Marta/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marta
Rozdział VIII
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

A Marta?
Marta po silnych doświadczonych wzruszeniach zapadła znowu całkiem w rachunek groszowy. Sześć rubli otrzymane od księgarza oddała rządcy domu, spłacając tym sposobem dług dotąd nie opłacony i kupując zarazem prawo mieszkania w izbie na poddaszu przez dwa jeszcze tygodnie.
— Należy jeszcze za sprzęty, rzekł rządca, biorąc z jej rąk pieniądze.
— Zabierz je pan z mojej izby, bo za używanie ich płacić nie mogę.
Dostatni jacyś państwo, mieszkający na pierwszem piętrze, potrzebowali do kuchni swej czy przedpokoju stołu, kilku krzeseł i łóżka. Nad wieczorem sprzętów tych nie było już w izbie Marty. Rozciągnęła ona uszczuploną wielce pościel swą na nagiej podłodze i usiadła na ziemi przed pustym komibem. Z drugiej strony komina usiadła Jancia. Postawa matki była nieruchoma aż do sztywności, dziecka skurczona i drżąca od chłodu a może i żalu. Dwie twarze blade, otoczone półzmrokiem zapadającego wieczora i głęboką ciszą samotnej izby, przedstawiały widok posępny. Był to także widok tajemniczy. Dwie dole nieszczęsne siedziały tam przed zimnym otworem okropnego komina. Jakiż będzie ich koniec?
Jancia miała tej nocy sen niespokojny i przerywany.
Dotąd, jeśli często płakała w dzień, w nocy spała przynajmniej spokojnie. Ale wieczoru tego wyniesiono z izby ostatni przedmiot jej zabawy: dwa stare kulawe krzesełka. Żałowała ich jak dobrych przyjaciół, z którymi bawiła się w chwilach swobodniejszych, którym cichutko powierzała swoje biedy i żale: głód, chłód i szturchańce Antoniowej, wtedy gdy wiedziona instynktem dobrego dziecka, nie chciała skarg swych zanosić przed matką. Dziecię rzewnie płakało widząc, jak wynoszono jej ukochanych, kalekich staruszków, potem położywszy się na ziemi przypomniało sobie może swoje dawne mahoniowe łóżeczko galeryjką otoczone przykryte włóczkową kołderką, z której różnobarwnych szlaków uczyło się rozróżniać kolory i podziwiać ich piękność...
Północ już była blizką. Dziecię rzucało się na swojem nizkiem posłaniu, stękało niekiedy i płakało przez sen. Marta siedziała wciąż na ziemi u komina, pogrążona w ciemności i gorżkich wyrzutach samej sobie czynionych.
Gorżko, boleśnie wyrzucała sobie postępek swój ze Szwejcową. Po co uniosła się obrażoną dumą? Po co upuściła to miejsce, w którem miała jakąkolwiek możność jakiegokolwiek zarobkowania? Obelga wprawdzie, jaką jej tam w oczy rzucono, była niezasłużoną, wielką, krwawą może, ale i cóż stąd? Czyż kobiecie w jej położeniu wolno w zamian obelgi rzucić komuś w oczy kęs chleba czarny, twardy, gorżki, ale ostatni? Nie umieć uczynić nic, aby dźwigać się z upośledzonego położenia, i zarazem nie módz cierpliwie przenieść ciosów i poniżeń tego położenia, co za niekonsekwencya! Przez własną nieudolność oddawszy się w ręce kobiety wyzyskującej tę nieudolność, wymagać od niej dla siebie szacunku i wymiaru sprawiedliwości? Co za bezrozum!
Nie! myślała Marta, jedno z dwojga. Trzeba być na świecie albo silną i dumną, albo słabą i pokorną. Trzeba umieć dźwigać i chronić godność swą osobistą, albo zrzec się do niej wszelkiej pretensyi. Jestem słabą, powinnam być pokorną. Nie mogę czynami mymi podnieść się do takiego położenia, aby nakazać ludziom szacunek dla mnie, nie powinnam go też wymagać. I zresztą, za cóż ludzie szanować mnie mają? Jaż sama czy naprawdę szanuję siebie? Czy mogę bez wstydu i wyrzutów sumienia patrzeć na to dziecię, któremu powinnam być opieką i podporą, a jestem niczem? Czy mogę bez najgłębszego upokorzenia myśleć, że nakształt owcy bezbronnej i głupiej, pochylam kark mój przed nieuczciwą ręką, pozwalając, prosząc nawet, aby z pracy dni moich, z potu mego czoła tworzyła ona dla siebie i dzieci swych bogactwo? Za kogo zresztą ma mnie świat cały, ludzie? Jeden odrzuca pracę moją, bo jest nieudolną; inny z góry już jej nie przyjmuje w przekonaniu, że musi ona być nieudolną; inny jeszcze wyzyskuje ją nikczemnie, dlatego właśnie że jest nieudolną; inny nakoniec nie widzi we mnie nawet człowieka, równego mu w czci i cnocie, ale tylko nie brzydką kobietę, którą można... kupić! Dlaczegoż wymagałam od Szwejcowej tego, czego cały świat mi odmawia, czego zdobyć sobie u ludzi, u samej siebie — nie potrafiłam?
Noc ustępowała przed szarym zimowym świtem, Marta siedziała wciąż na jednem miejscu, z łokciami opartymi o kolana, z głową w dłoniach. Czuła się teraz pokorną, bardzo pokorną, uśmiechała się sama z siebie na myśl, że wczoraj jeszcze mogła rościć jakieś pretensye do szacunku ludzkiego, była pewną, że nigdy już nie zadziwi się nad poniżeniem własnem i nie sarknie przeciw poniżającej ją ręce.
Wraz ze światłem dnia wstąpiły do izby na poddaszu przypomnienia potrzeb codziennych. Marta wyjęła z kieszeni złotówkę. Więcej pieniędzy nie miała i zarobku żadnego.
Trzeba iść prosić! pomyślała.
Wyszła na miasto i skierowała się ku znajomej sobie księgarni. Szła do człowieka, którego litościwa ręka obdarzyła ją raz już pracą, drugi raz jałmużną.
Otwierając drzwi księgarni Marta doświadczyła pewnego uczucia zdziwienia. Przed wyjściem z domu wyobrażała sobie, że z wielką ciężkością przyjdzie jej próg ten przestąpić, że tak jak dawniej przed wymówieniem słowa prośby spłonie wstydem, utraci na chwilę głos. Myliła się. Serce jej nie uderzyło mocniej, rumieniec nie oblał czoła, kiedy spotkała wzrokiem spojrzenie księgarza.
Stał on jak zwykle za kantorem, pochylony nieco nad sporym stosem notat i rachunków. Kiedy usłyszawszy dzwonek, podniósł twarz, czoło jego mniej pogodne było jak dawniej, w oczach malował się lekki niepokój czy zmartwienie. Nie powiodło mu się może przedsięwzięcie jakieś, z którego obiecywał sobie wiele, albo chory mu był ktoś z rodziny, z przyjaciół? Z widoczną trudnością oderwał myśl od przedmiotu swego zajęcia i zwrócił na wchodzącą kobietę wzrok mniej jasny, mniej dobry i uprzejmy jak wprzódy. Marta spostrzegła to. Kilka dni temu byłaby się cofnęła i wyszła albo przynajmniej zataiła cel swego przybycia, teraz jednak zbliżyła się do kontuaru i zamieniwszy ukłon z księgarzem, rzekła:
— Byłeś pan tak dobry, że wspomogłeś mię poradą i datkiem, przyzłam więc znów do pana...
— Czemże pani służyć mogę?
Przemawiał grzecznie, ale zimniej jak wprzódy. Roztargnione jego oczy zwracały się co chwila ku leżącym na stole papierom.
— Utraciłam zajęcie w szwalni, w której zarabiałam 40 gr. dziennie. Czy nie wiesz pan o jakiem miejscu stosownem dla mnie, o jakiemkolwiek...
Księgarz spuścił oczy i stał chwilę w milczeniu.
Do uprzedniego zakłopotania jego dołączyło się teraz trochę zmieszanie a nawet zniecierpliwienie.
— A! rzekł po chwili, czyniąc obu rękami gest oznaczający pożałowanie, trudno, pani! trzeba coś umieć, trzeba koniecznie coś umieć...
Nie dokończył swej myśli i umilkł. Marta ściskała w obu dłoniach końce chustki, którą miała na głowie.
— A więc, rzekła po chwili, cóż ja uczynię?
Powiedziała to w taki sposób, że księgarz podniósł wzrok i popatrzył na nią uważnie. Głos jej posiadał dźwięki krótkie i nieco ostre, w zapadłych oczach palił się ogień, ale nie boleści jak dawniej, nie milczącego, przejmującego błagania, lecz jakby tłumionego głuchego gniewu. Patrząc na nią i słuchając jej głosu, możnaby rzec, że do człowieka tego, z którym rozmawiała czuła jakąś urazę, że czyniła go w duchu odpowiedzialnym po części za to, czego doświadczała.
Księgarz chwilę jeszcze pomyślał.
— Smutno mi, rzekł, bardzo smutno, widzieć w takiem położeniu żonę człowieka, którego znałem i poważałem. Zdaje mi się, że będę mógł jeszcze coś dla pani uczynić... chociaż będzie to tylko nowa próba. Znajomi moi, państwo Rzętkowscy, potrzebują teraz właśnie kogoś... kogoś do... pokojowej usługi... jeżelibyś pani miejsca takiego życzyła sobie.
— Proszę o nie pana, bez chwili namysłu rzekła Marta.
— W takim razie napiszę kilka słów do państwa Rzętkowskich. Jeżeli pani będziesz życzyła sobie, udasz się do nich z tą kartką...
— Udam się z pewnością, wymówiła kobieta.
Księgarz napisał pośpiesznie kilkanaście słów na ćwiartce papieru i wręczył ją oczekującej kobiecie. Spieszył się, niespokojny był i ciągle jakby zmartwiony. Natychmiast po oddaniu listu ukłonił się...
Ukłon ten był wyraźnie pożegnalnym, znaczył tyle co: nie mam czasu, i nic więcej uczynić nie mogę! Marta wyszła z księgarni. List, który trzymała w ręku, nie był zamkniętym. Rozwinęła złożoną we dwoje ćwiartkę papieru i obróciła ją kilka razy w ręku. Zdawało się, że pomiędzy cienkiemi kartkami szukała czegoś. W istocie przebiegła przez głowę jej myśl, że jak onegdaj w zeszycie z jej rękopismem, tak teraz w ćwiartce papieru księgarz umieścił może dla niej datek jakiś. Datku jednak nie było. Marta pomyślała: szkoda że nic nie dał!
Księgarz był bardzo dobrym człowiekiem i miał bardzo litościwą rękę. Ale litościwe ręce tem są niedogodnemi dla tych, którzy ich potrzebują, że nie zawsze w jednostajnem bywają usposobieniu. Najlepszy nawet człowiek nie może być w każdej chwili swego życia jednostajnie skłonnym do spełniania dobrych uczynków. Dobre uczynki są rodzajem zbytku dla ducha, którego chlebem codziennym jest obowiązek. Litościwa ręka w chwili pilnego spełniania obowiązku, może być bardzo nieusposobioną do wykonywania litościwych czynów.
Jakaż zmiana! kilka miesięcy temu Marta jęknęła z bolu, ze wstydu, otrzymawszy jałmużnę, teraz żałowała, że jej nie otrzymała!
Spojrzała na adres trzymanej w ręku kartki i skręciła na św. Krzyską ulicę. W kilka minut potem znalazła się w kuchni należącej do obszernego i porządnego mieszkania. Znalazła tam kucharkę, której wręczyła kartkę od księgarza otrzymaną. Kucharka udała się w głąb mieszkania, Marta usiadła na drewnianej ławce. Siedziała tam dobre dziesięć minut. Państwo Rzętkowscy namyślali się snać czy naradzali! Po dziesięciu minutach weszła do kuchni niemłoda kobieta z przyjemną powierzchownością, w ubraniu oznaczającym dostatek. Trzymała w ręku kartkę księgarza. Zbliżyła się do Marty, która na widok jej powstała i kilka sekund patrzyła na nią uważnie.
— Przepraszam panią, rzekła z trochą zmięszania w głosie, przed kilku dniami potrzebowaliśmy w istocie pokojowej, ale teraz już nie potrzebujemy... bardzo żałuję... przepraszam. Rzekłszy to, niemłoda pani ukłoniła się stojącej przed nią kobiecie daleko grzeczniej niż się to czyni zwykle względem kandydatki na pokojową i opuściła kuchnię.
W pokoju, do którego weszła, siedział z fajką przy ustach szpakowaty mężczyzna i dwie młode panienki haftowały przy oknie...
— Cóż? zapytał niemłody mężczyzna, nie przyjęłaś jej?
— Naturalnie że nie przyjęłam. Wdowa po urzędniku... wymagałaby zapewne dla siebie szczególniejszych jakichś względów... taka szczupła, delikatna... gdzieby jej tam pokoje wymiatać albo godzinami całemi stać nad żelazkiem... pewnie nawet i nie umie prać i prasować. Mielibyśmy z nią kłopot tylko, i nic więcej.
— To prawda, rzekł mąż niemłodej pani, a jednak szkoda, żeś ją tak z niczem odprawiła. Musi być bardzo biedna, skoro tak delikatna jak mówisz i wdowa po urzędniku, chce służyć za pokojową. Należałoby może spróbować...
— Ależ mój Ignacy, p. Laurenty pisze, że ona ma dziecko! Żeby już nie co innego, możemyż przyjmować sługę z dzieckiem?
— To prawda, to prawda! z dzieckiem nie sposób, koszt wielki i kłopot... Bóg wie jakie jeszcze dziecko... Tylko że to Laurenty nam ją rekomendował. Obawiam się, aby się nie obraził na nas, żeśmy ją tak z niczem odprawili, aby nie wziął nas za ludzi bez serca...
— No! to dać jej tam trzeba cokolwiek! Wolę już dać jej raz choćby rubla, jak nabawiać się ciągłego kłopotu... subjekcyi... i jeszcze przyjmować do domu cudze dziecko...
Marta była już na wschodach, gdy usłyszała za sobą szybkie kroki i dwa razy powtórzony wykrzyk:
— Pani! proszę pani!
Obejrzała się i zobaczyła ładną młodą panienkę, która otulając się ciepłym kaftanikiem, biegła za nią.
— Proszę pani, zaczęła młoda panienka zatrzymując się przed wdową, mama moja kazała mi panią bardzo przeprosić, że fatygowałaś się do nas nadaremnie... dziś tak zimno, a pani fatygowałaś się idąc do nas... mama kazała bardzo przeprosić...
Mówiła to prędko i ze zmieszaniem, przy ostatnich wyrazach nieśmiałym trochę gestem wyciągnęła rękę z rublową asygnatą. Marta wahała się sekundę, ale tylko sekundę, poczem wzięła z ręki ładnej panny szeleszczący papierek, rzekła: dziękuję! i odeszła. W drodze do domu kupiła wiązkę drzewa, trochę czarnego chleba, grubej mąki i mleka. Chleb przeznaczała dla siebie, mleko i mąkę dla dziecka. Tego dnia nie wyszła już na miasto. Zgotowała strawę z mleka i mąki złożoną, nalała ją na glinianą miskę i posadziła przed nią Jancię.
Ale dziewczynka jadła nie wiele. Milcząca była i wyjątkowo poważna. Mała główka ciężyła jej snać dolegliwie, bo podpierała ją ciągle chudą rączką, potem usiadła na ziemi przy matce, położyła się na jej kolanach i usnęła snem ciężkim, długim.
Nazajutrz Marta przelękła się spojrzawszy przy świetle poranku na twarz swego dziecka. Jancia bledszą jeszcze była jak wczoraj, z zapadłych i podkrążonych jej oczów przemawiała cicha, lecz przejmująca skarga. Młoda kobieta odwróciła się ku oknu i kurczowo załamała dłonie. Jeżeli nie dam jej lepszych wygód, myślała, zachoruje... lepszych wygód, co za szalona myśl! za dni dwa, trzy nie będę miała za co izby ogrzać i ciepłej strawy dla niej zgotować!
— A! rzekła do siebie po chwili, niema co czynić! trzeba iść i przeprosić Szwejcowę!
Poszła na ulicę Freta. Otwierając drzwi posępnej pracowni, zdziwiła się nad sobą więcej jeszcze niż wtedy, gdy wchodziła do księgarni. Czuła się wprawdzie upokorzona nieco, ale uczucie to było niczem w porównaniu z panującą w niej żądzą zostania napowrót przyjętą w to miejsce, które przed parą dniami opuściła dobrowolnie.
Szwejcowa nie okazała na widok jej najmniejszego zdziwienia. Po obwisłych wargach poważnej matrony przemknął tylko szybki uśmiech i oczy jej błysnęły ostro z za okularów. Robotnice popodnosiły głowy i patrzały na przybyłą, jedne z ciekawością, inne z ironią i złośliwem zadowoleniem. Pod spojrzeniami dwudziestu przeszło par oczów, Marta uczuła gorący płomień na policzkach i czole.
Była to męczarnia straszna, ale trwała zaledwie sekundę. Naczelniczka zakładu i jej córka przestały krajać płótno. Oczekiwały snać od dawnej swej robotnicy pierwszego słowa.
— Pani! zwracając się do Szwejcowej rzekła Marta, dwa dni temu byłam poywczą, nieuważną... obraziłam się tem co mi pani mówiłaś i odpowiedziałam niegrzecznością. Przepraszam panią. Jeżeli można... chciałabym znowu pracować u pani.
Jak wprzódy zdziwienia, tak teraz tryumfu nie znać było na twarzy Szwejcowej. Owszem uśmiechnęła się ona słodko i skinęła głową uprzejmie.
— O! moja pani Świcka! zaczęła słodkim, miodowym głosem, ja się nie gniewam, wcale nie gniewam... i cóż tam, dobry Boże, tak bardzo ważnego, usłyszeć jakąś niegrzeczność... znieść przykre słowo. Wszak Odkupiciel nasz rozkazał, abyśmy rano i wieczór powtarzali: i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy! Byłabym nieposłuszną słowu Bożemu, jeślibym gniewała się na panią Świcką... ale przyjąć pani Świckiej do zakładu mego nie mogę, bardzo żałuję, ale doprawdy już nie mogę, bo na miejscu pani Świckiej mam od wczoraj inną robotnicę...
Przy ostatnim wyrazie wskazała nożycami młodą kobietę, która siedziała na dawnem miejscu Marty.
— Zakład nasz posiada, chwała Bogu, jak najlepszą reputacyą... nie używamy przytem maszyn, które tak okropnie niszczą siły i nadwerężają zdrowie osób pracujących. Toteż robotnice cisną się do nas, cisną. Prawdziwy natłok. Niema dnia, w którymby dwie lub trzy osoby nie zgłaszały się z prośbą o robotę. Nie brakuje, chwała Bogu, robotnic, nie brakuje, nadto zaś ich nabierać nie możemy, bo ja i moja córka nie życzymy sobie obarczać się pracą zbytecznie. Teraz więc kiedy jest komplet robotnic, więcej nawet niż komplet, dla pani Świckiej miejsca...
— A może mamo, znalazłaby się jeszcze robota i dla pani Świckiej, szepnęła nieładna panna, pochylając się ku matce.
Od kilku chwil przypatrywała się ona Marcie z uwagą i ciekawością. W małych zyzowatych trochę jej oczach zjawiło się coś na kształt politowania.
Ale Szwejcowa wzruszyła ramionami.
— Nie, rzekła, niema roboty, niema! Nie możemy przecież dlatego aby przyjąć panią Świcką, która dobrowolnie nas opuściła, odprawić wczoraj przyjętą pannę Zofię. Usłyszawszy ostatnie wyrazy, kobieta siedząca na dawnem miejscu Marty podniosła głowę z nad roboty i spojrzała na naczelniczkę zakładu prawie z przestrachem.
— Pani mnie już nie przyjmie? zapytała Marta, nie mogę mieć żadnej nadziei?
— Żadnej, kochana pani Świcka, żadnej! Bardzo żałuję, ale miejsce już zajęte... nie mogę.
Marta ledwie dostrzegalnym ruchem skinęła głową i wyszła z pracowni. Otwierając drzwi usłyszała za sobą szmer złożony z cichych bardzo szeptów a jeszcze cichszych chichotów. Zrozumiała, że jest przedmiotem szyderstwa lub jałowego politowania dwudziestu przeszło osób, i uczuła znowu płomień w piersi i czole. Znalazłszy się jednak na ulicy opanowaną została zaraz jedyną, wyłączną myślą. — Nie mogę przecież wrócić tak z pustymi rękami! Muszę dziś koniecznie izbę cieplej ogrzać a jutro urządzić dla dziecka mięsną jakąś potrawę... inaczej... zachoruje... Przez chwilę szła tak jakby nie wiedziała dobrze dokąd idzie, skręcała na lewo i na prawo, zatrzymywała się śród chodnika ze spuszczoną głową: myślała. Potem pewniej już i w prostszym kierunku zaczęła iść ulicą Długą. Idąc dłuższe i ważniejsze spojrzenia zatrzymywała na wystawach sklepowych. Przed jedną z nich stanęła. Był to sklep jubilerski nie zbyt obszerny i nie zbyt wytworny. Takiego znać szukała młoda kobieta, bo po chwilowym namyśle otworzyła drzwi szklanne, parą schodkami nad poziom wyniesiona. Zewnętrzność sklepu omyliła ją. Nie był on tak skromny jak wyglądał. Owszem, w dość obszernym pokoju znajdowała się znaczna ilość wyrobów ze złota i drogich kamieni. Tylko że istotna zamożność wskutek nieumiejętności wykazywania jej albo i z umyślnej intencyi nie występowała na pokaz przechodniom. Że zewnętrzna prostota sklepu pochodziła z umyślnej intencyi jego właściciela, można było na pewno prawie przypuszczać, widząc, jak w otoczeniu pomocników swych i zapewne uczniów pracował on własnoręcznie. Był to człowiek przysadzisty, rumiany, szpakowaty, z dobrodusznym uśmiechem i wielkim sprytem w małych burych oczach. Na widok wchodzącej kobiety powstał i z grzecznością zapytał, czego żąda.
— Przepraszam pana, jeżeli źle trafiłam, rzekła Marta; sądziłam że nabędziesz pan może u mnie pewien złoty przedmiot.
— Dlaczegożby nie? pani dobrodziejko, dlaczegożby nie? odpowiedział jubiler ze sprytnemi błyszczącemi oczami, jakiż to jest przedmiot?
Przez chwilę nie było odpowiedzi. Marta stała na środku sklepu z oczami nieruchomie utkwionemi w ziemię. Rysy jej powleczone bladością marmuru sztywne były i wyprężone. Możnaby rzec, iż skończyła rozmowę z własnym wnętrzem swem rozpoczętą i że zdobywa się właśnie na ostatnie słowo rozmowy tej, mający wyrażać jakieś z ciężkim trudem wywalczone postanowienie.
— Jakiż to jest przedmiot? zapytał powtórnie jubiler i niecierpliwe trochę spojrzenie rzucił na pierwszą swą robotę.
— Obrączka ślubna, odpowiedziała kobieta.
— Obrączka ślubna! powtórzył przeciągle jubiler.
— Obrączka ślubna, podnosząc głowy szepnęli z cicha pomocnicy jubilera.
— Obrączka ślubna, wymówiła raz jeszcze Marta, wysunęła z pod grubej chusty rękę zziębniętą i z cienkiego palca ściągnęła złoty pierścień.
Zarazem zachwiała się na nogach i jak osoba blizka omdlenia, bezwiednym ruchem szukała czegoś, na czemby wesprzeć się mogła.
— Niech pani siada, niech pani dobrodziejka siada! zawołał jubiler, z którego ust zsunął się bez śladu dobroduszny uśmiech. Jeden z pomocników jubilera podsunął w stronę kobiety taboret. Ale Marta nie usiadła. Przebyła ona jedną z najcięższych, najcięższą może chwilę ze wszystkich, któremi znaczył się mozolny jej pochód po drogach ubóstwa. Gdy ściągała z palca złotą obrączkę, wydało się jej, że raz jeszcze i ostatecznie rozstaje się z jedynym człowiekiem, którego kochała na ziemi, ze szczęśliwą, nieapomnianą przeszłością. Serce jej ścisnęło się kurczowo, w głowie zaszumiało.
Ale chwilę tę już przebyła. Siłą woli pochwyciła umykającą jej przytomność umysłu, wytrzeźwiała całkiem i podała jubilerowi obrączkę.
— Czy to konieczne? mój Boże, czy to konieczne? zapytał jubiler tonem politowania.
— Konieczne, krótko i sucho odpowiedziała kobieta.
— A! jeśli pani życzysz sobie tego, lepiej już że zbędziesz przedmiot ten mnie niż komu innemu. Otrzymasz pani przynajmniej całą jego wartość.
Mówiąc to stał już za stołem pokrytym oszklonemi pudłami złotniczych wyrobów i rzucał obrączkę na nie wielkie mosiężne szale. Dwa metale spotykając się ze sobą, wydały dźwięk czysty i przeciągły.
Marta odwróciła wzrok od kołyszących się szalek. Wzrok jej przylgnął teraz do widoku, na który dotąd nie zwracała uwagi. Był to widok bardzo prosty. Z dwóch stron politurowanego stołu siedziało pięciu młodych mężczyzn od lat 15-tu do 25-ciu, z delikatnemi narzędziami w ręku. Jedni z nich szlifowali i polerowali drogie kamienie różnej wielkości; inni topili złoto przy małych płomykach liżących brzegi żelaznych trójnóżków; jeden rysował wzory łańcuszków, bransolet, brosz, kolców, kopert do zegarków i tym podobnych kunsztownych wyrobów. Marta wlepiała wzrok w każdą z kolei parę rąk poruszających się przy podłużnym stole. Oczy jej zagasłe przed chwilą zaczęły płonąć silnym ogniem. Odmalowała się w nich gorączkowa ciekawość, chciwa nieledwie żądza. Przez parę minut takiego patrzenia dostrzegła więcej szczegółów jubilerskiej sztuki, pojęła lepiej rodzaj jej i naturę, niżby kto inny, w innych okolicznościach zostający, dostrzedz i pojąć mógł w przeciągu długich godzin.
— Proszę pani dobrodziejki, ozwał się z za stołu jubiler, obrączka pani dobrodziejki warta jest rs. 3 i pół.
Na głos ten Marta odwróciła twarz od robotników i szybko przystąpiła do stołu, za którym stał jubiler.
— Panie! rzekła, wszakże panowie ci są pańskimi pomocnikami?
— Tak, pani, zdziwiony trochę niespodzianem pytaniem odpowiedział jubiler.
— I pańskimi uczniami zapewne...
— Tak pani, po części i uczniami.
Marta błyszczący wzrok zatapiała głęboko w twarzy stojącego przed nią człowieka.
— Czy nie możesz pan przyjąć mnie za uczennicę swą i pomocnicę?
Małe oczy jubilera roztworzyły się szeroko.
— Panią! panią! wyjąkał, jakże to... dlaczego to... ależ to...
— Tak, mnie, powtórzyła kobieta pewnym głosem. Jestem bez żadnego sposobu do życia... widzę, że robota jubilerska nie ma w sobie nic, coby przechodziło me siły, owszem zdaje mi się, że spełniłabym ją dobrze, ponieważ trzeba tu dobrego smaku, a ja kiedyś miałam możność wyrobić go w sobie... wprawdzie musiałbyś pan mię uczyć z początku, ale nie trwałoby to długo... ręczę panu, że pracowałabym usilnie i pojętnie... przyjęłabym zresztą zapłatę najmniejszą, choćby jakąkolwiek... jakąkolwiek...
Jubiler ochłonął ze zdziwienia. Zrozumiał już, o co szło kobiecie, która przyniosła mu do sprzedania obrączkę ślubną. Nizkie jego czoło zmarszczyło się jednak dość wyraźnie, bystre oczy migotały zmięszaniem.
— Widzi pani dobrodziejka, zaczął, ja właściwie uczniów w sklepie moim nie miewam; ci panowie są już usposobieni, wyuczeni...
Marta spojrzała w stronę stołu, przy którym siedzieli robotnicy. Jeden z nich, ten który rysował, wstał właśnie i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
— Umiem rysować, rzekła Marta, to jest, poprawiła się szybko, umiem rysować o tyle, aby módz wykonywać dla jubilerskich wyrobów odpowiednie wzory.
Wymawiając te słowa z rodzajem gorączkowego pośpiechu, postąpiła ku podłużnemu stołowi i usiadła na miejscu tylko co przez jubilerskiego rysownika opuszczonem. Młodzi ludzie przy stole pracujący usunęli się nieco z krzesłami, przewracali swą robotę i patrzyli na zasiadającą śród nich kobietę ze zdziwieniem połączonem z ironią. Bez ironii, ale z wielkiem także zdziwieniem patrzał na nią jubiler. Ona nie zważała na nic, nie widziała. Pochwyciła ołówek i na ćwiartce białego papieru, którą tuż przed sobą znalazła, rysować zaczęła. Cisza zupełna panowała w sklepie. Na pochyloną twarz kobiety występował rumieniec, pierś jej oddychała powoli i głęboko, ręka pewnym ruchem, bez najmniejszego drżenia rzucała na papier lekkie, krótkie lub powłoczyste rysy.
Rysownik, który przed chwilą wyszedł był do sąsiedniego pokoju, wracał do sklepu, ale ujrzawszy miejsce swe zajętem zatrzymał się w progu. Był to 23-letni może mężczyzna starannie ubrany, z ufryzowanemi włosami i wymuskanym wąsikiem. Zapuścił ręce w kieszenie, oparł się niedbale o róg ściany i z uśmiechem na ustach zamieniał wzrokiem z towarzyszami żartobliwe znaki porozumienia.
— Ależ pani dobrodziejko... ozwał się zniecierpliwiony trochę jubiler.
— Zaraz, zaraz! odpowiedziała Marta nie odrywając oczu od swej roboty.
Po chwili wstała i podała jubilerowi kartkę, na której rysowała.
— Oto jest wzór na bransoletę, rzekła.
Jubiler wlepił oczy w rysunek. Wzór wykonany był bardzo pięknie. Składał się z wieńca szerokich, kształtnych liści spiętych klamrą okrągłą, gładką, dwoma tylko krętemi łodygami oplecioną.
Bransoleta według wzoru tego wykonana łączyłaby w sobie dwie główne zalety podobnego rodzaju wyrobów, prostotę i wykwintność.
— Ładnie! niema co powiedzieć! bardzo ładnie — mówił jubiler przechylając głowę na obie strony i z miną zadowolonego znawcy przyglądając się rysunkowi.
— Ładnie! bardzo ładnie! ale tym razem trochę zmieszany. Rysunki pani mogłyby mi być bardzo użytecznymi, ale... ale... Umilkł i biedząc się widocznie nad stosownem wypowiedzeniem swej myśli, potarł dłonią gęstą swą szpakowatą czuprynę.
Młody człowiek stojący we drzwiach uśmiechał się ciągle.
— O mój Boże! wymówił wzruszając ramionami, jeżeli pan wstrzymujesz się z przyjęciem tej pani na rysowni... jakże tu powiedzieć... no, na rysownicę...
Siedzący przy stole piętnastoletni chłopak parsknął śmiechem. Młody człowiek z ufryzowanymi włosami mówił dalej.
— Jeżeli tedy wstrzymujesz się pan od spełnienia żądania tej pani przez wzgląd dla mnie, nie rób sobie proszę żadnej subjekcyi. Wiesz pan przecie, że i bez tego nie będę już pracował u pana dłużej nad parę tygodni, mam pewność bowiem, że w tym czasie otrzymam posadę w biórze budowniczego miasta Warszawy... Mówił to z trochą ironii i z zupełną niedbałością. Znać w nim było człowieka, dla którego sklep jubilera był tylko stacyą na drodze ku miejscom wyższym i zyskowniejszym.
— Tak, tak, rzekł jubiler, wiem o tem, że pan opuścisz mię wkrótce... ależ nie mogę przecie...
— Ile pan płacisz temu panu? wpadła mu w mowę Marta.
Jubiler wymienił cyfrę zapłaty, jaką codziennie udzielał ufryzowanemu młodzieńcowi.
— Poprzestanę na połowie zapłaty tej, rzekła kobieta. Tym razem jubiler obydwoma już dłońmi potarł czuprynę.
— Aj! aj! zawołał przechodząc od jednego stołu do drugiego, toż mi pani dopiero klina wbijasz w głowę. Spojrzał mimochodem na wyrysowany przez Martę wzór bransolety.
— Ładnie! niema co mówić! bardzo ładnie!
— Aj! aj! powtórzył a sprytne oczy jego biegały niespokojnie po sklepie. Widocznie walczył z sobą, czy i walczyły w nim chęci posiadania dobrej i bardzo taniej pracownicy z obawą wprowadzenia do zakładu niebywałej dotąd nowości.
Stanął na środku sklepu i patrząc na swych pomocników wymówił pytającym tonem:
— Ha? co?
Prawdopodobnie lakoniczne pytania te zadawał samemu sobie, ale niby z widomą odpowiedzią spotkał się oko w oko z czterema twarzami siedzących przy stole robotników. Na twarzach tych malowało się trochę zdziwienia, ale daleko więcej szyderstwa. Co zaś do młodzieńca z ufryzowanymi włosami, ten zaśmiał się prawie głośno i jakby w intencyi wyśmiania się do woli, cofnął się z poskokiem do sąsiedniego pokoju. Czego ludzie ci uśmiechali się i śmiali?
Trudnoby na to odpowiedzieć a raczej długoby o tem mówić. Jubiler wszakże w uśmiechach tych znalazł snać potwierdzenie obaw swych i wstrętów. Obu rękami uczynił gest wyrazisty i patrząc na Martę zawołał:
— Ależ pani dobrodziejko! pani dobrodziejka jesteś kobietą!
Wykrzyk ten był w zupełności dobrodusznym. Zadźwięczał w nim nawet żal przemysłowca, który dla względów nie obchodzących go bezpośrednio tracił dobry interes.
Marta uśmiechnęła się.
— Jestem kobietą, rzekła, tak, to prawda. I cóż stąd? Umiem rysować wzory...
— No tak! tak! trąc czuprynę i siadając pomiędzy pomocnikami swymi zawołał jubiler, ale widzisz pani, byłaby to rzecz nowa, całkiem nowa... ja przyznam się, nie bardzo lubię wszelkich nowości!... Jak pani widzisz, pracują tu u mnie młodzi ludzie... świat jest złośliwy... rozumiesz pani?
— Rozumiem, przerwała Marta, i dziękuję panu za objaśnienia, które nie są dla mnie żadną nowością. Czy nabywasz pan moją obrączkę?
— Nabywam, pani dobrodziejko, nabywam... Zerwał się z krzesła, pobiegł do innego stołu, wysunął szufladkę i stał nad nią przez chwilę trochę zamyślony.
— Oto są pieniądze, rzekł podając kobiecie dwie asygnaty.
Marta skinęła głową i zmierzała ku drzwiom. Od progu już zwróciła się twarzą ku jubilerowi.
— Mówiłeś mi pan, że obrączka moja warta rub. sr. 3 i pół a dałeś mi 4. Otrzymałam tedy pół rubla nadto.
— Ależ pani dobrodziejko, wyjąkał jubiler, myślałem... sądziłem... chciałem... pani dobrodziejka wyrysowałaś mi wzór...
— Rozumiem, przerwała Marta, i dziękuję panu!
Któryż to już raz od czasu, gdy od drzwi do drzwi ludzkich ciągać poczęła biedę swą i gwałtowne potrzeby, w zamian żądanej pracy otrzymała jałmużnę?
Marta opuściwszy sklep jubilera nie płakała, nie przyśpieszała i nie zwalniała kroku.
Bez łzy, bez uśmiechu i bez westchnienia szła prosto ku swemu mieszkaniu krokiem równym, wciąż jednostajnym.
Przed godziną myślała, że po otrzymaniu pieniędzy za sprzedaną obrączkę kupi dziś jeszcze drzewa dla lepszego ogrzania na noc izby, wiktuałów dla sporządzenia dziecku posilnej potrawy. Nie spełniła jednak tych zamiarów swoich, nie poszła do sklepiku z wiktuałami, możnaby rzec, że albo zapomniała o wszystkiem na świecie, albo nie miała siły zajść dalej lub odwagi pójść gdzieindziej, jak tylko do tej wysoko wzniesionej, nagiej i zimnej nory, która była jej mieszkaniem. Do dnia tego ile razy wracała do domu, biegła zawsze śpiesznie po wschodach, teraz wstępowała na nie powoli, parę razy potknęła się o stromy stopień nie widząc go śród zapadającego zmroku, lub nie widząc nic przed sobą. Niema i zimna jak grób weszła do izby, przelotne tylko spojrzenie rzuciła na skurczoną przed kominem dziewczynkę, nie przemówiła do niej, zdjęła z głowy chustkę i przystąpiła do leżącego na ziemi posłania. Oczy jej szklanno patrzały w przestrzeń. Wyrzutek społeczeństwa! szepnęła, osunęła się na ziemię i legła nieruchoma, z twarzą ukrytą w poduszkę, z rękami splecionemi nad głową. Jancia przypełzła raczej niż przyszła ku miejscu, na którem spoczęła milcząca jej matka, usiadła u nóg posłania, chudemi zziębniętemi ramionami otoczyła swe podniesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą główkę.
Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem nizko, na szerokiej przestrzeni szumiało i gwarzyło wielkie miasto, głuche, falujące odgłosy swych gwarów posyłając w to miejsce, w którem opuszczone zda się przez Boga i ludzi kamieniały w objęciach niedoli i zwolna wyziewały ducha — kobieta i dziecię.
Marta leżała na twardej pościeli, w nieruchomości kamiennej, bez żadnej myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia jak śmiertelne zmordowanie. Praca umiejętnie podejmowana i sprawiedliwie wynadgradzana jest najdzielniejszym, jedynie może dzielnym hygienicznym środkiem przeciw chorobom ciała i ducha. Ale nic tak szybko i do dnia nie wyczerpuje sił fizycznych i moralnych, jak rzucanie się na różne drogi pracy, gorączkowe szukanie jej i rozpaczne nieznajdowanie.
Marta nie widziała już teraz przed sobą żadnej drogi. Była wprawdzie jedna, zawsze dla niej otwarta, ale ta zaprowadziłaby ją tam, do owego mieszkania przy Królewskiej ulicy i kazałaby jej kobiecie owej ze zwiędłem czołem i rozwianymi włosami powiedzieć: wracam! mówiłaś prawdę! nie jestem człowiekiem, jestem rzeczą! Ale w piersi młodej kobiety były instynkty, uczucia, wspomnienia, które ją od drogi tej odwracały, które ją dla niej uniemożebniały. Nie myślała też o niej tak jak nie myślała w tej chwili o niczem. Nagle usłyszała jakby przez sen chrapliwy, zanoszący się kaszel. Odgłos ten wstrząsnął ją dreszczem i w jednem oka mgnieniu wyrwał z kamiennej nieruchomości. Zerwała się na posłaniu i usiadła wyprostowana.
— Czy to ty kaszlałaś, Janciu?
— Ja, mamo!
Głos matki był drżący i zdławiony, dziecka cichy i chrapliwy.
Porwała dziecię na ręce i posadziła je na swych kolanach. Dłonią dotknęła czoła, które gorzało, przyłożyła rękę do piersi, w której dziecięce serduszko uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.
— O mój Boże! jęknęła kobieta, tylko nie to! wszystko już, wszystko, tylko nie to!
W głębokim zmroku nie mogła wyraźnie dojrzeć twarzy córki. Zapaliła małą lampkę i czteroletnią dziewczynkę jak drobne niemowlę unosząc w ramionach, wystawiła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały czerwone piętna gorączki, rozszerzone źrenice patrzały z głęboką, choć niemą skargą. Zakaszlała poraz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na ramię matki.
O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej a jednak nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie spotykała się o strome stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Możnaby rzec, że miałą skrzydła u ramion i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.
W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.
Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapeluszu i dostatniem futrze. Weszli do izby i oboje przybliżyli się do leżącego na ziemi posłania. Dziecię z rumianą od gorączki twarzą rzucało się na niem w pół nie przerywanem kaszlem i niewyraźnemi skargami.
Lekarz obejrzał się za krzesłem zapewne. Nie ujrzawszy go, przyklęknął na ziemi. Kobieta stała u nóg posłania, niema i nieruchoma z ponurym ogniem w oczach.
— Jak tu zimno! rzekł powstając mężczyzna.
Kobieta nic nie odpowiedziała.
— Na czemże pisać będę?
Na oknie stała flaszka z atramentem, leżały pióro i arkusz papieru. Lekarz zgięty na wpół zapisał receptę.
— Dziecko ma zapalenie kanału oddechowego, inaczej bronchit. Ogrzej pani izbę i lekarstwo dawaj pilnie.
Powiedział jeszcze słów kilka i podjął z ziemi kapelusz.
Kobieta sięgnęła do kieszeni i w milczeniu podała mu rękę z pieniądzem w dłoni. Lekarz raz jeszcze szybkie spojrzenie rzucił dokoła i nie wyciągnął swej ręki.
— Nie trzeba, rzekł już przy progu, nie trzeba! Dziecko słabe jest i wyniszczone. Choroba będzie długa i lekarstwa zapewne liczne. Jutro przyjdę.
Odszedł. Wdowa upadła na kolana przed nizkiem posłaniem, przylgnęła piersią do piersi dziecięcej.
— O moje dziecko! jedyne dziecko moje, szeptała, przebacz twej matce, przebacz! Nie potrafiłam ogrzać cię i wyżywić, dałam cię na pastwę zimnu i głodowi! Jesteś słaba, wyniszczona... jesteś chora... o dziecko moje...
Zsunęła się bezwładnie z pościeli, czołem uderzyła o ziemię, ręce zatopiła we włosach. O jakam ja nikczemna, niegodziwa, występna!
W godzinę potem przyniesione już z miasta lekarstwo stało obok chorego dziecka, równo ze świtem i otworzeniem się sklepików z wiktuałami obfity ogień palił się na kominie i napełniał izbę orzeźwiającem ciepłem.
Sprawdziły się słowa lekarza. Choroba Janci trwała długo. Lekarz powtarzający odwiedziny swe codzień przyszedł już po raz dziesiąty. Dziecko pogrążonem było jeszcze w silnej gorączce; mozolny i chrapliwy oddech jego podobny do zgrzytu piły rozlegał się po podłodze.
Marta stała znowu niema i nieruchoma u nóg posłania. Lekarz zwrócił się do niej:
— Nie trać pani nadziei, rzekł łagodnie, dziecko może wyzdrowieć, ale teraz szczególniej, dziś, jutro, trzeba mu starań wyjątkowo pilnych. Dziś jest tu znowu za chłodno. Temperatura powinna być ogrzaną przynajmniej o sześć stopni więcej. Lekarstwo zaś, które przepisałem, przynieś pani jak najprędzej i dawaj je dziecku przez noc całą bez przerwy. Jest może trochę za drogiem, ale już — jedynem...
Odszedł. Marta stała na środku izby ze skrzyżowanemi na piersi ramionami, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Ogrzać temperaturę izby! czem? kupić lekarstwo! za co?
Nie miała już w kieszeni ani grosza. W pierwszym dniu choroby dziecka posiadała 4 ruble i parę złotych, skarb ten pożarł komin, w którym ogień palił się co dnia, i aptekarsta retorta, do której Marta przybiegała kilka razy na dobę.
Nie targała już teraz włosów swych, nie padała na ziemię i nie uderzała się w piersi z bezdenną pokorą. Była zaledwie cieniem dawnej Marty. Wychudła i zżółkła twarz jej powlekła się wyrazem cierpienia, które stawszy się normalnym stanem ducha, przeniknąwszy sobą najdrobniejsze febry ciała, wrzało w piersi i w głowie głucho i niemo, ale nieustanne. Zsiniałe wargi kobiety ściśnięte były silnie, jak u kogoś, kto nawykł za zwartymi zębami powstrzymywać jęki i okrzyki, zagasłe źrenice jej szklannem spojrzeniem obiegały dokoła izbę.
Może było co jeszcze do sprzedania?
Nie, nic nie było prócz poduszki, na której wspierała się głowa chorego dziecka, wełnianego okrycia, pod którem dyszała pierś jego ochrypła, dwóch koszulek i starych sukienek dziecięcych, za które nikt nie da tyle nawet ile za więz drzewa zapłacić trzeba. Kobieta bezwładnie opuściła ręce. — Cóż ja uczynię? szepnęła, cóż uczynić mogę? niech umiera! położę się przy niej i umrę z nią razem!
W tej chwili dziecię rzuciło się na posłaniu i wydało słaby okrzyk. W okrzyku tym zabrzmiał jakby śmiech radości i niewyraźny jęk żalu.
— Ojcze! zawołało dziecię wyciągając w powietrzu obie ręce chude i rozpalone. Ojcze! ojcze!
O boleści! mordercza gorączka przyniosła przed oczy dziecięcia obraz jego ojca, uśmiechnęło się ono do niego, zajęczało przed nim skargą i zawołało o ratunek!
Marta podniosła schyloną przedtem głowę, do oczu jej przed chwilą suchych i zgasłych z nagłym gwałtem rzuciły się łzy. Załamała dłonie i przez szklistą osłonę utkwiła wzrok w twarzy dziecięcia.
— Przyzywasz ojca, wyszeptała ze wzdętej i falującej piersi, onby ci pewno mógł przynieść ratunek! On zapracowałby dla ciebie na ciepło i pożywienie wprzódy, na lekarstwo teraz...
Stała chwilę i myślała. Nagle rzuciła się ku posłaniu i stanęła nad niem.
— Ach! zawołała, i ja także nie pozostawię cię bez ratunku! Ojciec pracowałby dla ciebie... Matka — pójdzie żebrać!
Płomienny rumieniec okrył zżółkłe jej policzki, w oczach zapłonął ogień silnego postanowienia.
Zarzuciła na głowę czarną chustkę i zbiegła na dół do mieszkania stróża. Tam przed ogniem, przy którym gotowała się strawa, siedziała kobieta w wielkim czepcu i grubem obuwiu. Marta stanęła przed nią zdyszana biegiem.
— Pani! zawołała, przez litość... przez miłosierdzie...
— Pewno pieniędzy! fuknęła kobieta, nie mam, nie mam, skąd ja ich tam mieć mogę...
— Nie, nie, nie pieniędzy! pójdę po nie do miasta! posiedź pani tymczasem przy mojem chorem dziecku!
Kobieta skrzywiła się choć nie tak gniewnie jak wprzódy.
— Abo to ja mam czas siedzieć przy acani chorem dziecku...
Marta pochyliła się, pochwyciła wielką, grubą, twardą rękę kobiety i przyłożyła ją do ust.
— Przez litość pani, przez miłosierdzie posiedź przy niej... ciągle pić chce... rzuca się i zrywa, nie można dziś zostawić ją samą...
Całowała tę rękę, która niedawno jeszcze zadawała razy ciału jej dziecka.
— No, no, co tam acani robisz! pójdę już, pójdę i posiedzę, tylko nie baw się długo, bo za godzinę dziecko mi przyjdzie ze szkoły i muszę je nakarmić!...
Ciemna postać kobiety mknęła sród zmroku pod sklepioną bramą kamienicy..
— Pójdę... wyciągnę rękę... wyżebrzę... szeptała do siebie Marta. Wybiegła na ulicę, stanęła, pomyślała jeszcze chwilę i popędziła w kierunku św. Jerskiej ulicy. Płomieniste skrzydła, z których jednem była boleść, drugiem przestrach, niosły ją znowu z szybkością zadziwiającą. Ślepa, głucha, nie czująca potrąceń przechodniów, nie zważająca na ich sarkania i oglądania się, jak błyskawica przerzynała zachodzące jej drogę tłumy ludności i mknęła chodnikami ku miejscu, w którem była jedna ze spotkanych przez nią rąk litościwych. Stanęła nakoniec przed bramą, do której niegdyś wchodziła z radością, nadzieją, dumą, odetchnęła głęboko, wstąpiła szybko po oświetlonych wschodach i trzęsącą się ręką dotknęła rączki elektrycznego dzwonka. Drzwi otworzyły się, młoda, ustrojona, fertyczna służąca stanęła w progu, zarazem fala światła rzuciła się w oczy i fala gwaru złożonego z głosów ludzkich uderzyła słuch przybywającej kobiety. Przedpokój obficie był oświetlony, za drzwiami prowadzącemi do salonu szemrało, gwarzyło, śmiało się kilkanaście, kilkadziesiąt może głosów ludzkich.
— Czego pani życzy sobie? zapytała służąca.
— Mam interes do pani Rudzińskiej.
— O! to chyba niech pani jutro przyjdzie. Dziś u moich państwa tygodniowy wieczór; goście tylko co się zebrali, pani moja nie może wyjść z salonu...
Marta cofnęła się na wschody. Służąca drzwi za nią zamknęła. Za drzwiami temi mieszkała istotnie dobra, szczerze miłosierna kobieta. Litościwa ręka jej nie mogła przecież w tej chwili otworzyć się dla Marty. I było to rzeczą bardzo naturalną. Litościwe ręce posiadają w sobie w ogóle okrutny żywioł niepewności. Najlepszy bowiem człowiek nie może każdej chwili życia swego poświęcić dobrym uczynkom. Nietylko zatrudnienia pilne i troski osobiste ale bezwinne skądinąd, obowiązkowe, nawet niekiedy towarzyskie zajęcia ku innym celom i czynnościom zwracają litościwą rękę, nie pozwalając, aby dla biedy ludzkiej była bezzawodną opoką.
Marta szła teraz, biegła raczej ku Krakowskiemu Przedmieściu. Miała zapewne na myśli dobroczynnego księgarza. Zaledwie przecież stanęła przed drzwiami księgarni i spojrzała przez szyby, cofnęła się na chodnik. Zobaczyła w księgarni kilka osób, parę pań wystrojonych, dwóch mężczyzn z wesołemi twarzami, którzy wybierali i kupowali książki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.