Margrabina Castella/Część trzecia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
U kupca.

Pan de Credencé, albo raczej Regulus, ponieważ podobało mu się przybrać takie nazwisko, i ponieważ odpowiadało ono doskonale całej jego postawie, torował sobie wśród tłumów drogę łokciami i nie zważając na wcale energiczne protestacye, szedł dalej z butną miną.
Przesunął się pomiędzy powozami na drugą stronę ulicy.
W tej epoce obok teatru „Historycznego”, który później przezwano teatrem „Lirycznym”, następnie teatrem bulwaru du Temple, a później nareszcie zburzono, istniała kawiarnia wcale dobrą nie ciesząca się reputacyą, kawiarnia, do której żaden uczciwy ojciec rodziny nie zajrzałby za nic w świecie i której nocna klientela rekrutowała się pomiędzy prawdziwą cyganeryą paryzką.
Kawiarnia owa znana dobrze policyi, nosiła nazwę „Pod ściętym kłosem”.
Nie ma ani jednego z dawnych włóczęgów bulwaru du Temple, któryby do dziś dnia nie pamiętał szyldu z tym napisem.
Nie wahając się ani chwili, Regulus wszedł na trzy schodki prowadzące do zakładu i znalazł się zaraz wewnątrz takowego.
Na pierwsze wejrzenie trudno było cokolwiek tu rozeznać, tak gęsty był dym wydobywający się z pięćdziesięciu przynajmniej fajek i tyluż najobrzydliwszych papierosów.
Po za mgłą tą gęstszą od sławnej mgły londyńskiej, zaledwie dojrzeć było można poruszające się istoty ludzkie.
Słychać było głosy jakieś ochrypłe, brzęk szkła, stuk kul bilardowych, rzucanie kości a nadto różne wykrzykniki i przekleństwa. Istny przedsionek piekielny...
Pan de Credencé mimowoli wyciągnął z kieszeni chustkę wyperfumowaną i przyłożył ją do nosa.
Po namyśle schował jednak zaraz tę chustkę.
— Cóż to?... — pomyślał sobie z uśmiechem, — czyż jestem tak lichym aktorem, że jeszcze przed wyjściem na scenę zapominam o swojej roli?... Regulusie, kochany chłopcze, dobry mój przyjacielu, toż przed chwilą byłeś artystą niezrównanym...
Hrabia przebił następnie odważnie mgłę waporów, co mu oddech tamowały.
Zobaczył opróżnione miejsce w końcu sali, usiadł przy stoliku i uderzył weń laską parę razy.
Chłopak w brudnym białym fartuchu, stawił się przed nim natychmiast.
— Czem mogę służyć — zapytał nie za bardzo grzecznie.
— Miarkę za trzy sous — odpowiedział hrabia.
— Dobrze...
Chłopak odszedł i prawie zaraz powrócił ze szklanką napełnioną płynem musującym, który nazywano piwem Strasburgskiem i ze spodkiem pełnym cygar piętnasto centimowych.
Pan Credencé zapalił cygara — pociągnął nie bez wstrętu parę łyków musującego trunku i zaczął się rozglądać do okoła sali, jak gdyby szukał kogoś.
Stali goście tutejsi, byli wszyscy podobni do siebie, jeżeli nie z ubioru i twarzy, to przynajmniej z powierzchowności.
Byli tam młodzieńcy bez wąsów i starcy z siwemi brodami...
Były bluzy, były zniszczone czarne tużurki, były garnitury nowe pretensyonalne, w guście garnituru Regulusa.
U jednych parę sztuk grubej monety, wystarczającej zaledwie na skromne wino, brzęczało w podartych pantalonach, u innych sztuki złota, wypychały kieszonki kamizelek...
Arystokracya i proletaryat występku, spotykały się i ocierały o siebie w zakładzie „Pod ściętym kłosem,” a fizyonomie odpowiadały sobie zupełnie.
Najniewprawniejszy w świecie obserwator przeniesiony tutaj przypadkiem, byłby od razu zauważył, że się znajduje w towarzystwie łotrów.
Pan de Credencé — rozglądający się do okoła, spostrzegł niedaleko od swego miejsca, młodego dwudziestopięcioletniego może człowieka, który oparty o stół łokciami, z dziwnym wyrazem oczu wpatrywał się uparcie w małą szklaneczkę, stojącą przed nim na stole.
Twarz tego młodzieńca do połowy przysłonięta długiemi puklami czarnych włosów, była rysów nadzwyczaj regularnych, chociaż trupio blada...
Na policzki wystąpiły mu sinawe plamy, oczy były mocno zaczerwienione. Cała fizyonomia tego człowieka wyrażała jednocześnie smutek i głupowate zbydlęcenie palacza opium...
Nagle człowiek ten ocknął się jakby ze swojej zadumy, podniósł głowę i szklankę do ust przechylił...
Szklanka była niestety próżna!...
Młody człowiek zaczął szukać po kieszeniach.
Pokazało się, że były równie próżne jak szklanka.
Zrobił minę zdesperowaną i stuknął w stół...
Chłopak znalazł się przy mim.
— Czego pan żąda? — zapytał.
— Absyntu... — odpowiedział młodzieniec.
— Proszę zapłacić naprzód...
— Ani grosza nie mam tej nocy...
— W takim razie nie będzie i absyntu tej nocy.
— Zapłacę jutro...
— No to się pan napijesz jutro.
— Mógłbyś mi przecie skredytować marne trzy sous, cóż u dyabła!...
— Niepodobna... — właściciel nie pozwala.
— Właściciel jest łajdak skończony!...
— Powiedz mu pan to osobiście...
— Nigdy w życiu nie przyjdę do waszej cuchnącej knajpy... — zawołał pogardliwie młodzieniec.
Chłopak wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Niewielka wcale strata!...
Młody człowiek podniósł się i chwiejnym krokiem skierował ku wyjściu.
Jedno z dwojga, albo był pijany, albo osłabiony... prędzej jednak to ostatnie.
Ażeby wyjść z sali potrzebował przejść około stolika, przy którym siedział Regulus.
Ten ostatni trącił go w łokieć i zatrzymał:
— Cóż to znaczy Larifla?... cóż to, nawet dobry wieczór nie powiesz swojemu przyjacielowi?... To wcale nie grzecznie chłopaczku!...
Blady młody człowiek zatrzymał się i spojrzał głupowato na interlokutora.
— A!... to ty Regulusie!... — rzekł po chwili.
— W swojej własnej osobie... — odpowiedział hrabia. — Napijesz się czego?...
— Ja zawsze piję.
— Więc siadaj, każ dawać.
— Któż będzie za to płacić?...
— Naturalnie że ten co zaprasza.
— Są jeszcze widzę dobre dzieci na księżycu, — mruknął Larifla.
— A widzisz...
— Regulusie, kocham cię z całego serca!... — zawołał Larifla i usiadł, a chwyciwszy laskę z rąk przyjaciela, zaczął nią walić w stół z całej siły.
— Karafkę absyntu i piwa!... — krzyknął do chłopaka, — tylko — co tchu!... ten pan płaci!...
Karafka mogła zawierać pięć albo sześć małych szklaneczek napoju, który śmiało możnaby nazwać trucizną dziewiętnastego wieku...
Larifla odlał na podłogę połowę prawie piwa, nalał w to miejsce absyntu i duszkiem wychylił straszną mieszaninę.
Zaledwie ją przełknął tylko, kurcz nerwowy wykrzywił mu rysy, bladego zrobił czerwonym.
Trwało to krótką chwilę...
— Nieszczęśliwy... — zauważył pan de Credencé, — toż ty się przecie zabijasz!...
— Wiem o tem dobrze... — Odpowiedział Larifla, — ale cóż mnie to obchodzi?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.