Margrabina Castella/Część trzecia/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Warunek.

Raymond się uśmiechnął:
— Widzę co to było... — margrabia zajęty myślą o swojem nieszczęśliwem pożyciu małżeńskiem, opóźnił się z pociągnięciem za kurek, a pan hrabia zanadto się pospieszył.. — Szczerze panu winszuję!... — widocznie sprzyja panu gwiazda szczęśliwa!... — Opowiadanie pańskie interesuje mnie zresztą nad wszelki wyraz, i proszę pana najuprzejmiej, mów pan wszystko dalej... — Co się stało po śmierci pana Castella?...
— Powróciłem do miasta... — udałem się do hotelu, — uprzedziłem margrabinę o tem co się stało; następnie chcąc uniknąć wszelkich usprawiedliwień z władzą sądową, zapakowałem naprędce walizy, wsiadłem na kolej, a nazajutrz byłem już w Paryżu...
— Dawno to temu?... — zapytał Raymond.
— Piętnaście dni zaledwie, — odpowiedział hrabia.
— A cóż się stało z margrabiną, po pańskim odjeździe?...
— Margrabina nie straciła bynajmniej głowy... była obecną na pogrzebie męża... płakała ile potrzeba było, przybrała się w grubą żałobę, a dopełniwszy wszelkich formalności, wsiadła na kolej i także pojechała do Paryża...
— Gdzie już też zapewne przybyła?...
— Przed kilku godzinami zaledwie, a teraz kochany Raymondzie, teraz kiedy znasz całą historyę mojej znajomości z margrabiną, przechodzę do najważniejszej rzeczy, to jest do testamentu.
— Do testamentu pana Castella zapewne?...
— Zgadłeś... Margrabia postąpił, bardzo względem swojej żony niegodnie...
— Doprawdy?... — szepnął z uśmiechem Raymond.
— Zanim opuścił hotel, ażeby się stawić na spotkanie zemną, napisał testament, zaadresowany do jednego ze swoich przyjaciół w Paryżu, którym zrujnował zupełnie margrabinę...
— Wydziedziczył ją więc zupełnie?...
— Najzupełniej.
— A tymczasem młoda dama nie posiada żadnego osobistego majątku?...
— Posiada coś, ale bardzo mało...
— Wiele?...
— Dwakroć sto tysięcy franków... Nędzota.
— Czy margrabia bardzo był bogatym?...
— Obrzydliwie...
— Wieleż mógł mieć dochodu?...
— Co najmniej ze dwa miliony...
— O, do dyabła!... okrągła sumka i jest czego pożałować... Rozumiem, że pani margrabina musi się wściekać ze złości...
— Była zrozpaczoną... ale ją uspokoiłem dziś wieczór jak mogłem...
— Jakże to?...
— Mówiłem jej o tobie, o twojej zręczności nadzwyczajnej i obiecałem że przyjdziesz jej z pomocą, że ją wyciągniesz z kłopotu...
— Możeś pan źle zrobił przyrzekając.
— Dla czego?
— Dla tego, że jak panu o tem wiadomo, nie podejmuję się niczego, dopóki nie mam przekonania, że będą mógł coś zrobić...
— Interes jaki ci proponuję, jest interesem bardzo pewnym...
— Nie wiem jeszcze...
— Ale ja cię zapewniam...
— Pozwoli pan hrabia, że sam będę sądzić w tej rzeczy... Zanim powezmę zamiar stanowczy, musisz mi pan odpowiedzieć dokładnie na różne moje pytania...
— Jestem gotów uczynić to w tej chwili...
— Najprzód testament zaadresowany był do przyjaciela, cóż się z nim tedy stało?...
— Jest w pewnem ręku.
— W jakim ręku?...
— W mojej kieszeni...
Raymond śmiać się zaczął.
— Ha! ha! ha!... widocznie piękna dama spodziewała się katastrofy i uznała za stosowne zeskamotować korespondencye!...
— Na szczęście swoje... — podpowiedział Raul, — bo bez tego wszystko byłoby stracone.
— Pokaż mi pan ten dokument...
Pan de Credencé wyjął z kieszeni kopertę i podał ją Raymondowi.
Grubas rozłożył papiery i uważnie przypatrywał się im przez kilka minut.
Raul nie spuszczał z niego oczu, ciekawy wyczytać coś z jego twarzy.
Ale wiemy już, że na tej twarzy nie odbijało się żadne wrażenie.
— Zalecam uwadze i pismo i podpis, — powiedział pan de Credencé, jedno i drugie zdaje mi się bardzo łatwem do naśladowania...
— Nie ma pisma, któregoby nie można znaśladować, — odpowiedział Raymond obojętnie.
— Dla czegoż więc przed chwilą powątpiewałeś o skutku?
— Nie myślałem o skutkach materyalnych naśladowania, co jest dla wprawnej ręki bagatelą... Jakoż obowiązuję się chętnie, znaśladować pański podpis tak, że pan go pierwszy nie poznasz...
— O cóż więc właściwie idzie?...
— O rezultaty sprawy... Nie biorę się nigdy do działania aż dotąd, dopóki nie mam najzupełniejszej pewności, że nie narażę się w następstwie ani na żaden proces, ani na żadne gadaniny z przyczyny sfałszowanych dokumentów... Czy mam taką pewność w tym razie?.. .oto w czem leży kwestya...
— Jakże ja ci to wyjaśnię?...
— Bardzo prosto, bo nikt prócz naturalnych spadkobierców margrabiego, nie miałby możności zakwestyonować testamentu.
— Bezwątpienia... — wykrzyknął hrabia.
— Otóż, czy Castella miał czy nie miał naturalnych spadkobierców... — ciągnął Raymond. — Mogę przypuszczać że ich miał, skoro rozporządził cały majątek na rzecz zakładów dobroczynnych. Chodzi jednak o stanowcze przekonanie się, czy przypuszczenie to prawdziwe jest, czy tylko prawdopodobne....
Pan Castella nie miał żadnej zgoła rodziny, — odrzekł pan de Credencé.
— Ale pewnym pan jesteś tego?
— Najpewniejszym... — W chwili kiedy to mówię, Castellowie nie istnieją już wcale... Margrabia Gaston był jedynym przedstawicielem tego szlachetnego rodu, pochodzącego z Wenecyi i wieki całe błyszczącego tam w całej świetności...
„Ojciec margrabiego, skazany przez rządy austryackie na powieszenie za przestępstwo polityczne, uciekł do Francyi, zamieszkał z żoną i synem w Prowancyi i umarł już bardzo dawno...
„Margrabina jego żona umarła w Auteuil przed niespełna sześciu laty...
„Ostatni potomek patrycyuszów weneckich, skończył w moich oczach przed piętnastu dniami, wśród okoliczności jakie opowiedziałem, mogę więc uroczyście zapewnić pana, że rodzina ta całkiem wygasła i, że co zatem idzie, niema nikogo coby mógł narazić nas na dochodzenia i procesy.
Raymond zamyślił się przez chwilą.
— No, jakże — odezwał się hrabia — decydujesz się czy nie?...
— Dobrze — odpowiedział Raymond — zrobię co sobie życzysz...
— Tak to lubię!... — wykrzyknął pan de Credencé — spodziewałem się tego po tobie! — Nie pozostaje nam jak tylko ułożyć się... w tej delikatnej kwestyi.
— W jakiej?...
— Jakie warunki pan postawisz?...
— Czy hrabia mówisz o warunkach przedwstępnych?...
— Naturalnie.
— To wcale nie z panem hrabią będziemy traktować o tem...
— A z kimże?..— zapytał z ogromnym ździwieniem Raul.
— Z samą panią margrabiną, kochany panie — odpowiedział Raymoad z uśmiechem.
— Czy na seryo?
— Uważam to za najlepsze...
— Nie... stanowczo nie... kobiety tego stanowiska co margrabina, nie zajmują się osobiście podobnemi sprawami.
— Nie przeczę że tak bywa zazwyczaj, ale nie jest to przecież przepisem niewzruszonym...
— Co znaczy ta dziwna fantazya?...
— Dobrześ hrabia powiedział... — To rzeczywiście fantazya... — to kaprys, to chęć zobaczenia z blizka margrabiny, damy wielkoświatowej, a w dodatku prześlicznej kobiety; bo to fakt, że pani margrabina musi być bardzo... bardzo ładną, skoro taki don Juan jak hrabia, człowiek tak jak pan zepsuty powodzeniami paryskiemi, tak się do niej zapamiętale przywiązał!...
— No dobrze... dobrze... ale cóż jej pragniesz powiedzieć?...
— O! bądź pan hrabia zupełnie spokojny... potrafię z pewnością znaleźć się i wysłowić przyzwoicie.. — Chociaż pochodzę ze skromnej sfery, chociaż dzieckiem będąc nie wysiadywałem na kolanach hrabianek i księżniczek, pani margrabina uzna mnie z pewnością za gentelmana...
— Nie wiem czy pani Castella, zgodzi się na pańską fantazyę czy kaprys... zwłaszcza, że jest w żałobie i nie przyjmuje nikogo!...
— Dajże pan pokój z tem nieprzyjmowaniem nikogo — zawołał Raymond, parskając śmiechem. — Nie ma drzwi na tym świecie, wierzaj mi pan, któreby się nie otworzyły na rozcież przed milionami...
Ponieważ pan de Credencé milczał, Raymond mówił dalej zdejmując czapkę i z ironicznym uśmiechem skłaniając się hrabiemu:
— Zresztą jak się panu hrabiemu podoba!.. Jeżeli bóstwo pańskie jest rzeczywiście za dużą damą, ażeby raczyło zobaczyć się z taką nędzną jak ja istotą, to nie mówmy więcej o tem!... Nie potrzebuję zakłócać spokoju niepocieszonej wdowy po margrabim Castella... Owszem niechaj zażywa błogiej ciszy i niech w tej ciszy opłakuje i męża i jego milionów... — Zwracam panu list i testament... postąp pan z nim jak uważasz za właściwe; co do mnie żałuję tylko że straciłem kawał czasu na marne.
Wypowiedziawszy to, Raymond wstał i zabierał się do wyjścia z gabinetu.
Raul zatrzymał go za rękę.
— No... no... jesteś pan zanadto znowu obraźliwym, cóż u licha! możemy się przecie porozumieć...
— Jeden jest tylko na to sposób... Pan hrabia powinien wiedzieć, żem jest jako statua żelazna z siły a jako orzeł z oporu... Jak raz postawię jaki warunek, zły czy dobry, nie ustąpię zeń z pewnością.
— Ha.. skoro tak... to ja muszę ustąpić, — odpowiedział Raul, — czegóź wymagasz zatem?...
— Zaanonsuj pan moję wizytę pani margrabinie Castella!...
— Dobrze, zaanonsuję.
— Przyjmie mnie pani margrabina?...
— Przyjmie...
— A kiedy?...
— Kiedy ci się żywnie podoba... chociażby jutro nawet zaraz...
— Proszę o adres?...
— Ulica Madelaine, hotel Wilsona...
— Dobrze... teraz podejmę się wszystkiego, możesz pan zupełnie liczyć na mnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.