Margrabina Castella/Część druga/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Powrót.

Rozmowa męża Blanki z komedyantką, była dosłownem prawie powtórzeniem tego cośmy już poprzednio słyszeli.
Napróżno Joanna siliła się na to aby nie dać się niby przekonać.
Margrabia dał dowód że jest również upartym.
Na wszystkie dowodzenia syreny ciągle to jedno tylko odpowiadał:
— Odstąp od swojego zamiaru, albo ja się zabiję.
„Zabiję się również jeżeli nie przysięgniesz oddać mi całą swoję miłość.
„Postanowienie to nieodwołalne.
„Czy będziesz miała tyle odwagi Joanno, aby mnie skazać na śmierć okrutną?...


∗             ∗

Osądziwszy, że dosyć się już na wzdragała i że chwila kapitulacyi nadeszła, Joanna uległa, z zupełnem niby zaparciem się siebie i z zupełnem poświęceniem.
Po dwóch godzinach, margrabia Castella, opuścił hotel d’Albion z uroczystą przysięgą Joanny.
Młoda dziewczyna musiała przysiądz mu na swój honor, na swoję miłość i zbawienie duszy, że odstępuje od zamiaru odebrania sobie życia, że przyjmuje od niego fundusz na utrzymanie, bo nic nie posiada wcale, że zgadza się przyjmować go codziennie i, że nie broni mu mówić o miłości.
Ale w zamian wymogła równie solenne przyrzeczenie, iż Gaston będzie ją szanował jak siostrę.
Margrabia odjechał z sercem przepełnionem radością.
— Joanna dotrzyma zobowiązań — mówił sobie, — ala ja nie dotrzymam swoich... Za jaki miesiąc zostanie napewno moją kochanką.
Joanna ze swojej strony prawiła z dumą:
— No więc udało mi się szczęśliwie przepłynąć pomiędzy skałami, jakie mnie ze wszystkich stron otaczały, a rezultat przeszedł oczekiwania! Sytuacya jasno już jest zarysowana... Gaston należy do mnie bardziej niż niewolnik do swego pana i dzień w którym zostanę margrabiną Castella nie jest wcale taki daleki!... — O! mężczyźni, mężczyźni!... — Cóż to za nędzne — cóż to za głupie stworzenia... Jedna zręcznie odegrana komadyjka, wystarcza, aby ich zmienić w najuleglejsze maryonetki! Gaston był człowiekiem szlachetnym i prawym, a dziś gdybym zażądała, to stałby się jutro zbrodniarzem!
Podczas gdy Joanna, prowadziła tę ze sobą cyniczną rozmowę, młody margrabia wsiadł do oczekującego powozu i udał się z powrotem do Auteuil.
Nie pędził już galopem, bo koń zamordowany ledwie poruszał zesztywniałemi nogami.
W miarę jednakże jak zbliżał się do domu, zaczął otrzeźwiać się z upojenia — zaczął się obawiać czegoś.
Myśl że zobaczy żonę, napełniła mu duszę mimowolnemi wyrzutami.
— Biedna Blanka! — mówił sobie — okrutnie cierpi przezemnie, a jednakże cóż bym dał za to żeby jej oszczędzić zgryzoty. Niestety, są w życiu położenia, w których nie jest się panem siebie!
Poświęciłbym wszystko dla niej, oprócz miłości dla Joanny, bo to była by ofiara, do jakiej nie mam prawa i jakiej niewolno mi uczynić.
Postąpię jak człowiek światowy, będę doskonałym galantem i wybornym mężem. Podwoję starania, zachowam wszelkie pozory i Blanka doprawdy sama sobie będzie winna, jeżeli nie będzie szczęśliwą. Otoczę ją najczulszemi staraniami...
Takiemi oto układami szacherskiemi pocieszało się niedołężne serce margrabi, takiemi iluzyami darzył się niezdrowy jego umysł!
Nareszcie fiakr zatrzymał się przed sztachetami Folie-Normand.
Była druga godzina rano.
Gaston wysiadł: — dał sztukę złota stangretowi i wyciągnął rękę do dzwonka. Ale zanim go poruszył furtka się otworzyła i przy świetle latarni odjeżdżającego powozu, poznał swojego kamerdynera.
— Co to! to ty Baptysto? — zawołał. — Zkąd że się tu znajdujesz?
— Czekałem na pana margrabiego.
— Oddawna?...
— Od północy.
— Kto ci czekać nakazał?...
— Nikt, ale myślałem, że potrzeba uprzedzić pana margrabiego.
— Uprzedzić mnie? — zapytał Gaston, widząc że służący nie kończy.
— Tak panie margrabio.
— O czem takiem? mów tylko prędko.
— O! kiedy to tak ciężko wypowiedzieć.
— Czy masz mi zwiastować jaką niedobrą nowinę? — wykrzyknął Gaston blednąc.
— Niestety, tak panie margrabio...
— Mów zatem bez względu na to, jaką jest ta nowina. — Nie ukrywaj nic!... — Niepewność jest zawsze najgorszą!...Nie stało się pewnie chyba żadne niepowetowane nieszczęście.
— O! nie dzięki Bogu!... w wieku pani margrabiny wszystko przejść jeszcze może.
— To pani słaba!... czy bardzo słaba?... — mruknął przerażony Gaston.
— Bardzo, bardzo... panie margrabio! Pani ma straszną malignę... nie poznaje nikogo... — Zachorowała zaraz prawie po odjeździe pana margrabi... Latałem po doktora, a pokojówka uprzedziła panią margrabinę-matkę..
— Moja matka jest przy mojej żonie!... — wykrzyknął Gaston głosem zdławionym.
— Tak panie margrabio, oświadczyła że ani na krok nie odstąpi od chorej.
Gaston nie słuchał więcej.
Poszedł a raczej popędził co tchu ku pałacowi.
Drzwi wchodowe były przymknięte a latarnia flamandzka, zawieszona u sufitu, słabo oświetlała przedpokój.
Gaston wbiegł na schody i znalazł się u wejścia do apartamentu żony.
Wązkim korytarzem przeszedł wokoło aż do garderoby, która się łączyła z pokojem jej sypialnym.
Drzwi nie były zamknięte, ciężka tylko zapuszczona portyera zasłaniała wejście.
Gaston uchylił trochę zasłony, — spojrzał i zaczął nadsłuchiwać.
Rozdzierający widok ukazał się jego oczom.
Blanka leżała w łóżku z twarzą rozpaloną, z oczami błyszczącemi gorączkowo.
Złożone ręce wyciągała naprzód i głosem który łkanie przerywało szeptała:
— Gastonie nie chodź... zaklinam cię nie chodź do niej! — Gastonie miej litość i zostań ze mną!... — Boże wielki, on mnie nie słucha wcale!... — On nie chce mnie już posłuchać!... — odchodzi... — o już odjechał... — Tamta kobieta nań oczekuje... ona go woła do siebie!... — Ażeby pójść do niej podeptał mnie nogami!... — przeszedłby po moim trupie!... — O! Gastonie! Gastonie!... cóż ja ci zrobiłam takiego? za co mnie tak mordujesz?... — Ja tak cię szczerze, tak gorąco kochałam! — Kocham cię jeszcze po nad życie!... — Moje serce do ciebie należy, a ty je rozdzierasz! — Przebaczam ci, choć mnie zabijasz!... Nie przeniosę takiego cierpienia... — Czuję, że życie ucieka... — Czuję, że mnie nie zastaniesz gdy wrócisz...
Głos Blanki stawał się coraz niewyraźniejszym, jakieś słowa bez związku szeptały od czasu do czasu jej usta — a potem znów wydawała głośne jęki.


∗             ∗

W nogach przy łóżku siedziała stara margrabina w fotelu.
Wiemy, że szlachetna matrona, niedołężna już prawie i ciągle cierpiąca, wychodziła bardzo mało ze swego pokoju.
Od śmierci męża, — nie zdejmowała ze siebie żałoby.
Czarne koronki i pukle siwych włosów, okalające twarz wychudłą a żółtą jakgdyby z kości słoniowej, czyniły ją podobną do widma.
Ręce białe, przezroczyste prawie, trzymała oparte na kolanach.
Patrzyła na synowę z głęboką boleścią — a duże łzy spływały jej po policzkach.
Gaston z po za zasłony, przypatrywał się z przerażeniem temu obrazowi.
Mimowoli poruszył się trochę, tafla posadzki zatrzeszczała i zwróciła uwagę matki.
Odwróciła głowę i spostrzegła z po za uchylonej portyery wybladłą i zmienioną twarz syna.
Wyraz najwyższej pogardy odbił się w rysach szlachetnej matrony.
Z wielką trudnością podniosła się z fotelu i wolnym krokiem skierowała do gabinetu.
W miarę jak się zbliżała, Gaston cofał się mimowoli.
Uniosła portyery i weszła do garderoby.
Margrabia dotarł do muru i cofać się dalej nie miał sposobu.
Wobec surowego wzroku matki, drżący spuścił oczy.
Stara dama nie wyrzekłszy ani słowa, dała znak rozkazujący, aby się przybliżył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.