Margrabina Castella/Część trzecia/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Szpiegowanie.

Pan de Credencé oniemiał z podziwienia.
— No, Larifla, — zawołał po chwili, wytłomacz mi się dla czego?...
— O to mi właśnie idzie tylko, ażebym się mógł wytłomaczyć.
— Musiałeś mnie bodaj nie zrozumieć, musiałeś źle bodaj wytłomaczyć sobie moje żądanie...
— Zrozumiałem je doskonale... kazałeś mi śledzić za Raymondem aż dotąd, dopóki nie wlezie do swojej dziury.
— No tak...
— A ja właśnie zrobić tego nie chcę i nie mogę...
— Dla czego?...
— Dla przyczyn bardzo ważnych, mnie tylko wiadomych... Nie chcę się mieszać do niczego zgoła cokolwiek Raymonda dotycze... Upiekłby mnie on narożnie... a chodzi mu bardzo o moję skórę...
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
— Słucham cię i uszom własnym nie wierzę... jakto... ty co przed chwilą oddawałeś mi krew swoję!...
— Jeszcze raz ci ją najchętniej oddaję... — odrzekł Larifla.
— Pod warunkiem że nie przyjmę tej ofiary!... — wykrzyknął Raul wzruszając ramionami.
— Ma się rozumieć, — mruknął blady młodzieniec.
— Słuchaj, — rzekł pan Credencé, uważaj na to co ci powiem.
— Obiecałem ci rentę stałą...
— Obiecałeś prawdziwy mój przyjacielu, pamiętam to i jestem ci wdzięczny nieskończenie...
— No... więc daję ci teraz do wyboru jedno z dwojga...
— Co takiego?...
— Cofnę rentę jeżeli nie zechcesz wyśledzić Raymonda, — zwiększę ją o dwadzieścia franków zaraz płatnych, jeżeli spełnisz moje żądanie.
Larifla poskrobał się w ucho
— Ponętne to; bo ponętne...
— A zatem?...
— Ma się rozumieć przystają... Jeżeli mnie spotka jakie nieszczęście, jeżeli Raymond mnie uśmierci, zapłacz nad mojemi popiołami...
— Więc Raymond jest zdaniem twojem taką bardzo niebezpieczną bestyą?...
— Jest najniebezpieczniejszym i najzjadliwszym ze wszystkich zwierząt na świecie...
— Cóż on ci zrobił takiego?
— To moja tajemnica.
— Nie możesz mi jej powiedzieć?...
— Nigdy!... zabiorę to z sobą do grobu.
Pan de Credencé zaczął się śmiać całym głosem.
— Przyjacielu Larifla, powinieneś był zostać aktorem... byłbyś niezrównanym w melodramatach.
— Ba... mówiono mi już nieraz o tem, — odpowiedział młody człowiek ponuro, — ale cóż...
— Niepotrzebnie tracimy czas, — przerwał hrabia, — Raymond może wyjść lada chwila... leć zatem na stanowisko...
— Dobrze... idę... ale... dawaj dwadzieścia franków.
— Masz i postaraj sprawić się dobrze.
— Bądź spokojnym, wcale nie napróżno wyrzucasz swoje pieniądze.
Larifla postąpił naprzód kilka kroków, ale cofnął się zaraz znowu.
— Ale.. ale... gdzież cię znajdę, — rzekł, — żeby ci zdać sprawę z wyprawy, jeżeli z niej powrócę żywy?...
— Skoro tylko Raymond wyjdzie, ja udam się do Niqueta i tam w gabinecie będę czekał na ciebie.
— Dobrze.
Larifla opuścił swojego interlokutora i zajął pozycyę pod sklepem na wprost szynkowni.
Zakładowi Pawła Niqueta wolno było być całą noc otwartym.
Słabe światło wychodziło z po za brudnych szyb i zaledwie wchód oświetlało, druga więc strona ulicy pogrążona była w najzupełniejszej ciemności.
Niepodobna było ażeby Raymond mógł wyjść nie zauważony przez Larifla, tak samo, jak niepodobna było aby tamten mógł zauważyć wystającego na posterunku młodego bandytę.
Pan de Credencé oparty o mur, o trzydzieści kroków od szynkowni, zaledwie mógł rozeznać miejsce, w którem ustawił się Larifla.
Upłynęło z pięć minut czasu.
Jakiś szarawy cień człowieka opuścił szynkownię i drobnym krokiem przeszedł zwrócony tyłem do Raula.
Zaraz potem drugi cień zarysował się po drugiej stronie ulicy.
Pierwszy cień był gruby i nizki.
Drugi długi, cienki, przejrzysty prawie.
Pierwszym był pan Raymond, drugim Larifla.
Pierwszym zwierzyna a drugim strzelec.
Tylko, że zwierzyna nabawiała w tym razie strzelca ogromnej trwogi.
Skoro Raymond i Larifla zniknęli zupełnie, pan de Credencé wszedł do zakładu.
Kazał otworzyć ten sam gabinet, w którym przed chwilą naradzał się z Raymondem, a że chłód i wilgoć nocna dały mu się we znaki, kazał podać sobie grzanego wina, lubo miał obrzydzenie do wszystkich napojów podawanych w miejscach podejrzanych.
Po chwili chłopiec bufetowy postawił na stole przykrytym zatłuszczoną ceratą — wazę dawniej platerowaną, teraz wytartą do czerwoności a napełnioną dymiącym napojem z mocnym zapachem gwoździków i muszkatołowej gałki.
Cienkie kawałki cytryny pływały po wierzchu.
Przejęty szacunkiem dla gościa, który kazał sobie służyć takim drogim napojem, chłopak odezwał się z pokorą:
— Oto biszot co się nazywa obywatelu, sam go przyrządzałem, cukru wcale nie żałowałem, i przysiągłbym, że w wielkich bulwarowych kawiarniach; nie przyrządziliby nic tak wyśmienitego. To prawdziwy balsam na żołądek. Jeżeli się pan znasz na tem, to mi serdecznie podziękujesz.
Pan de Credencé wytarł szklanką, nalał w nią czerwonego płynu, ale skoro pierwszy łyk pociągnął, poczuł drapanie w gardle i zakasłał się okrutnie.
— Do licha, — mruknął, — widocznie mam nieprzyjaciół tutaj!... Uwzięli się na moje życie... Borgia, Exili, la Brinvilliers, byli świętymi wobec tych trucicieli!... Obawiam się czy przeżyję!...
Uspokoiwszy się trochę, odsunął się od stołu i oparł o ścianę.
Zapalił cygaro, i ukołysany szmerem dochodzącym z sali, zdrzemnął niebawem.
Ten stan senności fizycznej i moralnej, który jednakże nie był ani snem, ani czuwaniem, trwał z pół godziny, gdy naraz drzwi się głośno i otworzyły.
Credencé podniósł głowę, zobaczył przed sobą indywiduum wysokie, chude, którego nie mógł rozpoznać zrazu.
— Kto to? — zawołał.
— Co? nie poznajesz mnie? odpowiedział zapytany piskliwym głosem.
— Jakto? to ty nieszczęśliwcze? — pytał ździwiony pan de Credencé.
— Niestety.. to ja... nieszczęśliwy...
Rzeczywiście był to Larifla, ale w jakim stanie okropnym.
Twarz jego zazwyczaj bardzo blada, pokryta była cała pręgami, sinemi i czerwonemi, z których gdzie niegdzie krew się sączyła.
— Co to znaczy?... pytał hrabia ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, — co ci się stało takiego, powiadaj żywo! Larifla rzucił się na taboret i zamiast odpowiadać zaczął jęczeć okrutnie...
— No — powiedzże na koniec kto cię uraczył w ten sposób! powtarzał Raul do najwyższego stopnia zaciekawiony. Gadajże prędko!...
— Niestety!... niestety!... zostałem zeszpecony do końca życia!... krzyknął Larifa z rozpaczą... Stałem się teraz prawdziwem monstrum, paskuctwem całego świata!...
— Ależ nie wierz temu — zaręczam ci, że za tydzień nie pozostanie ci ani znaku, odezwał się uspokajająco hrabia.
— Mówisz tak, ale tak nie myślisz... O! moja uroda... moja uroda!... Stracone wszelkie nadzieje!... Jestem zeszpecony na wieki!... Tak się podobałem kobietom, miałem coś tak pociągającego w oczach... a teraz... mogę się jako potwór pokazywać za dwa sous na jarmarku!... Nie!... ja chyba sobie łeb rozbije o ścianę!... Aj złoczyńco Regulusie, toś ty mnie przyprawił o to nieszczęście!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.