku sobie i obdarzyła natchnieniem.
Dużą, płaską kopertę z rękopisem zaadresował do redaktora Przeglądu San Francisco. Pewien był, że pisma drukują natychmiast każdy przyjęty utwór, to też, wysławszy rękopis pewnego piątku, spodziewał się, że już w nadchodzącą niedzielę będzie wydrukowany. Wyobrażał sobie, jakiby to był śliczny sposób zawiadomienia Ruth o powrocie. W niedzielę popołudniu możnaby pójść z wizytą. Tymczasem zajął go nowy pomysł: Napisze powiastkę, pełną przygód, i poszle do „Towarzystwa młodzieży”. Poszedł natychmiast do czytelni i przejrzał parę zeszytów tego czasopisma[1]. Powiastka szła zwykle przez jakieś 5 numerów, licząc około 3-ch tysięcy słów w numerze. Znalazł jednak kilka dłuższych, ciągnących się przez siedem numerów. Zdecydował, że taką właśnie napisze.
Swego czasu uczestniczył był na wodach arktycznych w wyprawie na wieloryby, która trwać miała trzy lata, a skończyła się rozbiciem okrętu po upływie pół roku. Martin, mając wyobraźnię bujną, niekiedy nawet wybujałą, posiadał równocześnie zamiłowanie do realizmu, pchające go do pisania o tem tylko, co znał i widział. Polowanie na wieloryby znał doskonale, a do realnego materjału dodać zamierzał urojone przygody dwóch młodych chłopców, którzy zostać mieli bohaterami powiastki. W sobotę wieczorem Martin zdecydował, że robota nie będzie trudna. Tegoż wieczoru wykończył jeden rozdział.
Pisząc, wyobrażał sobie ze złośliwą radością minę kochanego szwagra, który jutro otworzy numer „Przeglądu“ i znajdzie opowiadanie o poszukiwaczach skarbu. W niedzielę zerwał się raniutko i pobiegł do drzwi frontowych, przerzucając nerwowo paczkę złożonych na progu gazet. Przejrzał numer raz i drugi, poczem zwinął starannie i położył zpowrotem. Rad był, że nikomu nie wspomniał o posłaniu noweli. Po chwili zdecydował, że widocznie fałszywie wyobrażał sobie szybkość, z jaką rękopisy dostają się do druku. Zresztą, opowiadanie o poszukiwaczach skarbu nie było aktualne i może redaktor zechce porozumieć się listownie, zanim wydrukuje.
Po śniadaniu zasiadł Martin znowu do pracy. Wyrazy same nasuwały mu się pod pióro, często jednak przerywać musiał pisanie, żeby zajrzeć do słownika lub podręcznika stylistyki. Podczas przerw kilkakrotnie odczytywał każdy napisany rozdział i pocieszał się, że jeśli nawet nie stworzy dzieł potężnych, które czuł w duszy, to w każdym razie nauczy się wyrażać swe myśli... Pracował, póki się nie ściemniło, potem pobiegł do czytelni, gdzie przeglądał miesięczniki i tygodniki. Wyszedł dopiero kiedy zamykano, czyli o dziesiątej wieczorem. W ten sam sposób spędził cały tydzień. Codziennie pisał ze trzy tysiące słów i co wieczór przeglądał czasopisma, studjując uważnie nowele, artykuły i wiersze, które redakcje uważały za godne umieszczenia. Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: to, czego potrafili dokonać ci niezliczeni drukowani autorzy, — on potrafi również; jeśli zaś będzie miał więcej czasu, dokona tego, czego tamci nie potrafili! Martin zachwycony był niezmiernie, przeczytawszy w „Nowinach Literackich“ rozdział o honorarjach autorskich! Nie dlatego nawet, że Rudyard Kiplig bierze po dolarze za słowo, lecz dlatego, że minimalna zapłata w pierwszorzędnych pismach wynosi po 2 centy za słowo. „Towarzysz Młodzieży“ był zapewne pierwszorzędnem pismem, wobec czego owe trzy tysiące słów, napisane w ciągu jednego dnia, dadzą sześćdziesiąt dolarów — dwumiesięczny zarobek marynarza.
W piątek skończył powiastkę — liczyła około dwudziestu jeden tysięcy słów. Po dwa centy słowo — obliczał Martin — cztery tysiące dwieście dolarów; wcale niezły zarobek tygodniowy! Więcej niż kiedykolwiek posiadał. W jaki sposób wydać można podobną sumę? Natrafił na złotą żyłę! Na żyłę niewyczerpaną! Planował, że zakupi mnóstwo najlepszych ubrań, zaprenumeruje jak najwięcej miesięczników i nabędzie wszystkie podręczniki, po które dotychczas biegać musiał do czytelni. Wciąż jednak pozostawała jeszcze ogromna niewydana suma. Dręczyło to Martina, dopóki nie zdecydował, że opłaci służącą Gertrudzie i kupi rower dla Marian.
W sobotę popołudniu wysłał nareszcie ogromny rękopis do „Towarzysza Młodzieży“, naszkicował plan artykułu o połowie pereł i wybrał się złożyć wizytę Ruth. Uprzedził telefonicznie i panienka raczyła wyjść na spotkanie aż do przedpokoju. Dawny, dobrze znany wiew zdrowia i siły powiał od chłopaka i ogarnął ją, jak ciepły wiatr. Zdawał się wdzierać w ciało dziewczęce, krążyć w głębi żył, niby płynny blask, i drżeć kazał od wchłaniania tej obcej potęgi, Martin pokraśniał ciepło, dotykając białej dłoni i patrząc w głębię błękitnych oczu, lecz mocny bronz nie uchronił szyi przed dawną czerwoną pręgą sztywnego kołnierzyka. Panienka zauważyła tę prążkę ze swawolnym półuśmiechem, który jednak znikł odrazu przy spojrzeniu na całość sylwety. Tym razem ubranie istotnie stroiło postać, smuklejszą i jakby wyrzeźbioną. Było to pierwsze ubranie Martina, robione na obstalunek; w dodatku sukienną czapkę zastąpił elegancki miękki kapelusz. Panienka kazała włożyć go na głowę i chwaliła łaskawie zmianę powierzchowności. Dawno już nie czuła się tak szczęśliwa. Zmiana była przecie jej dziełem, to też Ruth pyszniła się i zapalała ochotą dalszego pomagania reformom.
Najradykalniejszą jednak i dla Ruth najmilszą była zmiana w sposobie mówienia. Martin wyrażał się nietylko prawidłowiej, ale znacznie swobodniej, i rozporządzał bez porównania bogatszym słownikiem. Tylko w chwilach podniecenia lub uniesienia powracał do dawnego, chropowatego bąkania i połykania końcówek; niekiedy również przed nowoprzyswojonym wyrazem znać było pewne wahanie. Wraz z łatwością mówienia zjawiła się też większa swoboda i błyskotliwość myśli, co wprost zachwyciło dziewczynę. Teraz dopiero poznała jego swoisty typ humoru, który czynił chłopaka ulubieńcem jego sfery, dotychczas zaś w obecności Ruth przepadał dla braku słów, niemożności wyrażenia. Martin zaczynał powoli oswajać się z nowem otoczeniem i coraz rzadziej czuł się jak intruz. Dowcipkował swobodnie, pociągając Ruth iskrzącą wesołością, lecz ani na chwile nie ośmielając się jej prześcigać.
Opowiedział o wszystkiem, co porabiał dotychczas, i zwierzył się nawet z planów dalszego kształcenia się i zarobkowania piórem. Zaskoczony został niemile brakiem aprobaty ze strony panienki. Nie podzielała jego zapału.
— Widzi pan — oświadczyła szczerze — pisanie jest ostatecznie takiem samem rzemiosłem, jak każde inne. Nie wiem o tem, rzecz prosta, nic konkretnego, podzielam tylko ogólne mniemanie. Nie miałby pan przecież nadziei zostania kowalem bez trzy- lub może nawet pięcioletniej praktyki. Co zaś do literatów, to są oni lepiej płatni, niż kowale, gdyż walczyć muszą z o tyleż większą konkurencją. Niejeden bowiem chciałby pisać... chciałby móc pisać...
— Dlaczegóż przypuszcza pani, że nie mógłbym być specjalnie uzdolniony do twórczości literackiej? — zagadnął, napawając się pocichu brzmieniem wyszukanych słów. Równocześnie bujna wyobraźnia rzuciła mu przed oczy, niby na ekran olbrzymi, całą obecną scenę wraz z otulającą ją atmosferą, obok długiego szeregu scen dawnego życia — surowych, brutalnych, pierwotnych, zwierzęcych.
Bogata, skomplikowana wizja przemknęła z szybkością światła, nie wywołując przerwy w rozmowie, nie mącąc spokojnego toku myśli. Na ekranie fantazji ujrzał siebie i tę słodką a piękną dziewczynę; siedzieli, prowadząc wytworną rozmowę w salonie, oświetlonym falą jasnego blasku, pełnym książek, obrazów, dźwięków — całego bogactwa kultury. Równocześnie wyrastały z pamięci i ześlizgiwały się ku brzegom ekranu sceny wręcz odmienne, a każda natychmiast układała się w obrazy, które on, Martin, wybierać mógł i przesuwać wedle woli.
Poprzez drgające strzępy mgły, poprzez fale siwego tumanu, przeszytego strzałami purpurowych świateł, widział siebie pośród cow-boy’i, chlających gorzałę w trzeciorzędnym szynku; powietrze zakopcone naftową lampką, ciężkie od dzikich przekleństw i pijackich oddechów; karty rżną o stół, szklanki brzęczą i trzaskają. A oto znów kasztel na Susquehannie. Widzi siebie z zaciśniętemi pięściami, nagiego do pasa, w chwili ostatecznej rozprawy z „Czerwonym Liverpoolczykiem“. Oto znów krwawy pokład John Rogersa w ów szary poranek nieudanego buntu; jakiś marynarz w przedśmiertnych spazmach kopie w drzwi głównego luku, rewolwer w ręku kapitana bucha ogniem i dymem, wokoło ludzie o zwierzęcych, wykrzywionych namiętnością twarzach, walą się na ziemię, wypluwając straszliwe przekleństwa... Myśl spłynęła nagle do sceny środkowej, cichej i jasnej w równym blasku miękkich świateł. Oto wpośród ksiąg i obrazów siedzi Ruth; rozmawiają spokojnie; za chwilę wstanie, otworzy długi, lśniący fortepian i zacznie grać. Martin słyszy echo własnych, dobranych, swobodnych słów...
— ...dlaczegóż przypuszcza pani, że nie mógłbym być specjalnie uzdolniony do twórczości literackiej?
— Ależ, niezależnie od tego, jakie ktoś posiada uzdolnienie do kowalstwa — zaśmiała się panienka — nie słyszałam nigdy, żeby został kowalem bez terminowania.
— Więc cóż mi pani radzi? — zapytał Martin. — Proszę tylko nie zapominać, że czuję w sobie niewątpliwe zdolności literackie.... nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wiem napewno, napewno.
— Powinieneś pan zdobyć solidne wykształcenie — brzmiała odpowiedź — niezależnie od tego, czy ostatecznie zostanie pan pisarzem, czy też nie. Gruntowne wykształcenie niezbędne jest dla każdego zawodu; nie może być ono pobieżne, ani fragmentaryczne. Powinien pan systematycznie przejść szkoły.
— Tak — zaczął, ale panienka przerwała, kończąc myśl.
— ...Rozumie się, może pan przytem pisać.
— Zmuszony będę pisać — zauważył chmurnie.
— Dlaczego? — spojrzała zdziwiona. Nie podobał jej się upór, z jakim Martin powracał do raz powziętej myśli.
— Dlatego, że bez pisania nie będzie wogóle szkoły, ani uniwersytetu. Muszę przecież z czegoś żyć, kupować książki, ubranie, no... wogóle... wie pani...
— Ach, zapomniałam, — uśmiechnęła się. — Dlaczegóż nie urodził się pan kapitalistą?!
— Wolę mieć zdrowie i zdolności, — odrzekł, — gwiżdżę na flotę! Zarobię kapitał, jaki zechcę. Ale tamto potrzebne mi jest, żeby dosięgnąć... — Niewiele brakowało, żeby wypalił „pani“, ale pomiarkował się w porę i wyrzekł niezręcznie: „swego celu“.
— Ach, na litość Boską, proszę nie mówić „gwiżdżę na flotę“! Cóż za żargon! Fi donc...
Chłopak zaczerwienił się i wyjąkał: — Racja, zawsze bardzo proszę o każdą uwagę...
— Owszem, z przyjemnością — odrzekła niepewnie panienka. — Pan posiada tak dużo zalet umysłowych, że mimowoli chciałoby się zrobić z pana chodzącą doskonałość...
Chłopak natychmiast stajał jak wosk w jej rękach i zapragnął gorąco, aby zechciała kształtować go według swej woli, ona zaś zapragnęła niemniej gorąco ulepić go na obraz i podobieństwo swego ideału mężczyzny. I kiedy napomknęła, że niestety czasu jest mało, gdyż egzaminy wstępne do szkoły średniej odbędą się już w przyszły poniedziałek Martin z uniesieniem obiecał przystąpić do nich. Potem Ruth grała mu i śpiewała, a chłopak patrzał z głodną tęsknotą w oczach, upojony czarem kobiety, zdumiony i zdumiewający się coraz bardziej, dlaczego niema tu setek wielbicieli, równie zasłuchanych i roztęsknionych, jak on słuchał i tęsknił.




  1. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale „magazine“, typ perjodyku, nie odpowiadający ściśle żadnemu z rodzajów naszych czasopism. Z. Dębicki w swoich szkicach „Za Atlantykiem“ na str. 156 określa „magazine’y“, jako „perjodyki, które ogarniają niemal wszystkie dziedziny życia, popularyzują naukę, literaturę i sztukę, bawią ilustracją i spełniają rolę przewodników kultury, rozprowadzonych po całym kraju i wszędzie doprowadzających światło — do zacisznego gabinetu miljonera i do skromnego mieszkania robotnika. „Magazine“ te obliczone są na rozmaitą skalę potrzeb umysłowych. Są między nimi wydawnictwa poważne i bardzo pożyteczne, są lżejsze i zupełnie lekkie“,
    (Przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.