Margrabina Castella/Część pierwsza/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Matka i syn.

Gaston zastawszy matkę tak bardzo postarzałą i zmienioną, zląkł się aby nie zgasła i nie zostawiła go osamotnionego na świecie.
Samo przypuszczenie podobnego nieszczęścia, napełniało go nieograniczoną boleścią.
Miał jednak tyle siły, że nie okazywał rozdzierającej mu serce obawy.
Oczy zachodziły mu łzami, ale usta wysilał na najweselsze uśmiechy.
— Widzę, — mówiła sobie pani Castella, uwiedziona temi pozorami, — że nie spostrzega jakem się przez te dwa lata posunęła. Dałby Bóg żeby ta nieświadomość przeciągnęła się jak najdłużej.
Nazajutrz po południu margrabina spotkała syna w ogrodzie i wzięła go pod rękę.
— Nieprawda jakie to piękne?... — rzekła wskazując ręką na niebieskawe bałwany morskie, piętrząca się w przepysznej panoramie, pośród jasnego horyzontu.
— O! tak... to bardzo piękne. — odpowiedział Gaston z nieudanym zapałem — Nic równie pięknego nie widziałem podczas mojej długiej podróży... Pomyśl, tylko matko, że ja wzrosłem tutaj, że tutaj patrząc na te wspaniała widoki... myśleć się nauczyłem. Zaledwie przypominam już sobie moje strony rodzinne, piękną Wenecyę pamiętam jak przez sen, znam ją tylko w pieśniach poety...
Smutny uśmiech ukazał się na ustach margrabiny.
Postąpiła kilka kroków w milczeniu i poprowadziła syna pod kląb z drzew laurowych, w miejsce gdzie ojciec jego wydał kiedyś ostatnie westchnienia.
Usiadła na tej samej ławce
Syn zajął miejsce obok matki.
Pani Castella wzięła w swoje wychudłe ręce rękę Gastona i rzekła:
— Moje dziecko, pomówmy ze sobą trochę...
— Jestem na rozkazy twoje droga matko...
— Pragnę pomówić o rzeczy bardzo ważnej...
— O rzeczy bardzo ważnej?... — zapytał Gaston.
— Tak mój drogi.
— O czemże mianowicie takiem?
— O twojej synu przyszłości...
Gaston poruszył się ździwiony.
— Czyż sam o tem nie pomyślałeś nigdy? — zapytała matka.
— Nigdy a nigdy...
— Na prawdę?...
— Przeszłość tak mi była z łaski twojej przyjemną, żem nie marzył o przyszłości. Zdaję się zupełnie pod tym względem na ciebie...
— No to zajmiemy się nią wspólnie.
— Gotów cię jestem wysłuchać i odpowiedzieć jak będę umiał najlepiej...
— Gastonie — ciągnęła pani Castella — jesteś już dorosłym mężczyzną, chciałam, abyś nabrał doświadczenia, dałam ci więc zupełną swobodę i wyprawiłam z domu na dwa lata...
— Moja mateczko droga — przerwał młody człowiek — przysięgam ci że te dwa lata pomimo wszelakich rozrywek, wydawały mi się daleko dłuższemi niż tobie... Bo ja mogę żyć tylko przy tobie.
— Powracałeś więc z radością?... — mówiła margrabina ściskając serdecznie rękę Gastona.
— Z największą radością mamusiu, niecierpliwie wyczekiwałem tej błogosławionej godziny, w której będę cię mógł znowu uściskać...
— A teraz co zamyślasz robić.
— Nie zadawałem sobie nigdy tego pytania, ale łatwo je chyba rozstrzygnąć.. Czyż mi niewolno będzie tak żyć jak żyłem przed naszem rozłączeniem...
— Masz na prawdę ochotę pozostać tutaj?...
— Naprawdę mamusiu droga!
— Nic cię nie ciągnie, do której z tych stolic które zwiedziłeś...
— Nic a nic zupełnie mamo.
— Jednakże Paryż, Londyn daje swoim gościom tyle przyjemności.
— Zapewne — znam i ja te przyjemności, kosztowałem ich bez upojenia się niemi i jak widzisz, porzuciłem bez żalu...
— Samotność nie przestrasza cię wcale?...
— Przeciwnie, przyznaję że ma dla mnie wiele uroku. Jestem do pewnego stopnia dzikusem cywilizowanym... nie chcę pod żadnym względem uchodzić za mizantropa, lecz świat nie pociąga mnie wcale.
— Posiadasz jednak wszelkie warunki aby zabłysnąć na świecie, majątek zaś pozwala ci na wszystkie przyjemności a nawet zbytki, boć mamy kochane dziecko przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu! — powtórzył ze zdziwieniem Gaston. — Więc my jesteśmy bardzo bogacił... Co robić z temi pieniędzmi?... Ty matko, nie lubisz zbytków, a ja przepadam za skromnością...
— Może ci się gust odmienić...
— Chociaż ludzie doświadczeni utrzymują, że nie można nigdy zaręczać za przyszłość, ale co do mnie wątpię bardzo.
— Myślałam że Paryż choćby tylko na zimę, podobałby ci się bardzo.
— Czy mateczka życzy sobie mieszkać w Paryżu?...
— Ja pragnę tylko tego co tobie się podoba.
— No to nie mówmy więcej o tem. Mojem jedynem życzeniem jest, żyć tutaj obok ciebie. Czyż bo nie trzebaby być waryatem, ażeby to niebo zawsze pogodne, to słońce zawsze tak rozkoszne i ten przyjemny klimat prowancki, zmieniać na chmurne niebo, mgły lodowate i błotne ulice wielkomiejskie?...
— Nie myślę się sprzeczać o to, lubo ludzie podobnie jak ty patrzący na rzeczy, są dziś bardzo rzadcy.
— Opinia świata nie zmieni moich przekonań. Ja żyję dla ciebie matko i dla siebie, co mnie ludzie obchodzą.
— A nie pomyślałeś też sobie kiedy, że przyjdzie czas pomyśleć o ożenieniu?...
Gaston się uśmiechnął i lekko zarumienił.
— Nie raz myślałem o tem, bo nie mam co prawda zamiaru zostać starym kawalerem i chciałbym mateczko ażeby starość twoję złociły pieszczoty i przywiązanie wnuków...
— Niestety, — pomyślała sobie margrabina, — rozkoszne to marzenie, ale niestety tylko marzenie. Nie pożyję ja tak długo, żeby się tego doczekać...
Głośno zaś dodała:
— Masz racyę, kochany synu, to co mi obiecujesz, będzie dla mnie prawdziwą rozkoszą przy schyłku dni moich... Kobieta, którą wybierzesz, będzie mi córką prawdziwą, oboje kochać was będę zarówno i myślę że nie będziesz o to zazdrosny.
— Z pewnością że nie, — odrzekł z uśmiechem Gaston, — jestem bowiem pewny, że mnie mniej kochać nie będziesz.
— Będę cię kochać więcej jeszcze jeżeli to możebne. No, ale kiedyż posiądę to drugie moje dziecko?...
— A to doskonałe pytanie mamusi; nie wiem doprawdy jak na nie odpowiedzieć.
— Dla czego?...
— Bo mnie pytasz mateczko o to, o czem sam jeszcze nie wiem...
— Nie spotkałeś więc jeszcze młodej osoby, o której mógłbyś powiedzieć: oto ta, którą wybrałem pomiędzy wszystkiemi.
— Nie moja matko.
— Jeszcze ci nigdy nie zabiło żywiej serce?
— Nigdy matko.
— Doprawdy Gastonie, że trudno mi w to uwierzyć.
— Mówię jednak najszczerszą prawdę. Nie jedna ale kilka młodych panien zwróciło na siebie moje oczy, ale żadna nie wzbudziła we mnie miłości.
Krótkie milczenie zapanowało po tych słowach.
Milczenie to przerwała pierwsza margrabina.
— Kochany chłopcze, — mówiła, — miałam słuszność przed chwilą utrzymując, że nie możemy tutaj pozostać...
Gaston spojrzał zdziwiony na matkę.
Margrabina ciągnęła dalej:
— Wytłomaczę ci się i wiem że mi przyznasz słuszność.
— O! pragnę bardzo być przekonanym, przyznam się jednak, że jestem bardzo ciekawy jak się mama weźmie do rzeczy?...
— Najprościej w świecie... Rozumiesz wszak że w twoim wieku, przy twojem urodzeniu i fortunie, należysz do kategoryi szczęśliwych i masz prawo wyboru...
— Zgadzam się na pierwszy argument, który mnie do niczego nie obowiązuje.
— Obowiązuje cię więcej jak sądzisz, bo do wyboru potrzeba porównania.
— No więc?
— Więc tutejsze panny, które mogłyby ci się podobać, nie odpowiadają ci w żaden sposób, wybór zatem jest niemożebny. Trzeba poszukać gdzieindziej.
— Gdzie?
— Do ciebie należy decydować.
— A gdybym ja mateczki poprosił o to, w którą stronę mateczka by się zwróciła?...
— Zdaje mi się żebym stanowczo Paryż wybrała, dla tego że w Paryżu pełno jest zawsze rodzin dystyngowanych i bogatych.
Gaston żywo się poruszył.
— Nie zgadzasz się ze mną widzę... — wtrąciła margrabina.
— Kochana mateczko, jestem dosprawdy zrozpaczony, ale muszę powiedzieć szczerze, że w sposobie widzenia rzeczy różnimy się ogromnie...
— Jakto?... — zapytała pani Castella.
— Ty mamo chcesz mi żonę wybrać w Paryżu, a ja zaś prędzej zostałbym starym kawalerem, niżeli poślubił paryżankę.
— Cóż masz przeciwko tym prześlicznym stworzeniom? — ciągnęła z uśmiechem pani Castella!...
— Nic a nic zgoła.
— Więc dla czegóż tak stanowczo przeciwko nim występujesz?...
— Dla tego, że uważam młodą pannę wychowaną w atmosferze paryzkiej, za niezdolną uczynić mnie szczęśliwym, tak samo jak ja nie mógłbym jej z pewnością zapewnić szczęścia.
— To paradoks i nie więcej.
— Nie, nie matko, to najrzetelniejsza prawda; gotowem ci dowieść tego...
— Proszę bardzo.
— Znasz moje gusta, droga mamo. Lubię wieś nadzwyczajnie, lubię samotność i skromność, gdy tymczasem paryżanka przekłada nadewszystko życie ruchliwe wielkiego świata, kocha się w przepychu i zbytku. Jakże podobne dwa kontrasty, mogłyby kiedy sympatyzować ze sobą?...
— Doświadczenie przekona cię z czasem moje dziecko, że ażeby znaleźć spokój i szczęście w małżeństwie, trzeba sobie robić wspólne ustępstwa.
— Przyznaję to z całego serca, nie mam zamiaru być tyranem, ale nie pojmuję jak może panować zgoda pomiędzy spokojem i burzą, pomiędzy ogniem a śniegiem. Bez względu na najlepsze moje chęci, istniałaby czasem pomiędzy mną a paryżanką, ta różnica humorów, która często sprowadza niezgodę i rozłączenie.
Wszystko to wydawało się bardzo logicznem.
Pani Castella, posiadała zanadto dużo zdrowego sądu, ażeby nie przyznać racyi Gastonowi, więc też nic nie odpowiedziała.
— Moja mamusiu — odezwał się znowu młody człowiek — widzę żeś naraz posmutniała, czy cię czem obraziłem?
— Nie, nie, kochane moje dziecko, zasępiło mnie rozczarowanie, i przekonanie, że moje o twoim małżeństwie marzenia, nie tak prędko się ziszczą.
— Kto to przewidzieć może mamusiu — odparł z uśmiechem Gaston — kto wie co i kiedy spotkać nas może. Utrzymują, że małżeństwo przeznaczone jest od Boga; a jeżeli to prawda, to liczmyż na jaki traf szczęśliwy, albo raczej na to, że z woli nieba mam już dla siebie żonę przeznaczoną.
— Dał był to Bóg — szepnęła pani Castella.
— Ja na pewno liczę na to...
Odtąd nie było już mowy pomiędzy matką a synem o opuszczeniu Prowancyi.
Gaston z dziecinną radością powrócił do zajęć swoich dawniejszych.
Czytanie i dalekie spacery nad brzegiem morza, wypełniały mu czas tak, że czuł się zupełnie szczęśliwym.
Bardzo odważny i zręczny, przekładał pływanie po nad wszelkie rozrywki i ćwiczenia. Posiadał czółenko żaglowe zgrabne i lekkie i, doznawał prawdziwej rozkoszy, walcząc na tej łupinie z orzecha z szalejącemi bałwanami morskiemi.
Okoliczni rybacy, podążający na swoich ciężkich łodziach do brzegu przed nadchodzącą burzą, widzieli nieraz i podziwiali Gastona, szybującego podczas nawałnicy na czółenku, co jak mewa skrzydłem muskało wzburzone fale.
— Ten nie zważa na nawałnicę — powtarzali sobie z zachwytem — to prawdziwy poskramiacz morza.
Margrabina truchlała z początku wobec niebezpieczeństwa, ciągle się powtarzającego.
Błagała syna, aby się nie narażał przynajmniej.
— Kochana mateczko — odpowiadał Gaston z uśmiechem — nic się nie bój, przysięgam ci, że niema żadnego strachu, to się tak tylko mateczce wydaje.
Mówił z taką przekonywającą pewnością, że w końcu uspokoił panią Castella zupełnie.
— Wierzę ci moje dziecko — szepnęła — ale błagam cię, czuwaj nad sobą... Wiesz, że jesteś moją pociechą jedyną i że nie przeżyłabym, gdyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście...
Gaston przyrzekał być ostrożnym, ale nie myślał dotrzymać obietnicy. Za towarzysza swoich awanturniczych wycieczek po morzu, przybrał sobie młodego ośmnastoletniego marynarza, nazwiskiem Joson.
Joson posiadał wszelkie przymioty, aby się stać ulubieńcem Gastona.
Był żywy, nadzwyczaj zręczny i bardzo przywiązany do swojego młodego pana.
Na jego rozkaz gotów był się rzucić do wody lub wskoczyć w ogień.
Gaston wiedział o tem szczerem przywiązaniu do siebie młodego chłopca, był mu wdzięcznym za nie i traktował go raczej jak towarzysza aniżeli podwładnego.
Co rano Joson przychodził po rozkazy, to jest po wiadomość, na którą godzinę ma przygotować czółno.
Dzień, w którym pan Gaston pozostawał w domu, był dniem prawdziwego smutku dla jego sługi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.