Margrabina Castella/Część pierwsza/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Dramat.

Wyobrażają sobie czytelnicy w jak krytycznem położeniu zostawiliśmy przybraną córkę pobielaczą.
Młody człowiek stał z nabitemi pistoletami, gotowy wystrzelić w każdej chwili..<b.r> Pictoupain wziął nogi za pas, dał drapaka i po chwili zniknął w gęstwinie ogrodu.
Pobielacz mógł był uczynić to samo bez żadnej zgoła przeszkody, a jednak za nic w świecie nie byłby się na to odważył.
Nawet mu na myśl nie przyszło aby opuścił dziecko w niebezpieczeństwie.
— Podły! — mruknął widząc zmykającego Pictoupaina.
A potem krzyknął głośno:
— Nie bój się... maleńka... ja tu jestem...
Wyjął z kieszeni nóż i silnem pchnięciem ramienia wywalił drzwi od przedpokoju
Wszystko to odbyło się daleko prędzej, aniżeli opowiadamy.
Młody człowiek, którego zjawienie się nagłe przerwało czynność dziewczynki, patrzył ze zdziwieniem, które, łatwo zrozumieć, na maleństwo i zastanawiał się jakim dziwnym, jakim tajemniczym sposobem potrafiła się dostać tutaj, co tu właściwie robi. W każdym razie dziecko nie mogło być niebezpiecznem.
Młody człowiek opuścił też lufy pistołetów, jako — jak mu się zdawało zbyteczne: miał się właśnie zbliżyć do Joasi aby jej się przyjrzeć i wypytać, gdy właśnie w tej samej chwili rozległ się wśród głębokiej ciszy nocnej ów donośny głos pobielacza...
Do tego głosu dołączył się trzask drzwi upadających i sam pobielacz, który z nożem w ręku wpadł do przedpokoju.
Sytuacya zmieniła się naturalnie.
Młody człowiek znalazł się teraz wobec silnego i uzbrojonego nieprzyjaciela, którego zamiarów łatwo się było domyśleć.
Wahanie było niebezpiecznem — opóźnienie drogo mogło kosztować.
Młody człowiek zdecydował się też niebawem, podniósł pistolety z piorunującą szybkością i — nie celując pociągnął za kurki.
Rozległ się podwójny wystrzał, gęsty dym z prochu rozszedł się po przedpokoju, rozległ się głuchy jęk i jednocześnie głuchy łoskot ciała padającego na kamienną posadzkę,
W tej chwili otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i głos kobiecy drżący ze wzruszenia zapytał:
— Gastonie, Gastonie!... co się tu dzieje na Boga!...
— Ja sam nie jeszcze nie wiem, kochana Blanko, zdaje mi się jednak że wyłamywano drzwi i, że oto wymierzyłem sprawiedliwość jednemu z napastników.
Tymczasem dym rozszedł się powoli i oczom młodego człowieka ukazał się straszny widok.
Dwa ciała, pobielacza i Joasi, leżały niedaleko jedno drugiego, w pośrodku kałuży krwi, zwiększającej się coraz bardziej.
Blanka cofnęła się blada i drżąca. Cofnęła się powiadamy, ale wkrótce ciekawość przemogła nad przerażeniem i powróciła do przedpokoju.
— Gastonie! Gastonie! — wołała nieprzytomna prawie. — To okropne, to chyba sen... co tu krwi!... Boże wielki... co tu krwi!... Dwa trupy! ten człowiek... to zapewne złoczyńca, ale to biedne dziecko... co ono tu mogło robić?...
— Otwierało drzwi temu oto nędznikowi, którego widzisz obok... Przygotowywało spełnienie zbrodni...
— Dziecko nie pojmuje co to zbrodnia, spełnia tylko to co mu każą. Nie trzeba było go zabijać...
— A tak, prawdę mówisz kochana Blanko, trzeba je było oszczędzić, masz racyę, masz zupełną racyę. Żal mi, żal mi ogromny, że jedna z kul ugodziła w nieszczęśliwą dziecinę, w nią nie celowałem wcale... O! za jakąbądź cenę chciałbym ją powrócić do życia. Cóż za traf nieszczęśliwy!...
— Ale może ona niezabita, może żyje jeszcze... — odezwała się znowu młoda kobieta,
— Być może!...
— Trzeba się o tem przekonać!
— To bardzo łatwe...
— Co myślisz zrobić?
— Obejrzeć ranę i przyłożyć rękę do serca czy bije jeszcze...
Mówiąc to, Gaston postąpił w stronę gdzie leżały oba trupy.
Blanka go zatrzymała.
— Nie... nie... — zawołała drżąca.
— Pozostań tutaj... nie chcę żebyś się dotykał tych trupów! nie chcę żebyś sobie ręce w tej krwi powalał.
— Jednakże... — odrzekł Gustaw
— Mówię ci że nie chcę — ciągnęła moda kobieta — służba się pobudziła, usłyszą nasze głosy... przyjdą tu... o już nadchodzą!...
Blanka się nie myliła, wystrzały zbudziły wszystkich domowników.
Stangret, lokaj, groom i obydwie kobiety, przylecieli wystraszeni.
Przedpokój napełnił się ludźmi, którzy wbrew etykiecie, jaką zachowywali i do jakiej byli przyzwyczajeni, zaczęli się rozpytywać pana co to się stało.
Gaston wskazał ręką na wywalone drzwi i na dwa trupy leżące na podłodze.
Kucharka uciekła wrzeszcząc przeraźliwie, odważniejsza albo mniej może nerwowa pokojówka, dotrzymywała placu.
Ciało Joasi zostało podniesione i przekonano się w krótce, że rana jej nie byłe wcale śmiertelną, że nie przedstawiała nawet żadnego niebezpieczeństwa.
Jedna z kul Gastona drasnęła lewe ramię dziewczynki, pozostawiając znak nie głęboki.
Silna tylko kontuzya spowodowała zemdlenie.
Krew płynęła obficie, ale łatwo było ją zatamować.
Blanka kazała zabrać dziecko pokojówce i poszła z nią sama, ażeby opatrzeć rankę.
Pobielacz padł jak padają zwykle ludzie zastrzeleni, to jest głową naprzód.
Stangret z lokajem przewrócili go na wznak.
Złowroga twarz, którąśmy opisali już przedtem, pokrytą była śmiertelną bladością. Oczy szeroko roztwarte i nieruchome, zachowały wyraz tak groźny a dziki, że dreszcz przeszedł po obecnych i mimowoli się cofnęli.
Kula ugodziła go w piersi około serca.
Śmierć była natychmiastowa.
— To sprawa bardzo ważna — zawołał młody człowiek — zdaje mi się, że potrzeba spisać protokół i przeprowadzić śledztwo.
I zwrócił się do stangreta.
— Piotrze — rzekł — leć do komisarza policyi i brygadyera żandarmów, i poproś żeby tu zaraz przyszli.
Służący posłyszawszy rozkaz, zbladł jak trup, ale nie zabierał się do wyjścia.
— Czyś nie zrozumiał?... — powtórzył młody człowiek.
— Zrozumiałem doskonale... — wybełkotał zapytany.
— No więc czegoż jeszcze stoisz?
— Bo pan margrabia dał mi rozkaz za bardzo niebezpieczny.
— Dla czego?
— Ten oto łajdak, z pewnością nie był tu sam... Musi tam być w ogrodzie cała banda jego spólników....Gotowi mnie zamordować... ażeby na mnie pomścić śmierć swojego towarzysza...
— Ma to znaczyć, że się boisz?
Przyznaję się, panie margrabio, ja mam obowiązek doglądania koni a nie udawania odważnego.
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— No to pozostań — a niech Baptysta idzie za ciebie.
Lokaj tak samo zamanifestował swoję niechęć.
— Ah! panie margrabio — mówił — przecież ja wcale nie jestem odważniejszym od Piotra.
Młody człowiek zmarszczył brwi, usta mu zadrżały.
Powstrzymał się jednakże.
I nie powiedziawszy już więcej ani słowa, przestąpił wyłamane drzwi i puścił się ku bramie, która jak wiemy wychodziła na główną ulicę Auteuil.
Piotr i Baptysta pozostali przy trupie, obadwa bardzo niezadowoleni z tego towarzystwa.
Upłynęła blizko godzina — kiedy Gaston nie spotkawszy po drodze nikogo, bo Pictoupain myślał tylko ażeby czmychnąć jak najdalej i zatrzeć wszelki ślad za sobą — powrócił w towarzystwie komisarza policyi i pół tuzina żandarmów.
Zdziwienie komisarza i całej siły zbrojnej nie miało granic, gdy poznali w zabitym na uczynku kradzieży, pobielacza, uważanego powszechnie za kalekę i najuczciwszego w świecie człowieka.
— A to nędznik! — mruknął komisarz — ja co go ani na chwilę nie podejrzewałem i sam posyłałem mu rądle do pobielania, a byłbym mu nawet gotów powierzyć duże choćby pieniądze!... I wierz teraz pozorom. Nigdy sobie nie przebaczę, że nie odgadłem i nie zdemaskowałem nędznika! Jakże bym się był zasłużył!...
— Dobrze!... dobrze!... — mówił znów sobie brygadyer żandarmów — będzie to dobra dla mnie nauczka! — Odtąd będę sprawdzał wszystkie garby — — będę rewidował wszelkie pokurczone kaleki, szczególniej z pokręconemi nogami!... Nie dam się już złapać! nie!...
Spisano protokół — sprawdzono ślady i przekonano się, że oprócz małej dziewczynki, pobielacz miał jeszcze jednego wspólnika.
Idąc za śladem, dotarto do małej furtki w górze ogrodu, ale po za furtką ślady znikły zupełnie...
Nie było co myśleć, przynajmniej na teraz, o złapaniu drugiego bandyty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.